Читать книгу Charakternik - Jacek Piekara - Страница 4
ОглавлениеRozdział pierwszy
O tym, jak panowie Myszkowski i Szczurowicki w województwie sieradzkim bawili, o tym, jak pan Myszkowski stolnika mianował, a także o pożytkach z kaczej nogi płynących. Mowa będzie też o tym, że niebezpieczna to rzecz skąpić komuś węgrzyna, i o skutkach nazbyt wesołych facecji. Pojawią się również Scylla oraz Charybda.
Więc waćpan jesteś Myszkowski, a waćpan Szczurowicki? – Opasły szlachcic objął rozbawionym spojrzeniem siedzących przed nim mężczyzn. – A toście się, waszmościowie, można rzec, dobrali niczym w korcu maku.
– Wielcem rad, żeśmy waści rozbawili – powiedział łagodnie, nie unosząc nawet oczu, pan Myszkowski.
Tęgi szlachcic wyglądał może na kpa, ale za kpa na pewno się nie uważał, a przynajmniej nie w sprawach, kiedy chodziło o całość jego skóry. Tymczasem w głosie rozmówcy usłyszał coś, co potrafiło usłyszeć jedynie nad wyraz wyczulone ucho: świst szabli lub huk wystrzału z krócicy. I wcale mu się to nie spodobało.
– Wybaczcie śmiałość, waćpanowie – rzekł szybko. – Lecz zaraz łacno pojmiecie, co miałem na myśli. Otóż matka moja, świętej pamięci, była de domo Jeziorkowska, a ojciec Żytowiecki, jak i ja Korabiem się pieczętujący. Skąd wywiedziono, że się zrodziłem, kiedy łódź na jezioro wpłynęła. – Roześmiał się tubalnie, a haftowany pas zatrząsł się na jego brzuchu. – Od tej też pory szczególną moją uwagę przykuwają nazwiska. W żadnym jednak razie czci waćpanów ani czci ich familii uchybić nie zamierzałem, a jeśli tak nieświadomie uczyniłem, to pokornie suplikuję o wybaczenie.
Pan Żytowiecki zachował się tak obyczajnie, gdyż był człowiekiem z gruntu dobrodusznym i poczciwym, przynajmniej póki kto go nie zaczepił grubym żartem lub nieprzyzwoitym słowem. Lubił dobrze zjeść oraz dobrze wypić (a poznać to było po ogromniastym brzuszysku, które z największym już trudem podtrzymywał ciężki słucki pas), a jak przyszła ochota, to znaleźć chwilę zadowolenia między nogami jednej czy drugiej służebnej dziewki. Ambicji szczególnych nie miał, kontentował się dwoma niewielkimi majątkami, które oddał w dzierżawę w województwie sandomierskim, a sam peregrynował po Polsce, a to odwiedzając krewniaków, a to goszcząc u dawnych towarzyszy z lat wojny tureckiej, którzy zawsze chętnie go przyjmowali i podejmowali. Nosił się bez ostentacji, jednak bogato i patrząc na niego, znać było na pierwszy rzut oka, że nie ma się do czynienia z byle kim. Nauczył się jednak nie oceniać ludzi po zawartości sakiewki, gdyż wiedział, że często całkiem miło można spędzić czas w towarzystwie szaraczków, bo przecież niejeden w Rzeczypospolitej znalazłby się powiat, w którym byle szlachetka z zaścianka więcej miał godności i prawości niż majętny kasztelan lub starosta.
Poza tym zagranicznych nowinek nie lubił i zawsze chodził w kontuszu, łeb wysoko podgalał, a wąsiska miał takie, że najstarszy wiślany sum by się ich nie powstydził. Szczególnie gardził francuską modą oraz francuskimi obyczajami, zgadzając się ze słowami poety, że Francuzi to „przedawczykowie i gamratowie, wykrętnikowie, królobójcowie” i że za grosz nie ma w tym narodzie cech szlachetnych Rzymian, które jeno Sarmaci odziedziczyli.
– Napijże się z nami, panie Żytowiecki. – Pan Myszkowski uniósł kubek. Paznokcie miał grube, połamane i brudne, jakby dłońmi orał sandomierski czarnoziem. – Kto by tam się gniewał na tak zacnego i wymownego kawalera?
Opasłemu szlachcicowi zimny dreszcz przebiegł od nasady karku aż po krzyże. I sam nie wiedział dlaczego. Przecież pan Myszkowski ani nie wyglądał na charakternika, ani nie miał barów niczym niedźwiedź, ani nie przyszedł otoczony zbrojną służbą. Ale w jego twarzy widziało się coś niepokojącego. I wcale nie to, że twarz ta była na prawym policzku przecięta zastarzałą blizną. I nie to, że tuż obok tej blizny widać było przyczernione miejsca, jakby ktoś obsypał je pieprzem – niechybny znak, iż wypalono doń z przyłożenia z krócicy. Na domiar złego pan Myszkowski wzrostu był raczej nikczemnego, a z oblicza na pewno bardziej przypominał węszącego lisa niźli srogiego lwa. A jednak coś się czuło w nim takiego, co pan Żytowiecki słusznie uznał za zapowiedź kłopotów.
– Miałem przyjemność poznać imć Hieronima Myszkowskiego, który Jastrzębcem się pieczętował i posiadał zacny mająteczek nieopodal Lwowa. Czy aby nie krewny waszmości? – spytał uprzedzająco grzecznie.
– Myszkowskich w naszej Rzeczypospolitej niczym myszy we młynie – odrzekł obojętnie zapytany, który sobie samemu zezwalał żartować z własnego nazwiska. – Toteż wybacz, mości panie, nie każdego mogę znać. Ja jednak jestem herbu Pilawa.
– Tak jak margrabiowie Gonzaga-Myszkowscy – zauważył pan Żytowiecki.
– Zważ, mości panie, u nas w Rzeczypospolitej nie ma książąt, hrabiów i margrabiów – stanowczo stwierdził kompan pana Myszkowskiego, lecz nie podnosił głowy. – Wszyscy my jesteśmy panowie bracia, tacy sami wobec prawa i króla, który między nami jest jedynie primus inter pares. I ty, waszmość panie, i ja nie tylko równi jesteśmy elektorom niemieckim, ale w dodatku każdy z nas polskim monarchą może być obrany, a przez to piastować najwyższą godność przyznaną przez najzacniejszy z narodów. – Przerwał perorę i zwilżył usta trunkiem. – A jak panowie Myszkowscy chcieli tytuł z rąk ichmości cesarza niemieckiego przyjąć, to ich rzecz – dodał znacznie ostrzejszym tonem.
– Daj waść pokój, daj waść pokój – zmitygował towarzysza pan Myszkowski. – Ja pod cudze nazwiska i herby się nie podszywam, choć wielu znam takich, co szukaliby wśród Gonzagów stryjców, dziadów czy wujów. Ja, panie Żytowiecki, z chudopachołków Myszkowskich się wywodzę, a nie wstyd mi tego, gdyż nie złotem mierzy się wartość człowieka, a zacnością serca, poczciwością uczynków i gotowością, by wszystkie siły oddać w służbę miłej ojczyźnie.
Gruby szlachcic ujęty tymi słowami, jakże przecież słusznymi, gorliwie przytaknął.
Towarzysz pana Myszkowskiego uniósł twarz. Prawy policzek miał podziurawiony śladami po ospie, a nos skrzywiony tak mocno, jakby nauczył się nim poruszać niczym elefantus trąbą. Długie czarne włosy kładły mu się niemal na ramiona i już na pierwszy rzut oka widać było, że ten człowiek za kąpielą nie przepada, a jego czupryna szczotkę lub grzebień widziała całe lata temu. Zresztą przy tych skołtunionych i przetłuszczonych kłakach, tak bujnych jednocześnie i gęstych, to zgrzebło by się przydało, nic innego! A że był on przy tym wszystkim bardzo wysoki, bardzo szczupły i ramiona ciągle garbił, wypisz, wymaluj pasował do sadu, by szpaki od czereśni odganiać.
Pan Żytowiecki szybko umknął wzrokiem, nie wiedząc, czy rozmówca nie uzna za despekt takiego bezceremonialnego wgapiania się w jego oblicze.
– Panu Myszkowskiemu za cały majątek – podjął chudzielec – musi starczyć ta szabla, którą w służbę znękanej naszej ojczyźnie oddał jeszcze za lat pacholęcych. I nie dla zasług ani geldu jej służył, lecz pro publico bono, tak jak i dzisiaj omnia relinquit servare Rempublicam.
Jego rozmówca, słysząc te słowa, westchnął szczerze i żałośnie.
– Ano w Bogu nadzieja, że wojennego pana obierzemy za monarchę, bo srogie terminy znów przyszły na Rzeczpospolitą.
– I moja szabla kreskę za kim trzeba, tam postawi – mruknął pan Szczurowicki. – A jak łeb komu wypadnie rozpłatać, by go do Piasta nakłonić, to i rozpłatamy.
Pan Żytowiecki łyknął do dna i odetchnął głęboko.
– Cóż ten Żyd niecnota wam podał, mości panowie? – zmienił temat.
A zmienił go dlatego, gdyż sam zamierzał optować za księciem Kąckim, który chociaż wywodził się ze zniewieściałego narodu francuskiego, to sam był doświadczonym wodzem, a przy tym bratem króla Francji – monarchii po Polsce najpotężniejszej w całym chrześcijaństwie! Ale jak zauważył, w tym towarzystwie nie należało głośno mówić o politycznych gustach. W końcu niejedna beczka szlacheckiej krwi już się polała i niejedna miała się polać, kiedy panowie bracia dyskutowali o przyszłości Rzeczypospolitej i wyborze monarchy.
Pan Myszkowski uniósł głowę i bez słowa spojrzał w stronę grubego szlachcica.
– Toż hultaj ma zacnego węgrzyna w piwniczce, a was takim cienkuszem uraczył? – Pan Żytowiecki starał się ukryć satysfakcję, z jaką czasem przyjmuje się drobny afront wyrządzony bliźniemu.
– Nie poznał się na ludziach, nie poznał... – mruknął pan Myszkowski, jakby usprawiedliwiał karczmarza, lecz grubemu szlachcicowi znów dreszcz przebiegł po plecach.
Kiedy pan Myszkowski odsunął zydel i wstał, okazało się, że jest nawet niższy, niż można byłoby sądzić. W żadnej mierze nie był to wzrost, z którego można pokpiwać, lecz rosłemu panu Żytowieckiemu nowo poznany towarzysz sięgał ledwie do ramienia.
Jakbym go pochwycił, jak gałąź bym połamał, pomyślał i natychmiast zdał sobie sprawę z tego, jak głupio pomyślał. Bo chwytanie pana Myszkowskiego byłoby zapewne tak samo bezpieczne co łapanie wściekłego kota. Pan Żytowiecki nie uważał się za charakternika, ani też za człeka szczególnie odważnego. Co prawda chodził na Turka z królem Janem (gdzie dorobił się znacznego majątku), a na sejmikach nie był od tego, by bardziej zapalczywym panom braciom studzić głowy za pomocą zimnej stali. Ale kiedy przyjrzał się uważnie idącemu w stronę arendarza panu Myszkowskiemu, pomyślał, że gdyby ten człowiek na szabelki go poprosił, to, Bóg mu świadkiem, w rzyć by sobie honor szlachecki wraził i umykał byle dalej. I sam aż zatrząsł się, że taki strach odczuł, dodatkowo zły, iż nie umiał rozumnie wytłumaczyć swej obawy przed człowiekiem, którego dopiero co poznał i o którym przecież nic nie wiedział.
– Ot, i będzie się działo – westchnął pan Szczurowicki, po czym opróżnił zarówno swój kubek, jak i kubek kompana. Potem przeżegnał się szeroko prawosławnym krzyżem.
– Co waść masz na myśli? – spytał niespokojnie pan Żytowiecki, który nie lubił karczemnych burd.
Wyjść na majdan i poszczerbić kogoś w otwartym polu, to tak. Ale bijatyka w ciasnocie, wśród ław i stołów, latających dzbanów, w gryzących oczy oparach prochu – nie, to nie była dlań walka. W czasie takiej awantury nie można przecież wykazać się szermierczym kunsztem, popisać wyuczonymi zastawami, cięciami i fintami. Taka zwada dobra jest dla chamstwa, któremu za jedno, czy trzyma w ręce szablę, widły, ławę czy poszczerbiony kufel. Poza tym pan Żytowiecki lubił dobrze pojeść i dobrze popić, a co za tym idzie – wiedział, że może polegać raczej na swej sile i doświadczeniu, a nie na tym, że będzie się kręcić zręcznie jak fryga i skakać pomiędzy wrogami niczym cyrkowiec.
– Ano, zobaczysz waść – odparł zapytany. – Albo będziemy tu zaraz mieć kilka flaszeczek najprzedniejszego węgrzynka, albo... – urwał i westchnął znowu.
– Albo? – pan Żytowiecki nie doczekał się zakończenia zdania.
– Albo nie – lakonicznie odpowiedział wysoki szlachcic.
Nagle trzasnęły wejściowe drzwi karczmy, skrzydło huknęło o futrynę z taką mocą, jakby kto z krócicy wystrzelił. Czterej szlachcice siedzący przy stole zastawionym kubkami, talerzami i miskami poderwali się na równe nogi, lecz zaraz potem, ujrzawszy, kto z takim impetem wchodzi do środka, rozpogodzili się i wyraźnie ucieszyli.
– Witajże, panie Krasiński – zawołał pierwszy z nich. – Dawno już żeśmy waćpana nie widzieli!
– Ale zdrowie waści zawsze pierwsze wypijamy! – zakrzyknął drugi.
– Pójdź ku nam, towarzyszu drogi! – Trzeci ze szlachciców zatoczył się w stronę nowo przybyłego, lecz ciasno zestawione ławy nie puściły go dalej, więc opadł z powrotem.
Pan Krasiński skłonił się wdzięcznie siedzącym za stołem panom braciom, ale chyba nie tylko by im okazać swój szacunek, lecz również by pochwalić się sobolową czapką z czaplim piórem spiętym diamentową zaponą. Żytowiecki dawno tak wielkiego kamienia nie widział. Ostatni raz chyba w obozie tureckim, kiedy zrywał z głowy jednego z bejów ozdobiony broszą turban. Pan Krasiński rozpiął górne haftki kontusza, wyraźnie zadowolony, kiedy jego palce dotykały perłowych guziczków i złotych zapinek. Westchnął głęboko i stukając podkówkami, podszedł do stołu, gdzie czterej szlachcice zdążyli już powstać, by go godnie powitać.
– Węgrzyna, Żydzie, a żywo! – gromkim głosem zawołał pan Krasiński. – Cztery flachy i cztery muszkatele!
– Wiwat pan podsędek! – krzyknął najmłodszy ze szlachciców, a reszta zaraz mu zawtórowała: – Wiwat przyjaciel nasz kochany! Wiwat nasz sąsiad i dobrodziej!
– Oj, powiem waćpanu, że godny to kawaler – pokręcił głową pan Żytowiecki, nie patrząc nawet, czy pan Szczurowicki go słucha, czy nie. – Hojna dusza, szczere serce, a szabla kto wie czy nie najpierwsza w całym powiecie.
– W całym powiecie, waćpan powiadasz... – powtórzył pan Szczurowicki, a jego rozmówcy zdawało się, że w tym głosie wyczytał jakieś szyderstwo czy drwinę, ale kiedy natychmiast obrócił się ku swemu rozmówcy, nie dostrzegł na jego twarzy nic poza zaciekawieniem. A przecież co jak co, lecz szydzić, kpić lub drwić z siebie pan Żytowiecki z całą pewnością by nie pozwolił!
– Dawaj, parchu, tego węgrzyna! – wrzasnął zniecierpliwiony podsędek.
I teraz dopiero się zdziwił, że Żydzisko już tylko na jego widok, kiedy otwierał drzwi karczmy, nie wyskoczyło zza szynkwasu i nie podejmowało pod kolana, dziękując, iż tak dostojny gość postanowił odwiedzić ten zapluskwiony, śmierdzący i nic niewarty przybytek. Zwłaszcza że pan Krasiński wszystkie rachunki płacił z niezwykłą wręcz solidnością. Nie wiadomo jednak, czy bardziej wynikało to z uczciwości, czy też z kawalerskiej fantazji, która kazała mu mówić: „Nie jestem jeszcze tak biedny, by hańbić się oszukiwaniem byle Żydka”. Dlatego też arendarz chwalił sobie towarzystwo pana podsędka. Ba, wystarczyło niby mimochodem wspomnieć panu Krasińskiemu o sąsiedzie, który nie tylko rachunków nie popłacił, a wręcz za brodę wytargał, by podsędek przy najbliższej okazji tak nieszczęśnika wykpił i wyszydził, że ten po dobrej woli sam ciskał monety na szynkwas. Czasami nawet więcej, niż wypadało z rachunków.
– Oj, coś zepsuł mi się Szloma – syknął pan Krasiński i ruszył w stronę szynkwasu, dając sobie słowo, że niewdzięcznego parcha nauczy dzisiaj rozumu.
Ale biedny Szloma nie był nic winien, bowiem może by i chciał pobiec do drzwi, widząc swego najgodniejszego gościa. Może by i chciał podjąć pod kolana. Może by i chciał na stół pański przynieść cały kosz węgrzynów, małmazyj czy muszkateli. Może by i chciał, ale, dalibóg, nie mógł, gdyż pan Myszkowski trzymał go twardą dłonią za brodę i mówił:
– Poskąpiłeś mi, parchu, wina? Tak ci kazano gości przyjmować?
– Co jemu kazano, nie waszeci sprawa! – zagrzmiał podsędek, kiedy tylko usłyszał pretensje pana Myszkowskiego.
Chciał szarpnąć zuchwałego przybłędę za ramię, by uwolnić Szlomę z opresji, ale jakoś tak się dziwnie złożyło, że w tym samym momencie pan Myszkowski puścił Żyda i palce pana Krasińskiego ucapiły tylko powietrze. Byłby się zachwiał, lecz szybko oparł dłoń na brudnej ladzie. Zaraz też zaklął wściekle, bo usmarował się czymś lepkim, co pewnie było zastygniętym miodem albo słodkim winem. I tym większa go wzięła złość na sprawcę całego zamieszania.
– A waść czego tu burdy robisz? – wydyszał wściekle, wpatrując się w pana Myszkowskiego takim wzrokiem, jakby ten był bez mała Tatarzynem pragnącym mu uwieźć w jasyr ukochaną.
– Węgrzyna chcę się napić – wyjaśnił spokojnym tonem zaczepiony. – A usłyszałem, że Żydowin niecnota mnie i mojemu kompanowi go poskąpił. Toteż uprzejmie poprosiłem, by znalazł jedną czy drugą flaszę.
– Węgrzyna nie trzymają tu dla takich jak waćpan. – Podsędek mocnym kułakiem huknął w ladę tak, że aż zadrżał na niej napełniony dzban.
Pan Żytowiecki na tyle dobrze znał pana Krasińskiego i na tyle dużo o nim słyszał, iż wiedział, że podsędek szuka zwady z obcym szlachcicem, który śmiał się domagać wina chowanego jedynie dla przedniejszych gości.
– Wybacz, panie bracie, ale pić w karczmie każdemu wolno, jeśli za swoje płaci – zauważył cicho pan Myszkowski, głosem niemal pokornym, a przynajmniej uprzedzająco grzecznym.
– Panie bracie? – prychnął pan Krasiński z pogardą i wyniosłym spojrzeniem zmierzył niewysokiego szlachcica w znoszonym kontuszu, który śmiał się porównywać do niego. Do niego! Posesjonata i przyjaciela posesjonatów! Krasińskiego herbu Korwin, którego przodkowie zasiadali w ławach senatorskich wśród najpierwszych panów Rzeczypospolitej! Którego rodzina znajdowała protoplastów wśród najwybitniejszych arystokratów rzymskiego Imperium! I były to koligacje poważne i wywiedzione przez wybitnych heraldyków, a nie lada jakie, jak choćby pretensje rodu Paców do związków z rzymskimi Pazzimi.
W dodatku podsędek wyglądał przy panu Myszkowskim lepiej nawet niż paw z rozpostartym ogonem przy wróbelku. Bowiem pan Myszkowski nosił niegdyś jasny, a teraz szary od podróżnego brudu lniany żupan i wełniany, burej barwy kontusz, spod którego nie raz i nie dwa przy gwałtowniejszym ruchu wyglądały podobnego koloru hajdawery, w dodatku ubłocone. Tymczasem gromko i radośnie witany szlachcic nosił się niczym najpierwszy z posesjonatów. Pod kontuszem z zielonego aksamitu błyszczał jedwabny żupan tak silnej szkarłatnej barwy, iż zdawało się, jakoby pana podsędka ktoś oblał kubłem krwi. W talii przewiązany był perskim pasem haftowanym złotymi nićmi, które układały się w kształtne wyobrażenia smoków lecących z rozpostartymi skrzydłami.
Pan Krasiński odwrócił się w stronę stołu, gdzie siedziało czterech mocno już podpitych przyjaciół, pilnie przysłuchujących się i przyglądających wszystkiemu, wierząc, że podsędek wyprawi im prawdziwe teatrum kosztem przejezdnego szlachetki. Najstarszy ze szlachciców stanął nawet przy ławie, przyłożył sobie dłoń do ust, jakby kogoś nawoływał, i krzyknął pełnym głosem:
– Pan brat Hołota!
– A cóż za dowcipny rara avis zaćwierkał? – burknął pan Szczurowicki.
– To pan Dzierżanowski – wyjaśnił pan Żytowiecki. – Obywatel wielce szanowany w okolicy.
– Nędzna, jak widać, ta okolica – skwitował pan Szczurowicki bez cienia szacunku.
Gruby szlachcic już chciał się odezwać, lecz nie zdążył. Poza tym jego słowa i tak zagłuszyłby okrzyk podsędka.
– Co ma za majątek łachę błota! – pan Krasiński gromkim głosem dokończył drwinę, zgodnie z oczekiwaniami pana Dzierżanowskiego.
Pozostali szlachcice wybuchli gromkim śmiechem, tymczasem pan Krasiński nachylił się niemal kordialnie w stronę pana Myszkowskiego i z serdeczną czułością objął go za ramiona.
– Słyszałem, że od waści, panie bracie – kontynuował, mocno zaakcentowawszy dwa ostatnie słowa – nawet worka po ziemniakach nie można pożyczyć, bo w jeden ubiera się żonka, w drugi najstarszy syn, a więcej worków już nie macie.
Czterej szlachcice ryczeli niczym zarzynane wieprze, zwłaszcza widząc spłoszoną twarz szaraka, którego tak niemiłosiernie postponował pan Krasiński. Nie pierwszy raz słyszeli już podobne facecje z ust podsędka, jednak za każdym razem równie ich cieszyły. Mieli tylko nadzieję, że szlachetka w końcu nie wytrzyma, rzuci jednym lub drugim grubiańskim słowem, a wtedy podsędek poprosi go na szabelki i tym samym wyprawi kolejne teatrum. Nie mieli szczególnie krwiożerczych zamiarów i nie życzyli sobie wcale, by pan Krasiński usiekł hołysza, bo i co to byłaby za chwała? Ale przegonić go po podwórcu, wypłazować, może na koniec zabrać hajdawery i gołkiem puścić wokół karczmy... O tak, na podobną zabawę byli gotowi, a że znali obyczaje sąsiada i przyjaciela, to mieli nadzieję, iż takąż uciechę im zapewni.
– Powiedz no, waszmość, skąd pochodzisz? – Pan Krasiński odsunął się od skulonego przy szynkwasie szlachetki i najwyraźniej zaczynał nową facecję.
– Spod Mławy – odparł cicho zapytany.
– Powiadają, że pod Mławą wielce zacne macie majątki – rzekł z udanym podziwem podsędek i rozejrzał się, czy aby wszyscy na pewno go słuchają. – Długie co prawda tylko jak bicz, szerokie jak nóż, ale za to głębokie do samego środka ziemi!
Siwy szlachcic siedzący przy stole aż odchylił się na ławie i śmiał na całe gardło, jego wąsaty towarzysz dostał spazmów z nadmiernej uciechy, a dwóch pozostałych waliło radośnie kielichami w blat.
– Dalej, panie Krasiński! Dalej, zacny towarzyszu! Powiedz no coś o mazowieckich rodzinach! – krzyknął pan Dzierżanowski.
– Pan brat przybył do nas z Mazowsza. – Pan podsędek rozpromienił się w sztucznym uśmiechu i znów nachylił się ku panu Myszkowskiemu. – To sam najsprawniej nam wyklaruje rzecz całą. Powiedzcie no, panie bracie, prawdali to, że dzieci na Mazowszu przez siedem dni po urodzeniu są ślepe jak szczenięta? Co? Rzeknij no, panie bracie: prawda? I że sukom je do karmienia dajecie, nie matkom.
– Nie wiem. – Pan Myszkowski bezradnie wzruszył ramionami.
Pan Żytowiecki słuchał tego wszystkiego i w pewnym momencie aż ręka mu sama poszła na rękojeść szabli, gdyż wyobraził sobie, że jego tak obrażają. Oj, zdziwiłby się pan Krasiński, próbując podobnych krotochwili! Może i w szabli pan podsędek był mocniejszy, może był i młodszy, może fikuśnych sztychów nauczony, lecz takiej zniewagi pan Żytowiecki by nie darował. A jeśli przyszłoby nawet cięgi zebrać, to przynajmniej w obronie honoru, a honor przecież rzecz święta!
Na szczęście jednak obrażano kogo innego i opasły szlachcic, szczerze mówiąc, zdziwił się, że tak mocno zawiodła go intuicja, każąca w panu Myszkowskim widzieć człowieka niebezpiecznego, gotowego rozprawić się z każdym, kto stanie mu na drodze.
Starzeję się czy co? – spytał siebie pan Żytowiecki i znów skupił uwagę na scenie, która rozgrywała się przed jego oczami. Podsędek właśnie kazał wszystkim obecnym zastanowić się nad tym, czym różni się mazowiecka białogłowa od mazowieckiej maciory. I sam po chwili odpowiedział na tak podany problem, twierdząc, że maciory na Mazowszu są o wiele czystsze i o wiele bardziej obyczajne od niewiast.
– Poza tym imaginujcie sobie, waćpanowie – wołał dalej – że na Mazowszu znaleziono jedną świnię, która ludzkiego języka całkiem porządnie się wyuczyła. I ciekawe to, gdyż żadna mazowiecka niewiasta podobnej sztuki nigdy nie dokonała!
Pan Dzierżanowski dostał już czkawki, pewnie pół na pół z pijaństwa i uciechy, ale choć mówić nie mógł, to przynajmniej cynowym kubkiem tak walił w dębowy blat, że w dłoni mu się z tegoż kubka bez mała zrobił talerzyk. A pan Myszkowski nawet na ostatnią, najtęższą obelgę z ust pana Krasińskiego usłyszaną nic nie odrzekł, tylko głowę opuścił, jakby chciał, żeby wszyscy dali mu już święty spokój. Panu Żytowieckiemu i smutno było, kiedy na ten widok patrzył, i wstyd oraz złość go też brały na hołysza, który nie umiejąc sobie w opresji radzić, niepotrzebnie wdał się w awantury.
Pan Krasiński wyraźnie liczył na to, że jego ostatnie słowa nie ujdą płazem, ale z chwili na chwilę widać było, że traci nadzieję na zwadę. Najpierw więc zmierzył postponowanego szaraczka srogim spojrzeniem, w końcu jednak skrzywił się, machnął dłonią i przeszła mu ochota do dalszych żartów. Widział doskonale, iż przeciwnik jest tak przerażony, że nawet szydzenie z niego przestało być już zabawne.
– Znam ja takich panów braci. – Obrócił się w stronę siedzących nieopodal szlachciców, jakby zamierzał wyjaśnić im, kim jest pan Myszkowski. – Tchórzewskich z Kądzielowa, herbu Zajęcza Skórka. Nie raz i nie dwa kota takim popędzałem, nie raz i nie dwa grzbiety im garbowałem.
– Ot, znalazł się nam miles gloriosus przesławny – mruknął pod nosem pan Szczurowicki, lecz na tyle cicho, że nikt oprócz pana Żytowieckiego na pewno nie mógł go usłyszeć.
Podsędek, wyraźnie zrezygnowany, odwrócił się na powrót do pana Myszkowskiego:
– No dobrze – rzekł wielkodusznym tonem – płać, waćpan, coś winien, i wynoś się stąd, a Bogu dziękuj, żem dzisiaj w dobrym humorze i nie każę waści rachunku batem na plecach wypisać.
– Ano zapłacę – pokornym głosem zgodził się pan Myszkowski, a jego słowa znowu skwitowano śmiechem.
– Patrz teraz uważnie, panie brateńku – poradził cicho pan Szczurowicki, a gruby szlachcic nawet nie obruszył się za nazwanie go takim wymagającym konfidencji zdrobnieniem, tylko rzeczywiście pilnie baczył, co wydarzy się dalej.