Читать книгу Miecz Aniołów - Jacek Piekara - Страница 7

Оглавление

Głupcy idą do nieba

Bo cóż za korzyść ma człowiek, jeśli cały świat zyska, a siebie zatraci lub szkodę poniesie?

Ewangelia św. Łukasza


Zły łotr wrzeszczał niczym potępiony (słusznie zresztą, bo w końcu jak miał wrzeszczeć?), kiedy rzymscy legioniści przybijali jego dłonie do krzyża. Dobry łotr krzyczeć nie mógł, gdyż przed spektaklem wyrwano mu język i zaszyto usta. Jezus górował nad nimi wszystkimi, wpatrując się w przestrzeń bolesnym wzrokiem, a na jego twarzy odbijało się cierpienie. Tymczasem legionista huknął ostatni raz młotem w żelazny hufnal, a krzyż ze złym łotrem uniesiono na sznurze i postawiono. Kobieta stojąca tuż obok mnie głośno szlochała, jej synek przyglądał się wszystkiemu z palcem władowanym do buzi i wytrzeszczonymi oczami. Ponieważ zły łotr nie przestawał wrzeszczeć, a to zaburzyłoby dalszy plan przedstawienia, legionista dźgnął go mocno pod serce ostrzem włóczni. Ukrzyżowany mężczyzna wyprężył się, potem zwiotczał, głowa opadła mu na ramię. Z ust popłynęła gęsta strużka ciemnoczerwonej krwi. Teraz nadszedł czas Jezusa. Grający go aktor (w jego wypadku hufnale wbito pomiędzy palce, w pęcherze ze świńską posoką) powiódł wkoło wzrokiem i rzekł donośnie:

– Ukorzcie się przed Ojcem i uwierzcie we mnie. Kto mi zawierzy, ten jeszcze dzisiaj będzie sycić się chwałą Bożą!

– Sycić się chwałą? – mruknął z wyraźnym niesmakiem ktoś stojący obok mnie. – Na miecz Pana, z roku na rok są coraz słabsi!

Obróciłem się, by spojrzeć, kto wypowiedział te śmiałe słowa, i dostrzegłem mistrza Rittera, poetę, dramaturga oraz aktora. Musiał być wściekły, że nie jemu powierzono przygotowanie jasełek, gdyż z taką inscenizacją wiązały się zwykle wysokie wypłaty. A mistrz Ritter, jak większość artystów, cierpiał na chroniczny niedobór gotówki. W czym niewątpliwie był podobny do waszego uniżonego sługi.

– Piszecie gorsze rzeczy – szepnąłem złośliwie i dałem znak, by nie przeszkadzał.

– Odrzućcie szatana! – zawołał aktor grający Jezusa. – Oto powiadam wam: nadeszła chwila, w której musicie dokonać wyboru. Miłosierny Bóg mówi moimi ustami: ukorzcie się przed chwałą Pańską!

Jeden z legionistów usiadł obok krzyża i wyciągnął z zanadrza bukłak z winem, drugi z premedytacją dźgnął Chrystusa włócznią o stępionym grocie. Tłum zawył złowrogo, a legionista oberwał w skroń zgniłym jabłkiem. Odwrócił się wściekły, szukając wzrokiem tego, kto go zaatakował. Nie znalazł, więc splunął tylko pod nogi i odszedł parę kroków na bok, by krzyż z wiszącym Jezusem zasłonił go przed następnymi pociskami.

– Czy to tragedia, czy komedia? – znowu usłyszałem zgryźliwy szept Rittera.

Skrzywił usta w niechętnym grymasie i szarpnął wąską czarną bródkę, którą hodował, zdaje się, od niedawnego czasu, a która nadawała mu wygląd strapionego koziołka. Tymczasem Jezus smutno zwiesił głowę.

– Nie ukorzyli się przed Panem – rzekł jakby do siebie, lecz jego słowa poniosły się głośnym echem, gdyż widownia zamilkła, wiedząc, iż zbliża się kulminacyjny moment. – Pozostali pełni pogardy, pychy i obojętności. Cóż więc mam robić? – Aktor powiódł spojrzeniem po publiczności, jakby oczekując, że właśnie ona mu coś doradzi.

– Ukarz ich! – wrzasnął któryś z wynajętych klakierów, zaraz potem zawtórował mu tłum.

– Zejdź do nas, Jezu! Ukarz grzeszników!

– Może powinienem okazać litość? – zapytał aktor w przestrzeń.

– Nie! Nie! Dość litości! Ukarz ich!

– Tak! – rzekł Jezus mocnym głosem. – Bo czyż nie jest to litościwy uczynek, gdy zabija się wściekłego psa? Czyż nie chroni się w ten sposób wiernej trzódki? Czy dobry pasterz może pozwolić, by jego stado drżało w przerażeniu przed bestią?

– Nie, nie może! Zejdź i ukarz ich! Zabij bestię!

– Niech się tak stanie! – krzyknął więc aktor, a za jego plecami rozległ się huk i pojawił błysk.

Z sufitu opadła jaśniejąca bielą kotara, zasłaniając krzyże. Jednak niemal natychmiast uniosła się z powrotem, tyle że Jezus stał teraz w błyszczącej zbroi, w hełmie z szerokim nosalem i z mieczem w dłoni. Z ramion spływała mu wyszywana złotymi nićmi purpurowa szata.

– Podmienili aktora – mruknął Ritter niepotrzebnie, ponieważ sam wiedziałem, że pierwszy aktor nie zdołałby się przebrać tak szybko. A publiczność nie miała prawa w tej zamianie się zorientować, gdyż hełm z nosalem nie pozwalał dokładnie dostrzec rysów twarzy.

Legioniści zerwali się w udawanym przerażeniu, które zaraz zamieniło się w prawdziwe, kiedy Jezus chlasnął mieczem i ściął jednemu z nich głowę tak, że fontanna krwi z kadłuba bluznęła prosto na publiczność, a głowa odtoczyła się na skraj sceny. Oczywiście trwoga ogarnęła tylko drugiego z legionistów, bo pierwszy zginął, zanim zdążył się zorientować, że spektakl przybrał tak niespodziewany obrót. Mężczyzna próbował zastawić się włócznią, jednak miecz Jezusa przeciął drzewce, a potem ostrze wbiło się niemal po rękojeść w pierś ofiary. Legionista opadł na kolana z wyrazem groteskowego zdumienia na twarzy. Publiczność wrzeszczała i klaskała w dłonie. Siwy, sprawiający wrażenie wieśniaka mężczyzna stojący tuż przede mną otarł z wąsa kroplę krwi. Przypatrywał się scenie, wytrzeszczając oczy i mamrocząc coś bezgłośnie.

– No, no – w głosie mistrza Rittera tym razem usłyszałem nutę niechętnego podziwu.

Przyznam, że rozwój sytuacji też mnie zaskoczył, gdyż jasełka zwykle nie przybierały aż tak drastycznej formy. Owszem, zły i dobry łotr zawsze byli naprawdę krzyżowani, ale do tych ról wybierano zatwardziałych kryminalistów skazanych na śmierć przez miejską Ławę. Natomiast pierwszy raz zobaczyłem, by na scenie zabito legionistów, a drugi z odgrywających postać Jezusa aktorów musiał być zawodowym szermierzem, ponieważ ciosy wyprowadził z widocznym kunsztem. Publiczność była zachwycona, lecz ja zastanawiałem się, kiedy twórcom wpadnie do głowy, żeby uzbrojonych Chrystusa i Apostołów wpuścić pomiędzy oglądającą przedstawienie gawiedź. W końcu Pismo mówiło wyraźnie: Tego dnia ulice Jeruzalem spłynęły krwią. Kto wie czy któregoś dnia inscenizacyjna wyobraźnia autorów nie przybliży dawnych czasów mieszkańcom Hez-hezronu w sposób o wiele bardziej dosłowny, niżby sobie tego życzyli.

Przedstawienie w zasadzie się skończyło, grający Jezusa aktor podniosłym tonem cytował Świętą Księgę. Do ramion zdążono mu przyczepić złocistą aureolę, a pod sufitem na sznurach unosiło się coś białego i skrzydlatego, co wedle zamierzeń twórców miało symbolizować Anioła. Mogłem mieć tylko nadzieję, że mój Anioł tego nie widzi, gdyż bywał drażliwy na punkcie swego wizerunku i lubił, kiedy okazywano mu szacunek.

– Chodźmy – westchnąłem, ująłem Rittera za ramię i zaczęliśmy się przepychać przez tłum.

Ktoś zrugał mnie, że przeszkadzam w widowisku, ktoś inny zionął odorem cebuli i piwa, jeszcze inny wbił mi łokieć pod żebra. Znosiłem to ze spokojem, choć ubolewałem, że nie mam na sobie służbowego stroju – czarnego płaszcza i kaftana z wyhaftowanym na piersi połamanym krzyżem. Bowiem, jak zdołałem zauważyć, ludzie zyskiwali nieoczekiwaną umiejętność wtapiania się w otoczenie, kiedy tylko ujrzeli inkwizytora. A nawet najbardziej zatłoczone hezkie ulice wydawały się po chwili pustawe. Jednak my, funkcjonariusze Świętego Officjum, jesteśmy z reguły ludźmi cichymi i pokornego serca. Wolimy trzymać się w cieniu, aby z niego tym baczniej śledzić grzeszne uczynki bliźnich. Tak to już jest, że właśnie z cienia najlepiej dostrzec mrok, tymczasem blask tylko oślepia źrenice...

W końcu udało nam się wydostać na ulicę. Przygrzewało mocne kwietniowe słońce i w pierwszym wiosennym upale tym silniej czuć było Hez-hezron. Odpadki piętrzące się w zaułkach, nieczystości spływające ulicami lub zaschnięte w twardą skorupę, którą jednak rozmyje pierwszy deszcz. Brudnych, przepoconych ludzi, nigdy niekorzystających z łaźni i nigdy niepiorących odzieży. No i najwyraźniej ku serdecznemu ubolewaniu waszego uniżonego sługi byłem jednym z niewielu, którym to wszystko przeszkadzało. Taki właśnie był Hez-hezron, a ja musiałem się pogodzić z faktem, że mój los związany był z tym miastem na dobre i na złe.

– Znowu odrzuciliście mi sztukę – rzekł mistrz Ritter oskarżycielskim, choć jednocześnie nieco zrezygnowanym tonem.

– Nie my, lecz biskupia kancelaria – wyjaśniłem, unikając jednocześnie pijaka, który omal nie wpadł wprost w moje objęcia. – Wiecie przecież, że Inkwizytorium nader rzadko zajmuje się sprawami delikatnej artystycznej materii.

– Czy nie wszystko jedno? – Machnął ręką. – Wiecie, jakie poniosłem straty?

– A dlaczego nie piszecie komedii? – zapytałem i odtrąciłem dłoń złodziejaszka, który próbował obmacać pas Rittera. – Zajmijcie się pogodnymi stronami życia.

Dwie tłuste przekupki rozjazgotały się przy straganach, jedna próbowała zdzielić drugą po głowie cynową patelnią, ale poślizgnęła się na kupie przegniłych kapuścianych liści i runęła jak długa z wysoko zadartą spódnicą. Spod materii błysnęły grube łydki poznaczone krwistoczerwonymi wykwitami rozdrapanych pryszczy.

– O, właśnie – podpowiedziałem. – „Wesołe przekupki z Hezu”. Macie gotowy temat na sztukę.

– Drwicie sobie. – Łypnął na mnie ponurym wzrokiem, a jego blade, niedogolone policzki pokrył ceglasty rumieniec.

– Nie drwię – odparłem. – Czytałem wasze dzieła. Tragiczne miłości, źli władcy, intrygi, zdrady, oszustwa, trucicielstwo, skrytobójstwa, cierpienie w kazamatach, widma pomordowanych, leśne duchy... Komu to potrzebne, Heinz? Kto by chciał czytać lub oglądać takie rzeczy?

– Wyście jednak przeczytali...

Usiedliśmy przy stole ustawionym przed karczmą „Pod Postronkiem i Pętlą”. Nosiła taką dziwną nazwę, bo podobno dawno temu w najbliższej okolicy wznosiła się miejska szubienica. Właściciel pokazywał nawet gościom przegniły pniak, który miał być niegdyś tej szubienicy podstawą, ale ja ośmielałem się uważać to za chwyt obliczony na przyciągnięcie klienteli.

– Dzbanek piwa i dwa kufle – rozkazałem służebnej dziewce.

Ritter próbował ją chwycić za pośladki, gdy odchodziła, lecz wywinęła się zręcznie i wyszczerzyła do niego w uśmiechu połamane zęby.

– Myślicie, że kiedyś będzie wolno nam pisać i wystawiać, co zechcemy? – spytał. – A tylko widz lub czytelnik będą decydować o wszystkim?

– Oczywiście, że nie. – Roześmiałem się. – Co też wam chodzi po głowie, panie Ritter? Czy pozwolilibyście dziecku zagłębić się samotnie w nieznany las, nie mówiąc wcześniej, którędy ma iść, i nie usuwając niebezpieczeństwa z jego drogi? Słowa mają ogromną moc, więc naszą powinnością jest te słowa kontrolować. Inaczej mogą zdziałać wiele zła.

– Zapewne macie rację – mruknął, widziałem jednak, że nie jest przekonany.

– Nie zapewne, lecz na pewno – odparłem twardo. – Mam jednak nadzieję, że kiedyś dojdziemy do tego, iż kościelna lub cesarska cenzura nie będą potrzebne...

Ritter uniósł brwi.

– ...gdyż tak wykształcimy artystów, że treści niezgodne z oficjalnymi wskazaniami nie tylko nie przejdą im przez gardło, lecz nawet nie znajdą oni słów na oddanie wątpliwych treści.

– Chcecie pozbawić ludzi wolnych myśli?

– Nie, panie Ritter. Pragniemy, by rozsądnie korzystali ze swej wolności. Słowa mogą być niczym zaraza. Nieść śmierć oraz chaos. Któż mądry na to pozwoli?

Westchnął głośno.

– A może, może... – po chwili zastukał nerwowo palcami w blat – napisałbym sztukę o Świętym Officjum? O trudzie codziennego życia inkwizytorów i o tym, jak borykają się ze złem, które otacza nas ze wszystkich stron? Na przykład... – Wyraźnie był zachwycony własnym pomysłem, ale mu przerwałem.

– Dajcie pokój Świętemu Officjum – przykazałem stanowczo. – Nie chcemy, byście pisali o nas źle, nie chcemy także, byście pisali o nas dobrze. Nie chcemy, byście w ogóle o nas pisali. Inkwizytorium jest zbyt pokorne, by służyć za temat sztuki. Ganiąc nas, popełnilibyście grzech, a chwaląc, zawstydzilibyście.

– No tak – stropił się. – Więc mówicie: „Wesołe kumoszki z Hezu”?

Powiedziałem wprawdzie „przekupki”, lecz być może słowo „kumoszki” było nawet lepsze.

– Niech się kłócą o utargi i mężczyzn, walą po łbach patelniami, szarpią za kudły, wywracają na podłożonych przez kogoś liściach kapusty, intrygują pomiędzy sobą... To się spodoba ludziom, wierzcie mi. Oni zawsze lubią oglądać głupszych od siebie.

– Tylko czy to będzie jeszcze prawdziwa sztuka, panie Madderdin? – Spojrzał na mnie z przejęciem. – Ja chciałbym pisać o życiu i o śmierci, o wielkich miłościach i tragicznych wyborach, o zżerającej ludzi nienawiści i o niedościgłym honorze, o tym, gdzie przebiega granica pomiędzy uczciwością a podłością, fałszem a prawdą... – Odetchnął głęboko i opuścił głowę. – A nie o jędzach bijących się patelniami.

– Macie pisać o tym, czego pragnie wasza publiczność – powiedziałem.

– Baaa – odparł zadumany. – Lecz czegóż ona pragnie? Chciałbym to wiedzieć...

– My jesteśmy waszą publicznością – wyjaśniłem z uśmiechem. – Więc najpierw starajcie się nas zadowolić, a potem jakoś już pójdzie. Przede wszystkim nie zadawajcie wielu pytań, zwłaszcza takich, na które ciężko znaleźć odpowiedź. Świat jest zbyt skomplikowany, byście jeszcze wy zmuszali ludzi do myślenia. Ofiarujcie im chwilę beztroskiej zabawy, każcie śmiać się z bohaterów waszych sztuk, by poczuli, że są lepsi od nich...

Dziewczyna postawiła przed nami dwa kufle o wyszczerbionych brzegach i dzban z urwanym uchem. Ritter znowu próbował ją klepnąć, ale tym razem z tak mało widocznym zapałem, że nawet nie musiała odskakiwać. Uśmiechnęła się szczerbatym uśmiechem i odeszła, kołysząc biodrami. Łyknąłem piwa i skrzywiłem się.

– Brudne kufle, stary dzbanek, chrzczone piwo, bezzębna posługaczka. Piszcie właśnie o tym. Śmiało, z otwartą przyłbicą, piętnujcie plagi naszych czasów.

– Bardzo zabawne – mruknął, nurzając wąsy w piwie. Widziałem, że nie jest pewien, czy mówię poważnie, czy też kpię. – A gdybym napisał sztukę o heretykach? – Przysunął się nieco bliżej mnie i obniżył głos. – O tym, jak straszne wymyślają plugastwa i jak potem pełni skruchy płoną w zbawczym ogniu oczyszczenia? Zbawczym ogniu oczyszczenia – powtórzył sobie nieco ciszej, widać po to, by zapamiętać sformułowanie. – Przedstawiłbym mordercze intrygi i podłe knowania. – Wyraźnie zapalał się do pomysłu. – Ukazałbym niewinną dzierlatkę zakochaną w młodzieńcu, który jest zamaskowanym heretykiem. On próbuje splugawić jej duszę i ciało, ona wydaje go sprawiedliwości, gdyż obowiązek przedkłada nad miłość...

– A później zakochuje się w powabnym, mądrym inkwizytorze – dopowiedziałem poważnie.

– No, nie wiem... – Zastanowił się, pocierając policzek, i dopiero po chwili zorientował się, że tym razem naprawdę z niego kpię. – Nie sądzicie, że to dobry temat? – zapytał niemal obrażonym tonem.

Obok nas jakiś pijak chlupnął w błotnistą kałużę, opryskując przechodzącego opodal młodego szlachcica oraz jego służącego. Szlachcic zaklął szpetnie i zaczął okładać nieszczęśnika szpicrutą, zaś służący stał tuż za nim i powtarzał przestraszony:

– Wasza wielmożność się zgrzeje i co ja powiem ojcu waszej wielmożności... Bardzo proszę, przestańcie, panie...

– To jest wasz temat – pokazałem. – Publiczność pęknie ze śmiechu.

Przyglądaliśmy się przez chwilę, jak młodzieniec okłada pijaka, który komicznie jęczał i zakrywał głowę rękami, by osłonić twarz przed ciosami. Próbował wstać, ale zagmerał tylko butami w błocie i rymnął w nie z powrotem.

– Mógłby być jego dziadkiem – westchnął Ritter. – Czy godzi się tak bić starego człowieka?

– Ochlapał mu płaszcz. Nie zauważyliście? – spytałem, gdyż widziałem już, jak za mniejsze przewiny zabijano na ulicach Hezu.

Poeta wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.

– Nie mogę na to patrzeć – mruknął. – Przemoc budzi we mnie obrzydzenie, choć nie wiem, czy wy jako inkwizytor rozumiecie podobną wrażliwość duszy.

Pijak nie zdołał się dobrze osłonić, dostał szpicrutą w ucho i zakwiczał szczególnie przeraźliwie, a spod siwej szczeciny spłynęła mu strużka krwi. Kilku przyglądających się scenie wyrostków parsknęło głośnym śmiechem.


Miecz Aniołów

Подняться наверх