Читать книгу Alicja - Jacek Piekara - Страница 5
ОглавлениеAlicja i Miasto Grzechu
Śniło mi się, że umarłem, i obudziłem się szczęśliwy. Potem zdałem sobie sprawę, że to był tylko sen. Wtedy uczucie euforii zginęło, zastąpione tępym porannym bólem, do którego zdołałem przywyknąć przez te wszystkie lata. Przez lata, w których każdy dzień witał mnie słowami: „Jesteś nikim”, a potem dodawał: „I tak już zostanie. Na zawsze, Aleks, na zawsze...”. Cóż, jak widać, nie jestem człowiekiem, który potrafiłby odnaleźć w szklanej kuli wizję przyszłości, gdyż ta właśnie przyszłość miała udowodnić, że świat jednak się mną zainteresował. Szczerze mówiąc, nie do końca w taki sposób, jak to sobie wcześniej wyobrażałem albo marzyłem. Niemniej jakikolwiek ruch jest przecież lepszy od stagnacji, a moje życie nieoczekiwanie dla mnie samego nabrało w pewnym momencie zdumiewającej dynamiki.
Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Okna mojego pokoju wychodzą na ciemne podwórko studnię. Na rogu od ulicy stoi kapliczka Matki Boskiej, gdzie prawie codziennie przed gipsową figurką palą się kolorowe świeczki w szklanych kubeczkach. Naprzeciwko Matki Boskiej na poszarzałym i odrapanym tynku ktoś wypisał, dawno temu, słowa „Legia kurwa” i naszkicował szubienicę z zawieszoną na pętli literą L. Biała farba złuszczyła się prawie całkowicie i teraz widać w zasadzie jedynie cień dawnego napisu i cień rysunku, który jednak nadal można bez trudu odczytać. Stara Wąsowa chodzi co tydzień do dozorcy i wrzeszczy, żeby zdarł ten napis, a dozorca co tydzień obiecuje, że się zabierze do pracy. I tak mija miesiąc za miesiącem. Czasami myślę, że wulgarne hasło, na które smutnym wzrokiem spłowiałej farby patrzy Matka Boska, najbardziej potrzebne jest właśnie Wąsowej. Aby miała powód do prowadzenia walki ze światem. Chociaż stara Wąsowa walczy nie tylko z napisem zarzucającym stołecznemu klubowi nieprawe pochodzenie. Wojuje również z kilkoma dziewczynkami, które nasze podwórko uznały za doskonałe miejsce do polekcyjnych gier i zabaw. W zasadzie ciągle przesiadują pod moim oknem, więc mam okazję widzieć, jak skaczą przez gumę, rzucają piłką do siatkówki lub po prostu plotkują, siedząc na murku. Najczęściej ustawiają obok miniwieżę, z której płyną przeboje bliżej mi nieznanych wokalistek o seksownych głosach. Zdumiewające, że w epoce gier komputerowych, automatów i konsol stare rozrywki wcale się nie zestarzały. Tak samo jak w latach chłopięcych, z nieustającym zdziwieniem przypatruję się, jak dziewczynki grają w gumę. Wydają się bez najmniejszego trudu rozumieć ten cudaczny rytuał skoków; układy, które mnie nie mówią nic, a czasem i wyglądają tak samo, dla nich jednak są inne. Dzieci mają po mniej więcej trzynaście, czternaście lat i jak na swój wiek zachowują się raczej cicho. A może mi po prostu nie przeszkadzają ich śmiechy i pokrzykiwania? Zawsze potrafiłem pracować w hałasie. Nawet jazgotliwy wrzask wiertarki u sąsiada na górze, który chyba przez pół roku, dzień w dzień, remontował mieszkanie, nie wywoływał u mnie zdenerwowania. Nie mówiąc już o kłótniach małżeńskich czy odgłosach alkoholowych libacji. Poza tym, cóż, nie mam innego wyjścia, jak się dostosować. Za pokój z kuchnią, przedpokojem, w którym zdejmując płaszcz, trzeba uważać, by nie zahaczyć dłońmi o ściany, i łazienką wypełnioną niemal w całości przez poznaczoną rudymi naciekami wannę płacę symboliczny czynsz i nie sądzę, bym gdziekolwiek indziej znalazł coś w podobnej cenie.
Stolik, przy którym pracuję, stoi naprzeciwko okna, więc często, kiedy mam już dość ustawicznego skreślania, poprawiania i pisania nowych dialogów, po prostu przypatruję się zabawom dziewczynek. Czasami też widzę, jak stara Wąsowa podchodzi w ich stronę kolebiącym się krokiem leciwej kaczki i krzyczy, żeby wreszcie poszły do domu odrabiać lekcje albo żeby „na rany Chrystusa!” znalazły sobie inne podwórko, albo żeby chociaż wyłączyły tę diabelską muzykę. Dziewczynki wtedy nieruchomieją i słuchają jej w całkowitym milczeniu, aż wreszcie stara Wąsowa przestaje krzyczeć, grozi im palcem i wraca do mieszkania lub zapala następną świeczkę u stóp gipsowej figurki. A ja mogę wrócić do pracy. Pamiętam, jak pewnego dnia Wąsowa odwiedziła mnie. Gruba i ociężała, pachnąca starymi ubraniami i smażoną cebulą. Stała w progu, ciężko dysząc, a gdy poprosiłem ją do środka, pokręciła głową. Na stopach miała filcowe rozdeptane kapcie. Przy jednym z nich kołysał się szarobrudny pompon, zawieszony na jakiejś cudem już chyba trzymającej się nici.
– I co z tym zrobimy? – zagadnęła.
Oczywiście wiedziałem, o co chodzi, lecz uniosłem brwi z dobrze zagranym zdziwieniem.
– Przepraszam, nie rozumiem: z czym? – spytałem grzecznie.
– Z nimi. – Wskazała gdzieś w kierunku mojego okna, za którym słychać było klaskanie butów o beton.
– To dzieci, proszę pani. Niech się bawią.
– Z takich zabaw to tylko... – Machnęła dłonią i zaczęła się wolno odwracać. – Nic pan nie zrobi, co? – rzuciła jeszcze przez ramię.
– Mnie one naprawdę nie przeszkadzają – odparłem łagodnym tonem. – Poza tym są raczej cicho.
– Tak, tak, i popatrzeć sobie można na małe dziewczynki, a jakże! – powiedziała nagle z jakąś ciętą zajadłością i zaczęła schodzić ze schodów, wściekle posapując.
Nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Często nie umiałem poradzić sobie z chamstwem i oskarżeniami niemającymi żadnych podstaw. Owszem, przyglądałem się dziewczynkom, tak jak przyglądałbym się kołyszącym gałęziom drzew czy figlującym szczeniakom. Tyle że na tym podwórku nie wykiełkowałaby nawet najmniejsza roślinka, a szczeniaki wolą bawić się na trawie, nie na betonie. Jak mógłbym patrzeć innym wzrokiem na czternastoletnie dziewczynki o chudych nogach i piegowatych dziecięcych buziach? Wiem, że w dzisiejszych czasach są czternastoletnie modelki, które wyglądają niczym dorosłe kobiety i królują na wybiegach całego świata. Wiem, że ośmioletnie miss piękności ubiera się, maluje i robi im operacje plastyczne. Ale dziewczynki z podwórka naprawdę nie przypominały ani modelek, ani dziecięcych missek. A jeśliby przypominały, budziłyby we mnie tylko współczucie oraz niechęć do sposobu, w jaki rodzice postanowili „uprzyjemnić” im dzieciństwo. I miałem to wszystko tłumaczyć starej kobiecie, której mózg pracował zapewne tak samo ciężko jak nogi? Być może była poczciwą osobą, tyle że po prostu diabelnie zmęczoną życiem i rozżaloną na cały świat. Lecz mnie to nic nie obchodziło. Poczciwi ludzie potrafią zaszkodzić innym w tym samym stopniu, co szuje oraz kanalie. A może nawet są gorsi, gdyż szczerze wierzą we wszystkie bzdury, które zdarza im się wygadywać. A kiedy zabijają człowieka (w dzisiejszych czasach zabić go można przecież nie tylko ostrzem noża, także ostrzem słowa), nie mają wyrzutów sumienia, a poczucie dobrze spełnionej misji.
Zamknąłem drzwi. Ciekawe, czy pozostali sąsiedzi też myślą o mnie w ten sposób? Może fakt, że wpatruję się w podwórko, ma dla nich inne znaczenie? Może sądzą, że jestem człowiekiem czyhającym, aż sukienka którejś z dziewczynek zawinie się do góry i będę mógł zobaczyć bawełniane majtki? Otrząsnąłem się. Sama myśl była tak niedorzeczna i tak wstrętna, że zrobiło mi się niedobrze. Zostałem wychowany w szacunku dla starych, dobrych zasad: pomagaj kobietom w ciąży, okazuj szacunek ludziom starszym, opiekuj się dziećmi, gdyż są słabsze i tej opieki wymagają. Oczywiście życie weryfikuje wszelkie zasady. Kobieta w ciąży może okazać się niepospolitą jędzą, staruszek wyjątkowym skurwysynem, a bezstresowo wychowane dziecko doprowadzi do szału każdego normalnego człowieka. To są wyjątki od zasad, niemniej nie powodują i nie powinny powodować, by zasady przestały obowiązywać.
Wiedziałem jednak, iż sąsiedzi mogą uważać mnie za dziwaka. Spędzałem całe dnie w domu, zwykle przy stole pod oknem, i starałem się pisać. Poprawiałem i cyzelowałem zdania, które dawno temu wydawały mi się poprawione i wycyzelowane. Zmieniałem całe strony, dodawałem i kasowałem wątki oraz dialogi. A mimo to nic nigdy mi się nie udawało. Mój scenariusz wylądował już w koszu wszystkich możliwych agencji, głucho o nim było na konkursach. Ale wciąż miałem nadzieję. Nie mogłem przerwać tej pracy, ponieważ tym samym zaprzeczyłbym sensowi paru lat życia. Pamiętałem scenę z „Ostatniego brzegu”, kiedy dziewczyna (czy nie była to przypadkiem piękna Ava Gardner?) sadziła roślinę, która miała zakwitnąć dopiero na wiosnę następnego roku. A wiadomo, że jesienią wszyscy umrą na chorobę popromienną. Podobnie było z moim scenariuszem. Próbowałem posadzić rachityczną roślinkę i nie miałem żadnych wątpliwości, że nie zobaczę, jak kwitnie. Ale nadzieję trzeba mieć. Irracjonalną, bezsensowną nadzieję. Taką, która każe ci obstawiać orła, gdy rzucasz fałszywą monetą mającą reszkę zarówno na rewersie, jak i awersie. Bez tej nadziei mogłem równie dobrze się powiesić. Zresztą tak czy inaczej mogłem się powiesić i wiedziałem, że zdanie: „Świat nie zapomniałby o tym szybko” mnie by nie dotyczyło. Świat pewnie nie zauważyłby mojego odejścia. Nie sądziłem, aby na moim pogrzebie zjawił się ktoś oprócz grabarzy. Cóż, nie mogłem się jednak nad sobą użalać, bo sam sobie wybrałem taki, a nie inny los... I nikt nie był winien temu, co się działo złego w moim życiu, oprócz mnie samego. Kiedyś stworzyłem własną hierarchię sławy opartą na komunikatach prasowych dotyczących zamachu terrorystycznego. Stopień pierwszy: „W zamachu zginęło sto jeden osób”. Oczywiście ani słowa o Aleksie. Stopień drugi: „W zamachu zginęło sto jeden osób, w tym polski scenarzysta”. Stopień trzeci: „Polski scenarzysta zginął w zamachu, w którym ofiarami było sto jeden osób”. Stopień czwarty: „W zamachu przeprowadzonym na polskiego scenarzystę zginęło sto niewinnych osób”. Ja w tej chwili plasowałem się na stopniu zerowym. Pewnie napisaliby, że zginęło stu ludzi, gdyż zapomnieliby nawet policzyć czarny worek z moimi zwłokami.
Następnego dnia po rozmowie ze starą Wąsową przerwałem pracę, kiedy zobaczyłem, jak dziewczynki rozsiadają się na murku i ustawiają obok kolorową miniwieżę. Wieża błyskała światełkami, a z wbudowanych kolumienek rozlegało się głośne „umcyk, umcyk, umcyk, bum!”, czasami zmieniane na „umcyk bum, umcyk bum”. Jak słucha się takiej muzyki, to niemal można się zakochać w operze...
Uzmysłowiłem sobie, że do tej pory traktowałem dzieciaki tak bezosobowo, iż nie poznałbym zapewne żadnego z nich na ulicy. Ot, były po prostu śmiesznymi jasnowłosymi stworzonkami o chudych nogach i rękach przypominających patyki. Wtedy właśnie po raz pierwszy zobaczyłem Alicję. Tego, że ma na imię Alicja, dowiedziałem się oczywiście później, gdy stanęła w progu mojego mieszkania. Ale wtedy potrafiłem już połączyć twarz z imieniem. Alicja miała popielate, sięgające ramion włosy, nierówno przyciętą grzywkę i jasne piegi na nosie. Była dość wysoka i bardzo szczupła, żeby nawet nie powiedzieć: chuda. Nosiła wytarte dżinsy oraz spłowiałą szarą koszulkę z podobizną rockowego gwiazdora o oszałamiającym uśmiechu, lwiej grzywie i śnieżnobiałych zębach. Później zauważyłem, że nigdy nie potrafiła porządnie zawiązać butów. Sznurowadła jej adidasów przypominały koszmarny węzeł gordyjski, w którym nie wiadomo, gdzie jest koniec, a gdzie początek. No, ale wtedy nie zwróciłem uwagi na taki drobiazg jak sznurówki.
Obserwowałem chwilę, jak sprzeczają się, który kompakt włożyć do wieży, po czym zabrałem się do pracy. Ostatnio powiedziano mi, że powinienem wyraźniej zarysować postać jednej z kobiet występujących w scenariuszu. Trudno mi było przekonać rozmówcę, iż nie ma sensu zarysowywać sylwetki jakiejkolwiek kobiety, jeśli bohaterowie traktują wszystkie partnerki w sposób całkowicie instrumentalny. Jednak równie dobrze mogłem mówić do ściany. Wyciąłem stronę i pomyślałem z rozpaczą, jak wiele głupich pomysłów będę musiał jeszcze wprowadzać i jak wiele stron zniknie w ten sam sposób co przed momentem. Oczywiście trzymałem na twardym dysku wiele wersji scenariusza i doskonale wiedziałem, że ta, nad którą pracuję, w niewielkim już stopniu przypomina oryginał. Bo życzenia ludzi, z którymi rozmawiałem, były często tak rozbieżne, jak tylko można to sobie wyobrazić. „Więcej jaj, więcej czadu” – mówili jedni. „Uspokój atmosferę” – radzili drudzy. „Za dużo w tym lynchowskiej metafizyki” – krzywili się inni. „To ma być psychologiczne studium, a nie wideoklip” – twierdzili kolejni. Nie mówię już o radach dotyczących poszczególnych scen, rozwiązania wątków fabularnych czy charakterystyki postaci. Może powinienem przynajmniej być wdzięczny, że przeczytali tekst (choć zwykle pobieżnie) i znaleźli czas, by podzielić się swoimi uwagami? W końcu sztuka tkwi w umiejętności wysłuchiwania prawdy, nawet jeśli jest to prawda należąca do kogoś innego...
Sięgnąłem po kubek i w tym samym momencie rozległ się huk, a na stolik i klawiaturę posypały się odłamki szkła. Jeden okruch wpadł do herbaty. Wyraźnie widziałem, że szklany trójkącik o ostro zarysowanych bokach plusnął wprost do kubka, a fontanna burych kropel osiadła na klawiszach i blacie. Od blatu odbiła się piłka do siatkówki, uderzyła o komódkę pełną papierów, po czym wylądowała na kapie łóżka. Wszystko musiało trwać jedynie ułamek sekundy, czas pozwalający na usłyszenie ciszy pomiędzy dwoma uderzeniami serca... Jednak gdy przypominam sobie tę scenę, wydaje mi się, że pamiętam każdy fragment, jakbym oglądał ją na zwolnionym filmie, klatka po klatce. Rozpryskujące się szkło, krople herbaty, odbijająca się piłka. Zresztą zapewne teraz jest to tylko projekcja, bo jak mogłem przypuszczać, że rozbita szyba i piłka do siatkówki zmienią moje życie? A raczej zmienią moje życie o tyle, że dzięki nim poznałem Alicję. Nie mogę powiedzieć, bym zachował stoicki spokój, kiedy huknęła szyba, wszędzie posypało się szkło, a piłka odbijała się po moim pokoju. Podskoczyłem na krześle, serce wleciało mi do samego gardła. Wyjrzałem za okno, a raczej za to, co zostało z mojej szyby. Trzy dziewczynki stały na podwórku i wpatrywały się we mnie dzikim wzrokiem zaszczutych zwierzątek. Cofnąłem się do pokoju i sięgnąłem po piłkę.
– Która ma takiego cela? – zapytałem.
Nie odpowiedziały. Wzruszyłem ramionami i rzuciłem im piłkę łagodnym łukiem. Zabawne, lecz nie miałem pojęcia, która z nich ją złapała, natomiast teraz jestem głęboko przekonany, iż najszybsza była Alicja. Pytałem Alicję o to kiedyś, długo po samym wydarzeniu, lecz powiedziała, że nie pamięta. Potem spojrzała na mnie śmiertelnie poważnym wzrokiem, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić, i zapytała: „Czy to ważne, Aleks?”.
Faktycznie, nie było ważne. A może było, gdyż dotyczyło jej – człowieka, za którego w przyszłości chciałem i mogłem oddać życie. To wszystko jednak zdarzyło się o wiele później, więc nie powinienem wybiegać myślami tak daleko...
Zebrałem dokładnie szkło z blatu i podłogi, herbatę wylałem do zlewu. Potem owinąłem dłoń szmatką i zacząłem ostrożnie wybijać resztki szyby. Kit był stary, choć mocno już sparszywiały, trzymał wyjątkowo solidnie. W rogach zostały szklane zadry i drzazgi, które naprawdę trudno było usunąć. Męczyłem się nad nimi, przygryzając ze złości język, i nie zauważyłem, że stara Wąsowa stoi pod oknem. Stoi, przyglądając mi się złośliwym wzrokiem.
– Mówiłam, że skaranie boskie z nimi – powiedziała z satysfakcją.
Wyciągnąłem szczególnie oporny ułomek i spojrzałem w stronę kobiety.
– Zatrzasnąłem za mocno okno – wyjaśniłem. – I szyba pękła. To stare okna. Pewnie jakieś wewnętrzne naprężenie.
Popatrzyła na mnie przeciągle.
– Wewnętrzne naprężenie – powtórzyła powoli takim tonem, jakby były to wyjątkowo nieprzyzwoite słowa. Ale ku mojemu zdziwieniu odeszła po chwili, nic już nie mówiąc.
Dziewczynki nadal stały bez ruchu, piłka leżała u ich stóp. Uśmiechnąłem się.
– Każdemu się zdarza – stwierdziłem, kiedy zobaczyłem, że Wąsowa weszła do klatki schodowej i na pewno nie słyszy moich słów.
Tak naprawdę wcale nie było mi do śmiechu. Wiedziałem, że muszę poszukać szklarza, a co gorsza, zapłacić mu za szybę oraz robociznę. A wtedy był to dla mnie, co tu dużo mówić, wydatek równie nieprzyjemny, jak niespodziewany.
– Dziękujemy panu – powiedziała jedna z nich i dziś znowu jestem pewien, że to była Alicja. – Będziemy uważać na przyszłość.
Oczywiście później zapytałem, czy to była ona, i oczywiście jak zwykle nie odpowiedziała wprost. „Aleks – usłyszałem w zamian – ja mam tylko czternaście lat. Czy myślisz, że wszystko pamiętam?”
„Jasne, Alicjo – chciałem jej wtedy odpowiedzieć – a boże krówki żywią się słabą herbatą ze śmietanką...”
Lecz wzruszyłem jedynie ramionami, bo Alicja nie była dziewczynką, która powiedziałaby cokolwiek, czego z jakichś, bliżej mi zresztą nieznanych powodów nie chciała powiedzieć.