Читать книгу Ja, Inkwizytor. Kościany Galeon - Jacek Piekara - Страница 5

Оглавление

Minutę przed południem otworzyły się drzwiczki na wieży zegarowej i najpierw wyskoczyła zza nich figurka Judasza, a zaraz potem pojawiły się figurki dziesięciu Apostołów. Zawsze lubiłem oglądać tę scenę i dlatego zatrzymałem się przed wieżą kościoła, kiedy dzwony miały zaraz bić na dwunastą. Judasz przystanął, a wtedy zbliżyli się do niego pozostali towarzysze Jezusa, sunący rządkiem niczym kaczuszki za matką. Wszyscy z podniesionymi mieczami w dłoniach. Cięli ostrzami pochylonego zdrajcę, kiedy przesuwali się obok niego. Jedno cięcie – jeden dzwon. Ciach i ciach, machnęli bracia Jan i Jakub Większy, a dzwony z wieży zawtórowały im cienkim tink-tink. Potem szli Filip i Bartłomiej, a w tle ich ciosów dzwony odezwały się poważniejszym ding-ding. Następnie Judasza uderzyli Mateusz i Szymon Gorliwy, co dzwony obwieściły mocnym dong-dong. Kolejną parę tworzyli Jakub i Juda Tadeusz, którzy cięli zdrajcę tak jak poprzednicy: równocześnie i bez omyłki. Dzwony poparły ich półbasowym dang-dang. Wreszcie w przedostatniej parze ujrzeliśmy Szymona Piotra i Tomasza, a kiedy opadły ich miecze, stało się to przy wtórze dung-dung, głębokiego niczym pomruk zbliżającej się burzy. Ludzie, którzy tak jak ja zatrzymali się przed kościołem (a zebrał się, jak każdego dnia, spory tłumek, by oglądać te mechaniczne cuda), przede wszystkim czekali na pojawienie się ostatniej pary. Bo oto zza drzwiczek wychodził sam Jezus Chrystus prowadzący pod rękę Marka Kwintyliusza. Kiedy ich miecze trafiły w kark zdrajcy, wtedy na wieży rozdzwoniły się wszystkie dzwony. Od najmniejszego, śpiewającego kryształowym głosikiem, aż po ten największy, buczący głębią spiżu. I to był znak, że właśnie minęła dwunasta...

– Skarrrranie boże z tymi inkwizytorrrami! – usłyszałem za plecami głos, a kiedy się odwróciłem, dostrzegłem zaczerwienioną z oburzenia twarz jakiegoś księdza.

– Ciiicho bądź! – skarcił go jego towarzysz, również ubrany w czarną sutannę.

Zaraz po wypowiedzeniu tych słów rozejrzał się szybko, po czym pociągnął zapalczywego kompana w największy tłum, by szybko zniknąć z oczu komuś, kto może miałby ochotę ich obserwować. Ja bynajmniej takiej ochoty nie miałem. Po pierwsze nie odziewałem służbowego, inkwizytorskiego stroju, gdyż nie uważałem za szczególnie mądre obwieszczać ludziom wszem wobec: „Patrzcie, patrzcie, oto idzie inkwizytor!”. Po drugie przebywałem w Hez-hezronie, czekając na obiecaną licencję, a co za tym idzie – byłem inkwizytorem pozbawionym służbowego przydziału, więc tym bardziej moje zachowanie powinny cechować skromność oraz wstrzemięźliwość. Wreszcie po trzecie – doskonale przecież wiedziałem, co księża sądzą o Marku Kwintyliuszu, szacownym założycielu Świętego Officjum, nazywanym Pierwszym Rzymianinem. Rzecz prosta, nienawidzili go, choć z okazywaniem tej nienawiści bardzo uważali, bo w towarzystwie inkwizytorów nieroztropnie było szargać imię tego, który zapoczątkował naszą chwalebną misję. Zresztą o Marku Kwintyliuszu jedni mówili tak, drudzy siak, trzeci jeszcze inaczej, a wpływ na to miały nie tylko różnorakie interpretacje antycznych dokumentów, lecz również cecha charakterystyczna wielkich ludzi, nieważne, żywych czy martwych: nienawidzono ich równie silnie, jak kochano i szanowano.

Tak czy inaczej, ruszyłem naprzód, bo miałem pilne sprawy do załatwienia i choć rozważań nad życiem oraz rolą i znaczeniem Marka Kwintyliusza dla naszej świętej religii i naszego świata niewątpliwie nie mogłem nazwać stratą czasu, jednak nie wiedziałem, czy podobne zdanie będzie miał Teofil Doppler, inkwizytor, który czekał na mnie w swoim biurze.

Teofil Doppler pełnił rolę pośrednika pomiędzy inkwizytorami takimi jak ja (a więc nieszczęśnikami cierpliwie oczekującymi na licencję oraz służbowy przydział) a ludźmi pragnącymi skorzystać z naszych usług, niekoniecznie w sprawach natury religijnej, duchowej lub mistycznej. Ponieważ my, absolwenci najszacowniejszej Akademii Inkwizytorium, jesteśmy zazwyczaj wszechstronnie wykształceni, a zdolności niektórych z nas znacznie wykraczają poza zdolności zwykłych zjadaczy chleba, więc też nasze usługi są zarówno cenne, jak i cenione wśród bogatych mieszczan oraz szlachty. Mistrz Teofil zapewniał nam pracę w zamian za, nie ukrywajmy tego, zbójecki procent od kwoty wynagrodzenia. Ale ludzie bystrzy wiedzą, że lepiej mieć czterdzieści procent od stu dukatów niż sto procent od zera dukatów. Wychodząc z tego założenia, bez trudu zgadzałem się płacić wysoki haracz w zamian za pośrednictwo Dopplera. A on cenił moje usługi na tyle, by nie brakowało mi gotówki na kubeczek wody i pajdkę chleba, czyli strawę najzupełniej kontentującą pobożnego inkwizytora.

Biuro mistrza Dopplera zajmowało cały parter obszernej kamienicy, a na straży przed drzwiami stał znudzony miejski pachołek z okutą żelazem pałką w dłoniach. Nie miał na tej warcie wiele do roboty poza spoglądaniem na ładne dziewczęta zmierzające w stronę rynku i głośnym pogwizdywaniem, jeśli któraś szczególnie mu się spodobała. Kiedy zobaczył mnie, wyprostował się i przybrał marsowy wyraz twarzy.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, mistrzu Madderdin! – zawołał gorliwie.

– Na wieki wieków, amen – odparłem grzecznie i skinąłem mu głową, co powitał zadowolonym uśmiechem, tak szerokim, że mogłem zobaczyć, iż nawet najdalsze trzonowe zęby ma całkowicie popsute.

Kiedy wszedłem do obszernego westybulu, zobaczyłem jak zwykle kancelistę mistrza Teofila, który jak zwykle siedział przy biurku i jak zwykle obłożony był stertą dokumentów. Również jak zwykle uniósł głowę, kiedy tylko usłyszał szczęk otwieranych drzwi.

– Mistrz Madderdin, bardzo dobrze – rzucił, nie zawracając sobie głowy powitaniami. – Idźcie już, idźcie, bo mistrz Doppler czeka i bardzo się niecierpliwi. Mieliście być cztery minuty temu!

– Oglądałem, jak zegar wybija południe – wyjaśniłem.

Na pergaminowej, pomarszczonej twarzy kancelisty pojawił się wstydliwy uśmiech.

– A wiecie, że i ja czasem wezmę sobie chwilę wolnego i idę obejrzeć ten mechanizm? – przyznał.

– Zachwycający, prawda?

– Zachwycający – odrzekł.

Trzeba przyznać, że wszyscy inkwizytorzy i pracownicy Świętego Officjum mieli wielki sentyment zarówno do owego kościoła, jak również do należącego do niego zegara. W końcu ta właśnie świątynia nie tylko została przed wiekami ufundowana przez heskie Inkwizytorium, ale przez wszystkie lata zawsze zarządzali nią wielcy przyjaciele Świętego Officjum. I choć wybrali oni duchowne, nie inkwizytorskie powołanie, to ich serca biły raczej dla nas niż dla Watykanu. Tak, tak, nawet w naszych podłych czasach nadal wśród księży zdarzali się tacy, którzy z dnia na dzień mogliby zrzucić sutannę i szerzyć wiarę w Boga, założywszy płaszcz ze srebrnym, połamanym krzyżem.

– Jakże się cieszę, że tak sobie miło konwersujecie – moje rozmyślania przerwał ironicznie uprzejmy głos Dopplera.

Bóg mi świadkiem, ani nie usłyszałem, kiedy mistrz Teofil otwierał drzwi gabinetu, ani nie dostrzegłem, kiedy wychynął z korytarza. Niedobrze, gdyż inkwizytor nie powinien pozwolić, by cokolwiek go zaskakiwało.

– Witajcie, mistrzu Doppler – nie dałem po sobie poznać zaskoczenia. – Pragnęliście mnie widzieć, więc pędziłem do was na złamanie karku.

– Wchodźcie. – Kiwnął dłonią i obrócił się.

Kiedy wszedłem do gabinetu, siedział już przy biurku. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi, zupełnie jakby nie mógł sobie przypomnieć, kim ja, u diabła, jestem i co robię w jego pracowni, po czym wreszcie oszczędnym gestem wskazał mi krzesło.

– Czy morze jest wam znajome? – zapytał, przypatrując mi się uważnie.

Grzecznie czekałem, aż dokończy zdanie, a że nadal spoglądał wyczekująco, zdecydowałem się zapytać:

– Może jest mi znajome co, jeśli łaska?

Zmrużył oczy, jakby chciał wypatrzyć na mojej twarzy złośliwość. Gdyby potrafił ruszać uszami, pewnie by ich czujnie nadstawił, by przekonać się, czy w moim głosie przypadkiem nie usłyszy ironii. Oczywiście ani jednego, ani drugiego nie mógł wykryć, gdyż w kontaktach z mistrzem Dopplerem zawsze cechowały mnie szczera powaga oraz wielkie oddanie.

– Morze. Ocean. Czy byliście kiedyś na wybrzeżu? – sprecyzował.

– Ach, morze! O to wam chodziło... – Klepnąłem się w czoło. – Wielka kałuża kołyszącej się wody, po której płynąc, człowiek ciągle rzyga? Tak, oczywiście, że byłem na wybrzeżu, a nawet miałem wątpliwą przyjemność podróżowania statkiem w okolicach Christianii. Na szczęście podróż nie trwała na tyle długo, abym wyrzygał wszystkie flaki, choć pewnie niewiele brakowało.

– Doceniam, że zechcieliście się podzielić ze mną tymi dramatycznymi szczegółami – odparł serdecznym tonem.

Skłoniłem głowę na znak, że z mistrzem Dopplerem jestem gotów podzielić się wszystkim, wszędzie i w każdej sytuacji.

– Zapewne mógłbym wam zlecić niewielkie zadanie, jeśli oczywiście mielibyście ochotę sprawdzić swe siły i umiejętności... – Spojrzał na mnie poważnie.

– Na umiejętności nie narzekam, lecz siły mam, ku memu wielkiemu ubolewaniu, niewielkie – odpowiedziałem smutno. – Bo pewnie nie pamiętacie albo nigdy nie wiedzieliście, jak to jest, kiedy człowiek nie dojada i nie dopija... – westchnąłem.

– Z tego, co słyszałem, przez ostatnie trzy dni nie dojadaliście i nie dopijaliście w „Atłasowej Szparce” – rzekł mistrz Teofil ze słodko zakłamanym współczuciem w głosie.

Niestety, jak można było się właśnie przekonać, Doppler miał świetne informacje na temat tego, gdzie spędzał czas wasz uniżony i pokorny sługa. A skoro wiedział gdzie, to mogłem się założyć, że nie były mu obce również odpowiedzi na pytania: „w jaki sposób?” oraz „z kim?”. Pewnie w dodatku wiedział również, jak dużo kosztowała mnie owa radosna, choć wyczerpująca zabawa.

– Zawsze miałem was za poważnego, statecznego młodzieńca – dodał wyraźnie rozczarowany. – A wy jesteście, jak słyszę, pijakiem, rozpustnikiem i awanturnikiem...

Rozłożyłem ręce.

– Czegóż nie powiedzą złe języki, by zbrukać imię porządnych ludzi? – zapytałem z goryczą. – Ale że wy, mistrzu Doppler, że właśnie wy im uwierzyliście, to mnie boli najbardziej...

Uśmiechnął się lekceważąco i pokręcił głową.

– Przyszły na was skargi do Inkwizytorium – rzekł i tym razem byłem pewien, że mówi najzupełniej poważnie. – Złamaliście szczękę strażnikowi, a drugiemu pogruchotaliście nadgarstek. – Obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakby wydawało mu się zupełnie niewyobrażalne, iż człowiek podobny do mnie mógł sobie poradzić z dwoma osiłkami pilnującymi zamtuza. – Przez kilka tygodni nie będą mogli pracować, no, przynajmniej ten pierwszy na pewno...

Jakieś nawet nie wspomnienie, lecz delikatne, ułudne i ledwo uchwytne wrażenie wspomnienia otarło się o moją pamięć. Rzeczywiście, pod koniec gościny w „Atłasowej Szparce” chyba rozdałem kilka szturchańców zbyt nadgorliwym strażnikom, ale czy mogło się to skończyć aż tak poważnymi obrażeniami?

– Jak znam życie, właściciel próbuje wydębić odszkodowanie od Officjum – zaryzykowałem ostrożne podejrzenie.

– Po pierwsze właściciel jest jednym z nas... Nie wiedzieliście o tym? A po drugie, ponieważ nie macie licencji, odpowiadacie sami za siebie. Inkwizytorium nie zapłaci za wasze brewerie nawet miedziaka. – Dla podkreślenia swoich słów mistrz Teofil wzruszył ramionami i prychnął.

Mówiąc: „właściciel jest jednym z nas”, Doppler nie miał oczywiście na myśli, iż właściciel owego luksusowego przybytku rozkoszy jest obecnie inkwizytorem. Ten człowiek albo kiedyś był inkwizytorem, lecz za zgodą przełożonych odszedł ze służby, albo nie dokończył nauki w Akademii Inkwizytorium, zdając sobie sprawę z faktu, iż nie sprosta obowiązkom trudnego powołania. Jeśli podobne rozstanie przebiegło w dobrej atmosferze, to Święte Officjum zawsze wspomagało swego dawnego funkcjonariusza lub ucznia i opiekowało się nim, w zamian życząc sobie zwrotu poniesionych kosztów (wtedy, kiedy ów człowiek mógł już je zwrócić) oraz, co najważniejsze, pomocy i życzliwości. I jak się domyślacie, mili moi, właściciel domu publicznego z pewnością był przydatnym narzędziem dla każdego, kto poszukiwał informacji. A Inkwizytorium poszukiwało informacji z wielką gorliwością oraz wielkim zapałem...

– Nie przypominam sobie niczego poza drobną sprzeczką oraz paroma przyjacielskimi kuksańcami – mruknąłem i potarłem ręką podbródek. – A zresztą, niech idą do sądu, jak chcą...

– Sprawa została już załatwiona. – Doppler spojrzał na mnie wzrokiem tym razem srogim. – A ponieważ z waszego postępowania wnioskuję, że bardzo się ostatnio nudzicie, dlatego wysyłam was do Emden.

Oczywiście mistrz Teofil nie mógł mnie nigdzie wysyłać, gdyż pracy dla niego podejmowałem się dlatego, że sam tak chciałem, a nie dlatego, iż łączyły nas powinności natury służbowej. Inna sprawa, że dzięki Dopplerowi oraz jego zleceniom miałem całkiem niezgorsze dochody i nie chciałem z nich rezygnować, co niechybnie by nastąpiło, gdybym mistrza Teofila do siebie zraził.

– Kto wie czy to nie będzie wasza ostatnia praca dla mnie – dodał.

– Jak to? – zaniepokoiłem się i, niestety, na tyle dałem się sprowokować, iż byłem pewien, że Doppler owo zaniepokojenie w moim głosie dobrze usłyszał.

– Sami najlepiej wiecie, jak to. – Skrzywił usta. – W końcu macie wysoko postawionych przyjaciół, którzy starają się dla was o licencję.

– Coś takiego...! – powiedziałem tylko po to, by nie dać po sobie poznać zdziwienia, że mistrz Teofil wie o sprawach, o których nawet ja nie wiedziałem, że w ogóle się toczą.

Rzeczywiście miałem nadzieję, że bogacz, któremu pomogłem oraz któremu ocaliłem nie tylko życie, lecz pewnie również duszę, dotrzyma obietnicy i spowoduje, bym wreszcie z inkwizytora beznadziejnie czekającego na przydział zamienił się w inkwizytora z licencją. Joachim Wentzel, gdyż on był właśnie owym bogaczem, przyrzekł, że wpierw zostanę skierowany do jednego z lokalnych oddziałów Inkwizytorium, by potem jednak otrzymać to, co dla każdego funkcjonariusza Świętego Officjum jest szczytem marzeń: licencję Hez-hezronu. Wtedy zacznę należeć do elity elit, wtedy będę nazywany, jak inni hescy towarzysze, „osobistym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu”. Ha, jakież otworzą się przede mną możliwości i perspektywy!

Ponieważ jednak od dłuższego czasu nie miałem żadnej wiadomości od Wentzla, który wyjechał do Rzymu (i zapewne dobrze się tam bawił, jak to w Rzymie – siedlisku rozpusty i deprawacji), sądziłem, że bądź zapomniał o mojej sprawie, bądź też uznał, że długi wdzięczności nie są aż tak wielkie, by warte były zachodów. A tu proszę bardzo, okazało się, iż w mojej kwestii podejmowane są jakieś starania. Miło słyszeć.

– Taaak... – Mistrz Teofil westchnął. – Kiedy przyjdzie co do czego, nie będę was, rzecz jasna, zatrzymywał, choć generalnie muszę przyznać, że w gronie kretynów i nieudaczników, z których usług muszę korzystać, wy nieco wystajecie ponad przeciętną.

Doppler przy słowie „nieco” pokazał kciuk i palec wskazujący tak zbliżone do siebie, że pomiędzy ich opuszki pewnie nie weszłaby karta papieru. No cóż, zapewne sądził, że bez tego gestu mógłby mnie zanadto rozzuchwalić pochwałami. Zresztą wcale nie musiała być to pochwała, a jedynie początek negocjacji, które mieliśmy niedługo prowadzić. Negocjacji dotyczących tego, jak wyceniam niewygody dalekiej podróży do Emden oraz własne umiejętności i czas, który będę musiał poświęcić. Czy komplementując mnie, mistrz Teofil nie próbował przypadkiem nadwyrężyć mojej obrony? Bo jak miałem sprzeczać się o marne grosze z człowiekiem, który ma o mnie tak dobre zdanie?

– Ciekawe, że właśnie Joachim Wentzel stara się o waszą promocję. Zdaje się, że wasze zdolności zrobiły na nim nieliche wrażenie... – dodał mistrz Teofil.

Zwyczajny człowiek przy tych słowach uśmiechnąłby się dwuznacznie lub złośliwie, jednak Doppler wypowiedział zdanie z kamienną powagą. Cóż, sprzyjający mi bogacz należał do kręgu tych ludzi, którzy płyną pod prąd obyczajowi i naturze, jeśli chodzi o upodobania miłosne. Nic więc dziwnego, że jego przychylność obudziła podejrzenia mistrza Teofila. Czy raczej należałoby powiedzieć: mistrz Teofil udawał, że posądza mnie o prywatne konszachty z Joachimem Wentzlem, by mnie w ten sposób pognębić.

– Pomogłem rozwikłać nieprzyjemny i zbrodniczy sekret, w który Wentzel był pośrednio zamieszany – odparłem, mimo że doskonale rozumiałem, iż Doppler świetnie wie, o jaką konkretnie chodzi sprawę, zwłaszcza że w jakimś stopniu dotyczyła ona jego najbliższej rodziny.

– Wiem, że jesteście młodzieńcem wielu talentów – przyznał serdecznie. – I dlatego właśnie was przeznaczyłem do zadania nie tylko szczególnie interesującego, ale też za którego wykonanie zostaniecie wyjątkowo... – wzniósł wskazujący palec – sowicie wynagrodzeni.

Taki wstęp nie wróżył niczego dobrego, jednak udałem, że biorę słowa Dopplera za dobrą monetę.

– Zawsze i wszędzie gotów jestem usłużyć wam najlepiej, jak potrafię – rzekłem z ujmującym uśmiechem. – Choćby na takim końcu świata jak wzmiankowane przez was Emden.

Tak naprawdę Emden nie leżało może na końcu świata, niemniej rzeczywiście dość daleko od Hezu, bo przy samej granicy z bezbożnym Palatynatem, z którym to państwem nasze błogosławione Cesarstwo nie toczyło akurat wojny. Zresztą ku niezadowoleniu wielu wpływowych osobistości, uważających, że istnienie heretyckiej domeny pod samym nosem Świętego Cesarstwa jest zniewagą dla naszej wiary. Inna sprawa, że w przeszłości starano się podbić Palatynat i przywrócić na jego terytorium prawowitą religię, lecz niewiele z tych usiłowań wynikło poza stosami trupów. Tak więc teraz od lat trwała epoka niechętnego pokoju, w której granice między państwami były niby zamknięte, ale ten zakaz tylko sprzyjał właścicielom statków z przygranicznych miejscowości w rodzaju Emden. Sprzyjał ludziom zwracającym niewielką uwagę na oficjalne zakazy handlu z odstępcami. „Bo my jesteśmy dobrzy chrześcijanie – tłumaczył mi kiedyś pewien kupiec – a przecież słuszne jest, kiedy dobrym chrześcijanom dobrze się wiedzie, dlatego więc zaciskamy zęby i handlujemy z tymi heretykami mimo wielkiego obrzydzenia”.

– Od razu koniec świata... – pokręcił głową mistrz Doppler. – Takiemu chwatowi jak wy podróż zajmie dzień w siodle i zaraz będziecie na miejscu.

Roześmiałem się.

– Jeśli dostarczycie mi pegaza, podróż zajmie rzeczywiście jeden dzień – rzekłem. – Ale jeśli jadąc na grzbiecie stworzenia z krwi i kości, a nie rodem z baśni, zdążę do Emden w tydzień, będzie to można uznać za prawdziwy cud.

Mistrz Teofil ku mojemu zaskoczeniu pokiwał jedynie głową. Myślałem, że będzie się ze mną dłużej drażnił; jak widać, uznał jednak, że wystarczy już żartów.

– Jakie macie dla mnie zadanie? – spytałem.

Doppler nalał sobie kieliszek wina i upił łyk. Nie dziwiłem się, iż nie zaproponował mi poczęstunku, bo rozumiałem, że daje tym samym wyraz swemu niezadowoleniu z powodu przygód, w jakich brałem udział w „Atłasowej Szparce”. A z tego, co zdołałem poczuć, kiedy odkorkował butelkę, wino było chyba niezłe. Wyczułem w każdym razie intensywny aromat dzikich malin, wzbogacony ledwo uchwytną nutką czarnego pieprzu.

– Poprosił nas o pomoc miejscowy kupiec, człowiek nie tylko bogaty, lecz dobrze nam znany i całkiem przydatny w różnych przedsięwzięciach – zaczął wreszcie mistrz Teofil. – Nazywa się Oktawian van Dijk.

– Cóż takiego mu się przytrafiło?

Doppler milczał dłuższą chwilę.

– Będzie lepiej, jeśli dowiecie się tego od niego samego – odparł w końcu.

Zaskoczyły mnie te słowa. Po raz pierwszy miałem zająć się zleceniem, którego nie znałem. Zwykle bowiem Doppler albo tłumaczył mi wszystko osobiście, albo przedstawiał dokumenty, albo poznawał mnie z bezpośrednio zainteresowanym zleceniodawcą. A tutaj miałem tłuc się przez ponad tydzień w siodle, nie znając nawet celu uciążliwej podróży?

– Nie myślcie, że mam jakieś tajemnicze powody, by wam niczego nie mówić – zaczął się tłumaczyć mistrz Teofil i to, że szuka usprawiedliwienia, również mnie zdumiało. – Po prostu sprawa jest mocno niejasna. Nie do końca pojąłem, czego van Dijk chce, poza tym, że koniecznie, ale to koniecznie błaga mnie o inkwizytora. I zaklina, bym się pospieszył. Jeśli zacznę listownie dopytywać, o co mu chodzi, to o pośpiechu nie będzie już mowy, więc pewnie będzie również po sprawie...

A ponieważ van Dijk obiecał dobrze zapłacić, więc byłoby szkoda zarobku, dopowiedziałem sobie w myślach.

– Rozumiem – odparłem tylko.

– Będzie lepiej, jeśli wyrobicie sobie zdanie na miejscu – dodał jeszcze Doppler.

Potem sięgnął do szuflady i wyciągnął dokument zwinięty w rulonik i przewiązany srebrną nitką.

– To jest właśnie list, który dostałem od van Dijka. – Podał mi pismo. – Zabierzcie go ze sobą, ale radziłbym wam, byście przeczytali dopiero po rozmowie z Oktawianem. Niech wam wyjaśni wszystko w cztery oczy, jasno i rozumnie, od początku do końca...

– Oczywiście – odparłem i schowałem dokument.

– Jeśli ciekawość zwycięży, przeczytajcie go sobie wcześniej – dorzucił jeszcze mistrz Teofil z ironicznym uśmiechem. – Choć uważam, że byłoby lepiej, gdybyście poznali sprawę nieobciążeni tym mało zrozumiałym bełkotem.

– Oczywiście – powtórzyłem, bo Bogiem a prawdą nie za bardzo wiedziałem, co sądzić o całej sprawie. – A czy mogę wiedzieć, czemu van Dijk nie skorzysta z pomocy miejscowego oddziału Świętego Officjum, skoro tak gorąco pragnie towarzystwa i pomocy inkwizytora?

Doppler skrzywił usta.

– No właśnie, przed tym również muszę was ostrzec. Lokalny oddział Inkwizytorium, łagodnie ujmując, nie przepada za van Dijkiem. To również może być powód, dla którego Oktawian chce mieć obok siebie życzliwego inkwizytora z Hez-hezronu.

– Ciężko powiedzieć, żebym był inkwizytorem z Hez-hezronu – odparłem ostrożnie.

Jeszcze tego mi brakowało: pracy dla kupca skłóconego z lokalnymi funkcjonariuszami Świętego Officjum! Dla inkwizytora z heską licencją byłaby to zaledwie nieprzyjemna niedogodność, natomiast dla inkwizytora pozbawionego na razie licencji (tak jak, nie przymierzając, wasz pokorny i uniżony sługa) owa nieprzyjemna niedogodność mogła się zamienić w prawdziwie paskudne kłopoty. Zależnie oczywiście od stopnia determinacji lokalnych inkwizytorów oraz poziomu ich niechęci do Oktawiana van Dijka.

– Święta prawda – zgodził się Doppler. – Jednak dam wam wystawione na okaziciela dokumenty z biskupiej kancelarii, zaświadczające, że jesteście w trakcie wykonywania misji zleconej przez Jego Ekscelencję. To powinno zamknąć pysk każdemu, kto chciałby na was naszczekać...

A nawet wybić kły każdemu, kto chciałby mnie ugryźć, dodałem w myślach. Obietnica mistrza Teofila oznaczała, że bardzo mu zależy, by pomóc van Dijkowi, co z kolei oznaczało, że zyskałem sporą przewagę w negocjacjach dotyczących ceny moich usług. Bo przecież choć pomoc bliźnim jest wielkim zaszczytem oraz wielką zasługą w oczach Pana, jednak musimy pilnie zważać, by owych bliźnich nie wystawić na zbyt wielkie pokusy ani by nie wbić ich w zbyt wielką pychę. Tymczasem taką pychę mogliby poczuć, gdyby zaoferowano im usługi, za które nie musieliby nic a nic płacić. Poza tym stare porzekadło zgodnie z prawdą twierdziło, że ceni się tylko to, za co się w taki czy inny sposób zapłaciło. Można więc powiedzieć, że wyznaczając wysokie ceny swoich usług, działałem nie tylko we własnym interesie, ale również z korzyścią dla duszy oraz sumienia moich kontrahentów. Dlatego dzisiaj postanowiłem szczególnie solidnie i z zapałem zatroszczyć się o duszę oraz sumienie mistrza Teofila.


Gościńce w naszym błogosławionym Cesarstwie są różne: jedne wygodne, niczym płaskie i twarde ławy, inne przypominają pola zryte przez stado wyjątkowo głodnych dzików. Wiele zależy od deszczów, bo czasem ulewy potrafią zamienić drogi w strumienie, a wezbrane rzeki zrywają mosty lub niszczą brody. Na szczęście dla mnie i mojej podróży, aż do samej Bremy wiodła jedna z najlepszych dróg w Cesarstwie, a i gościniec od Bremy do Emden utrzymywano w całkiem niezłym stanie. Zresztą złe drogi przeszkadzają na ogół ludziom podróżującym powozami lub wozami, a my, którzy nad wygody ławki lub kanapy przedkładamy twarde końskie siodło, nie boimy się kłopotów aż tak bardzo. Główne szlaki Cesarstwa uchodzą również za bezpieczne, choć raczej odradza się podróżować nimi w nocy lub kiedy niebo jest bardzo zachmurzone, lub kiedy panuje gęsta mgła. A jeśli owe drogi akurat prowadzą przez las, doświadczeni wędrowcy uważają, że przed rozpoczęciem wyprawy lepiej poczekać, aż zbierze się grupka złożona przynajmniej z kilkunastu mężczyzn. Nie od rzeczy jest też podróżować z bronią na podorędziu, a w najgorszym wypadku chociaż z okutym kijem lub obciążoną ołowiem laską. Ale, generalnie rzecz ujmując, na naszych gościńcach panuje raczej porządek, a wrażenie owego porządku mają potęgować wzniesione na poboczach malownicze szubienice z rozkładającymi się zwłokami tych, którzy łatwy zarobek polegający na napastowaniu podróżników uznali za dobry sposób na życie. Czasami można też zobaczyć żelazne klatki, w których wiszą owi zbrodniarze, i wtedy wielką radością dla każdej grupy wędrowców jest rozgoszczenie się w pobliżu takiej klatki i spożycie smacznego, obficie podlewanego wodą lub winem posiłku na oczach cierpiącego z głodu i pragnienia skazańca. Podobno kiedy posłucha się jęków, wrzasków i błagań takiego nieszczęśnika, kiedy posłucha się, co obiecuje w zamian za choćby nędzny łyk wody, to każdy człowiek staje się w duszy jakby bardziej uczciwy i w myślach oraz sercu obiecuje sobie pędzić życie w bogobojnym szacunku zarówno dla boskich, jak i ludzkich przykazań. Jak to wychodzi później i w praktyce i jak bardzo stałe są podobne postanowienia, to już zupełnie inna sprawa, gdyż niemal każdy człowiek, niestety, zapomina o zakazie grzeszenia, kiedy tylko kara za grzech wydaje mu się mało prawdopodobna. W związku z tym zadaniem służebników prawa i wiary, takich chociażby jak wasz pokorny i uniżony sługa, jest nieustanne przypominanie bliźnim o tym, że grzech nie popłaca...

Wszystko to przyszło mi na myśl, kiedy przejeżdżałem stępa obok potrójnej szubienicy, na której kołysały się ciała zbrodniarzy, dobrze już nadgryzione zębem zarówno czasu, jak i zwierząt. Wrona grzebiąca dziobem w oczodole jednego z trupów oderwała się na chwilę od ucztowania, łypnęła na mnie podejrzliwie, po czym zapewne uznawszy, że nie mam złych zamiarów, podrzuciła w powietrze sterczący jej z dzioba krwawy strzęp, zręcznie schwytała w locie i przełknęła. No i tak właśnie świat się toczył. Silni zabijali słabych, a padliną tych słabych żywiły się ścierwojady. I wszystko układało się w całkowitym oraz kompletnym porządku, póki silni byliśmy my, a słabi byli oni...

Potem raz jeszcze natknąłem się na interesującą scenę, kiedy zobaczyłem wiszącego w klatce wychudzonego skazańca (sądząc po zapadniętych policzkach i żebrach sterczących spod skóry, musiał spędzić już sporo czasu w niewoli), obok którego stało trzech może siedmioletnich szkrabów. Chłopcy wygrzebywali z tłustej ziemi długie, wijące się dżdżownice i żuki o błyszczących pancerzach, po czym rzucali je do klatki, a więzień łapczywie pożerał te dary. Śmiechowi malców nie było końca, aż wreszcie wezwali ich rodzice i chłopcy pobiegli w stronę nawołującej ich matki, odprowadzani rozpaczliwym i dzikim wrzaskiem skazańca.


Cóż więcej można powiedzieć o mojej podróży? Nic ciekawego. Każdy dzień spędzałem w siodle niemal od rana do wieczora, z jedną dłuższą przerwą na odpoczynek, i to też ów odpoczynek zarządzałem bardziej z myślą o wierzchowcu niż o mnie samym. Przynajmniej noce spędzałem w miarę wygodnie, gdyż chociaż nie podróżowałem w służbowym stroju inkwizytora, to wystarczyło tylko wspomnieć właścicielowi zajazdu, że ma zaszczyt gościć u siebie funkcjonariusza Świętego Officjum, by od razu szykował najlepszą kwaterę. Zwykle zresztą wiązało się to z wyrzuceniem na zbity pysk innych gości, co dwa razy sprowokowało sytuację, w której musiałem nieco unieść głos, by moje słowa dokładnie dotarły do ospałego pomyślunku pewnych szlachciców, którym wydawało się, że spędzą noc w łóżku oraz pościeli, a nie w stajni.

Do Emden dotarłem późnym rankiem. Było to miasto schludne i bogate, otoczone solidnymi, zadbanymi fortyfikacjami i na moje niewprawne oko wcale nie tak łatwo byłoby sforsować mury najeżone basztami oraz wieżyczkami. W dodatku mury te zręcznie przeprowadzono a to górą urwiska, a to samym brzegiem rzeki, aby jak najbardziej utrudnić szturm ewentualnym napastnikom. I dobrze, widać mieszkali tu roztropni ludzie, którzy nie żałowali pieniędzy na zapewnienie bezpieczeństwa swoim skarbcom i swoim rodzinom. Dokładnie w takiej kolejności, najpierw skarbcom, potem rodzinom, bo przecież wiadomo, że na naszym nie najlepszym ze światów łatwiej o nową rodzinę niż o nowy majątek w miejsce utraconego. Jak powiadają: ludzi u nas za dużo, a dukatów za mało. Przy bramie czuwali strażnicy, jednak zobaczyłem, że nie zwracali uwagi na solidnie wyglądających podróżnych, takich jak ja, ale pilnowali raczej, by miejskich bram nie przekraczali oberwańcy i włóczykije, kontrolowali również kupieckie wozy.

W takim miasteczku jak Emden wszyscy wiedzą zazwyczaj wszystko o wszystkich, więc nie miałem żadnych kłopotów, by dopytać się, gdzie mieszka kupiec Oktawian van Dijk. A mieszkał w dwupiętrowej kamienicy przy samym rynku, naprzeciwko przysadzistego ratusza z czerwonej cegły. Na pewno było to dobre miejsce dla znaczącego kupca, bo tak już jest, że właściwe znaczenie ludzi często rozpoznajemy po tym, gdzie mieszkają i jak mieszkają. I co prawda może to być wrażenie mylące, kiedy okazuje się, że właściciel pięknej posesji położonej w najlepszym punkcie miasta ma tyle długów co lis pcheł, ale dla niewprawnego oka i niewprawnego umysłu pozory zdają się nawet nie tyle namiastką rzeczywistości, ile rzeczywistością samą w sobie. I rozczarowanie w tym wypadku bywa bardzo bolesne, zwłaszcza kiedy przychodzi do liczenia wzajemnych należności, a człowiek pozujący na bogacza rozkłada tylko ręce i z lekceważącym uśmiechem mówi: „Nie oddam, bo nie mam”. Oczywiście na podobnych frantów były sposoby, zarówno zalegalizowane prawem, jak i znane dzięki tradycji oraz obyczajowi. Do pierwszych należało zwrócenie się do instancji sądowych, do drugich połamanie dłużnikowi rąk i nóg lub obcięcie palców. Z doświadczenia wiedziałem, że w tym wypadku tradycja oraz obyczaj znacznie skuteczniej potrafią odwołać się do sumienia dłużnika niż ścisłe postępowanie według litery prawa.

Rozmyślałem sobie leniwie o sprawach nieważnych i niewpływających na życie inkwizytora (bowiem pogarda dla treści doczesnych była u nas niemal tak silna jak umiłowanie wartości duchowych), kiedy czekałem przed kamienicą należącą do van Dijka, aż służba raczy otworzyć bramę prowadzącą na niewielki dziedziniec. Wreszcie pod ogrodzenie przywlókł się osiłek z kaprawym okiem i wargą rozciętą w taki sposób, że wyglądało, jakby ciągle był zasmucony.

– Czego? – warknął, przyglądając mi się wzrokiem nie tyle niechętnym, ile obojętnym.

– Inkwizytor Mordimer Madderdin – oznajmiłem.

Być może człowiek puszący się własnym stanowiskiem i władzą, jakie daje ono nad bliźnimi, nie zawahałby się dodać czegoś w rodzaju: „Otwieraj i prowadź do pana van Dijka, tylko szybko, żebym nie musiał ci wygarbować skóry!”. Ja jednak nie potrzebowałem używać tak wielu zbędnych słów. Sama powaga mego głosu i mojej twarzy oraz jedno słowo, określające funkcję, jaką miałem zaszczyt pełnić na pożytek naszego świętego Kościoła i naszej świętej wiary, wystarczyły, by ten brutalny brytan zamienił się w przymilnego pieska.

– Już, już, mistrzu, otwieram. Witam was uniżenie, wybaczcie, proszę, że musieliście czekać. Jakże się pan Oktawian ucieszy, już, już, o, widzicie, przeklęta furtka, zacina się jak diabli, wybaczcie...

Patrzyłem na niego, kiedy krzątał się przy bramie, z szerokim uśmiechem przyklejonym do twarzy, i miałem ochotę założyć mu na szyję czerwoną obróżkę, taki był słodki.

Nasza rozmowa musiała dotrzeć do ucha innego służącego, bo kiedy tylko brytan uporał się z bramą i nisko się kłaniając, wpuszczał mnie za ogrodzenie, usłyszałem huk z impetem otwieranych drzwi, a na dziedziniec wyskoczył dostatnio odziany mężczyzna.

– Witajcie, witajcie, zacny i cny mistrzu inkwizytorze! Jestem Oktawian van Dijk, do waszych usług! – zawołał głośno na mój widok i tak szeroko rozpostarł ramiona, jakby chciał w uścisku pomieścić nie tylko mnie, ale również mojego wierzchowca, stajennego chłopca i służkę trzepiącą pościel.

Oktawiana van Dijka przedstawiałem sobie w myślach jako chudego rudzielca o rozbieganych oczach i twarzy popstrzonej czerwonymi piegami. Według moich wyobrażeń miał mieć ostry nos, usta skrzywione w ustawicznym, nieszczerym uśmieszku i wąskie dłonie zakończone długimi, brudnymi paznokciami. Kiedy jednak na własne oczy zobaczyłem mojego zleceniodawcę, z ulgą przekonałem się, iż te wyobrażenia nie zgadzały się w najmniejszym stopniu. Z ulgą, bowiem obraz Oktawiana van Dijka pochodzący z moich myśli zdecydowanie nie przypadł mi do gustu. Tymczasem emdeński kupiec był tak naprawdę mężczyzną wysokim i barczystym (szerokim w ramionach, a wąskim w talii, jak mówią), o szaroniebieskich oczach, jasnej cerze i ze strzechą niesfornych włosów koloru przybrudzonej słomy. Wyglądał na sporo mniej niż trzydzieści lat, a wrażenie młodzieńczości jego wyglądu potęgowały szczery, szeroki uśmiech i olśniewająca biel zębów.

Ponieważ nie lubię, kiedy obściskują mnie obcy ludzie, udało mi się tak wymanewrować, że zamiast znaleźć się w objęciach gospodarza, chwyciłem go za nadgarstki i potrząsnąłem energicznie jego rękoma.

– Witam, panie van Dijk – powiedziałem z uśmiechem. – I ja się cieszę, że wreszcie dotarłem do waszego pięknego miasta.

Kupiec w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że zdziwiło go, iż tak zręcznie ominąłem jego uścisk. Miałem jednak nadzieję, że zapamięta nauczkę i nie będzie próbował w przyszłości podobnych sztuczek, mających na celu pokazanie wszem wobec łączącej nas rzekomej zażyłości. Pojąłem również, że zarówno głośne wykrzykiwanie o tym, iż jestem inkwizytorem, jak i zdecydowanie zbyt serdeczne powitanie (zważywszy, iż byliśmy obcymi sobie ludźmi) miały jeden konkretny cel. A celem tym było oznajmienie wszystkim, że van Dijk jest w świetnych stosunkach ze Świętym Officjum. Jedna jest bowiem cecha wspólna małych miasteczek i wielkich miast, a cechą tą jest wszechobecność plotki. Niektórzy nawet nazywają ją hydrą o siedmiu głowach, z taką jednak różnicą w porównaniu z mitologiczną ofiarą Herkulesowego zapału, że plotka nigdy nie ginie. Ludzie bowiem tak bardzo lubią przyglądać się swym bliźnim oraz komentować ich słowa czy zachowania, że pozbawienie ich tej możliwości zdawałoby się im karą największą z możliwych. Plotką można było zabić człowieka i można było zrujnować wielką spółkę, ale plotka mogła też przysłużyć się w rękach tego, kto wiedział, jak jej używać. I Oktawian van Dijk najwyraźniej uznał, że jego interesom przysłuży się wieść o tym, że odwiedza go inkwizytor, z którym to inkwizytorem jest w poufałych stosunkach.

– Zaraz każę wam przygotować łaźnię, jeśli tylko pragniecie odświeżyć się i orzeźwić po podróży...

Spojrzał na mnie z pewnym niepokojem, z czego wywnioskowałem, że należy do zwolenników czystości oraz zabiegów higienicznych i nieco się obawia, że ja mógłbym mieć odmienne upodobania. Jako człowiek, którego zmysł powonienia mógłby wprowadzić w zakłopotanie najbardziej doświadczonego posokowca, wiedziałem, jak nieprzyjemne dla miłośnika pięknych zapachów jest przebywanie w towarzystwie ludzi, dla których kąpiel oraz pranie są zabiegami znanymi jedynie ze słyszenia. Dlatego doskonale zrozumiałem zaniepokojenie van Dijka.

– Zapewniam was, że marzę o kąpieli – odparłem serdecznie. – I będę wam wielce zobowiązany za możliwość skorzystania z łaźni.

Rozpromienił się.

– A to się cieszę, naprawdę się cieszę i raduję. Bo wiecie, różnie przecież bywa... – Pozwolił sobie na westchnienie.

– Pragnienie służby Bogu jest w niektórych przypadkach i u niektórych ludzi tak silne, że nie wystarcza im już czasu na służbę własnemu ciału – rzekłem. – Ja jednak staram się łączyć obie te posługi, o ile tylko jest to możliwe.

– Dobrze rzeczecie i mówicie, mistrzu inkwizytorze. Tak samo sądzę jak wy, bo przecież w smrodzie i brudzie nie ma nic świętego. – Rozłożył dłonie. – Nasz Kościół nie mówi i nie twierdzi inaczej, prawda?

– Pozwólcie, że nie będę zawracał wam głowy wykładami teologicznymi – zbyłem jego pytanie.

Bo prawda była przecież taka, że znaliśmy wielkich i świątobliwych mistyków, ludzi, którzy co dzień rozmawiali z Bogiem i jego Aniołami (a przynajmniej tak twierdzili), a których tak zajmowały owe konwersacje, że nie wystarczało im czasu ani na mycie się, ani na kąpiel, nie mówiąc już o drobnej choćby przepierce. Bywało, że chlubili się swą nieszczęsną kondycją, a długość czarnych pazurów, ilość tłuszczu we włosach oraz skorupa brudu na skórze zdawały im się kolejnymi stopniami prowadzącymi do Królestwa Niebieskiego. I przyznam, że aura smrodu otaczającego te postaci była tak intensywna, że w moim prostym i mało wysublimowanym odczuciu całkowicie przytłaczała aurę świętości. Czyż to nie święty Hilariusz chlubił się, że tłum wiernych wie, że nadchodzi, nawet kiedy jest jeszcze na sąsiedniej ulicy? Czyż to nie święta Hildegarda uważała, że za kąpiel wystarcza jej lizanie przez psy (gdyż dla podkreślenia swej małości wobec świata sypiała w psiarni)? Czyż to nie święty Bartłomiej Boromeusz celowo rozdrapywał swe rany, by sączyły się z nich ropa oraz krew, i w odzieniu przesiąkniętym tymi wydzielinami i zesztywniałym od nich chodził przez całe życie?

– Pewnie, pewnie – zgodził się ze mną van Dijk. – Zwłaszcza że ze mnie nie mielibyście pomocy ani pociechy, bo umysł mam może nawet i ostry, ale owo ostrze kieruje się ku sprawom materii, nie ducha.

Uśmiechnąłem się, gdyż van Dijk coraz bardziej mi się podobał i coraz bardziej byłem ciekaw, jakież to kłopoty nakazały mu szukać pomocy u inkwizytorów. Niedługo zresztą miałem się o tym przekonać, a na razie skorzystałem z uprzejmej propozycji i w łaźni zużyłem tyle wody, że służba aż się zdyszała, przynosząc wciąż nowe wiadra. Ale trzeba przyznać, że dzięki tej kąpieli i wypoceniu się nie tylko odświeżyłem ciało, lecz również ożywiłem ducha i umysł. Nabrałem także wielkiego apetytu i miałem nieśmiałą nadzieję, że pod względem obfitości oraz jakości poczęstunku van Dijk również okaże się dobrym gospodarzem.

Służący zabrali mój strój do prania, natomiast ja sam dostałem komplet świeżego odzienia, a że pasowało na mnie jak ulał, domyśliłem się, że to mój gospodarz raczył się ze mną szczodrobliwie podzielić zawartością własnej szafy. Było to bardzo miłe z jego strony, gdyż zapasowe ubranie, które wiozłem w jukach, zdążyło przesiąknąć odorem końskiego potu. Zastanawiałem się, czy van Dijk dba bardziej o moją wygodę, czy o własny komfort, ale w zasadzie jego pobudki nie miały znaczenia, gdyż liczył się jedynie efekt, a ten bardzo przypadł mi do gustu.

Służący zaprowadził mnie do jadalni, gdzie czekał już życzliwie uśmiechnięty gospodarz.

– No, no, wyglądacie, jakbyście przybyli kupić i nabyć pół Emden – zawołał z jowialną serdecznością.

– Wszystko to nie moja zasługa, lecz pięknego stroju, który tak uprzejmie raczyliście mi pożyczyć.

Zamachał gwałtownie dłońmi.

– Pozwólcie: nie pożyczyć, ale podarować i ofiarować – rzekł zdecydowanie. – I nie przyjmuję, pamiętajcie, nie przyjmuję żadnej odmowy.

Pożyczka okazała się więc prezentem, co całkowicie mi odpowiadało, gdyż strój nie tylko na mnie pasował i nie tylko był wygodny niczym druga skóra, ale przyznać też trzeba, że krawiec nie poskąpił na jakości materiału. A tak to już jest, że człowiek jakoś lepiej się czuje w miękkich atłasach lamowanych złotą nicią niż w suknie zszywanym sznurkiem. Możemy nad tym faktem ubolewać, lecz nie możemy go nie dostrzegać. Zresztą dla Sługi Bożego, takiego jak ja, wszelki zbytek był kwestią najzupełniej obojętną, a to, iż dbałem o siebie, nie wynikało bynajmniej z godnej potępienia próżności, ale z obawy przed przyniesieniem wstydu szacownej instytucji, której miałem honor służyć i którą miałem zaszczyt reprezentować.

– Skoro dane ze szczerego serca, ze szczerego serca przyjmuję – odparłem z uśmiechem.

Van Dijk uprzejmie podstawił mi krzesło, poczekał, aż usiądę, i z niepokojem w głosie upewnił się, czy poduszka jest aby wygodna, a potem, usatysfakcjonowany odpowiedzią, zasiadł na drugim końcu stołu. Blat był tak długi, że gdybym chciał trafić w mojego gospodarza pomarańczą (które to pomarańcze stały niedaleko w pięknie zdobionej paterze), pewnie nieźle musiałbym się zamachnąć. No cóż, wychodziło na to, że w takim razie będziemy musieli gromko się nawoływać, by słyszeć jeden drugiego, i miałem tylko nadzieję, że w czasie w ten sposób prowadzonej rozmowy nie poruszymy istotnych tajemnic, gdyż jak łatwo się domyślić, wykrzykiwane z jednego krańca stołu do drugiego, rychło przestałyby być tajemnicami.

– O sprawie pogadamy i pomówimy później, u mnie w gabinecie – zdecydował kupiec, jakby domyślając się toku moich myśli. – Na razie jedzcie i pijcie, bardzo was proszę, a jeśli po obiedzie dacie radę wstać od stołu o własnych siłach, to powiadam wam, będę bardzo zagniewany i niezadowolony.

– Zrobię, co w mojej mocy, by was nie zawieść – obiecałem.

W tej samej chwili, kiedy skończyłem zdanie, do jadalni weszło czterech służących, kierowanych przez odzianego na czarno majordomusa. Każdy z tych służących niósł wielką tacę pełną smakowicie pachnących przysmaków i każdy niemal uginał się pod jej ciężarem, mimo że byli to młodzieńcy rośli i barczyści. Zaraz za tymi czterema do sali weszło kolejnych dwóch służących, a ci z kolei nieśli tace wypełnione butelkami oraz karafkami. Van Dijk zatarł dłonie z głośnym chrzęstem.

– Do boju, mistrzu inkwizytorze. Bo ja, zapewniam was i obiecuję: nie będę próżnował i się lenił!

Westchnąłem cicho, gdyż popołudnie zapowiadało się na pracowite. Ale nie mogłem przecież dopuścić, by van Dijk zawiódł się na swojej gościnności.


Po obiedzie na tyle sutym, by zadowolić nawet największego obżartucha, i na tyle wykwintnym, by żaden koneser nie czuł się urażony jego smakiem, przeszliśmy z van Dijkiem do gabinetu pełnego ciężkich, zdobionych mebli koloru ciemnego bursztynu. Kupiec usadził mnie w głębokim fotelu o poręczach w kształcie ryczących lwów, a sam usiadł naprzeciwko tak blisko, że gdybyśmy wyciągnęli dłonie, moglibyśmy dotknąć się czubkami palców.

– Czas, byśmy podrzucili nieco do pieca – stwierdził.

– Słucham?

Wyrwał mnie z zamyślenia, gdyż kontemplowałem właśnie nadzwyczaj kunsztowny miedzioryt, którym obito przednią ścianę biurka, a który przedstawiał scenę Oświecenia mistrza Tytusa z Antiochii przez Ducha Świętego. Wojna, którą spowodowały skutki owego Oświecenia, trwała do dzisiaj, czyli jakkolwiek by patrzeć, ponad tysiąc lat. Oczywiście przerywano ją rozejmami, układami i traktatami, których jednak ani Persowie, ani chrześcijanie nie traktowali poważnie i które służyły jedynie temu, by wzmocnić się przed kolejną batalią. Losy tej wojny były zresztą pokrętne i zmienne, bo przecież zdarzyło się, że perska armia stanęła na azjatyckim brzegu Bosforu i rozbiła tam obóz, a perscy najeźdźcy mogli dokładnie oglądać budynki Wielkiego Miasta, dopóki flota, która miała ich przewieźć na drugi brzeg, nie została zmiażdżona i zatopiona. A zdarzyło się również, że wielka armia chrześcijan dotarła aż do Aleksandrii Ariana, a jej żołnierze byli pierwszymi chrześcijanami, którzy mieli szczęście ujrzeć cytadelę wzniesioną jeszcze przez Wielkiego Macedończyka. No ale potem przyszła straszna klęska nad rzeką Arios i do domu wróciło może kilkunastu ludzi z ponadstutysięcznej armii. A wrócili po wielu latach i na wpół obłąkani.

– Ha, widzicie, bo ja mam taką koncepcję, że jadło w naszych brzuchach jest niczym drwa czy węgle w piecu. Zgadzacie się ze mną?

Musiałem w nadzwyczaj szybkim tempie przenieść się z perskich pól bitewnych do domu w Emden, ale udało mi się to.

– Owszem.

– A co zrobić, by ogień lepiej płonął, jak nie podlać go gorzałką i okowitą? Ha? Co na to powiecie?

– Powiem, że zapewne macie rację – odparłem ostrożnie. – Powiem również, że trunek musi być wyjątkowo mocarny, by sprostać takiemu działaniu.

– I ja taki trunek mam! Mocarny, a przy tym smakowity.

Wychylił się, sięgając do sekretery, i zza jej drzwiczek wyciągnął karafkę pełną płynu miodowego koloru.

– Sekretna nalewka mnichów z Augsburga – zaszeptał, jakby zdradzał mi wielką tajemnicę. – Tylko dwóch ludzi na świecie zna jej recepturę i przepis, a mianowicie przeor oraz wyznaczony przez niego szafarz.

– Słyszałem o nalewce z Augsburga. – Spojrzałem ciekawie na karafkę. – Nigdy jednak jej nie widziałem, a tym bardziej nie piłem.

– Ba, nie ma się co dziwić. Mnisi warzą jej zaledwie jedną beczkę na rok, stąd zresztą podejrzenie, że dodają do niej jakieś ekstraordynaryjne, tajemnicze i sekretne zioło, które występuje tylko w niewielkich ilościach.

– Albo stworzyli tę legendę o jednej beczce, by podbić cenę.

Van Dijk uśmiechnął się szeroko i wolną dłonią klepnął się w kolano.

– Dobrze myślicie, mistrzu Madderdin, naprawdę dobrze! Bo i ja sądzę, że taki sobie mnisi i zakonnicy wymyślili sposób, by zwiększyć nie tylko cenę, ale również popyt. Czyż ludzie nie zabijają się zawsze o to, co wydaje im się rarytasem i osobliwą rzadkością, a w pogardzie mają to, co można bez trudu chwycić na wyciągnięcie ręki?

– A tutaj ja wam z kolei przyznam całkowitą słuszność – odparłem.

Tak sobie miło gawędziliśmy i pomiędzy wypijaniem kolejnych kieliszków naprawdę wybornego kordiału z Augsburga spijaliśmy sobie z dzióbków wzajemne pochwały oraz uprzejmości. Aż wreszcie przyszedł czas, kiedy rozparłem się wygodniej w fotelu, westchnąłem z prawdziwym zadowoleniem i zaproponowałem:

– Może porozmawiamy o waszych kłopotach, panie van Dijk, i o tym, w czym wam mogę usłużyć?

Van Dijk zapatrzył się na bogato rzeźbione drzwi szafy, na których wyobrażono dziewięć scen z życia Jezusa, poczynając od wypędzenia kupców ze świątyni, poprzez zagładę Jerozolimy aż do zdobycia Rzymu.

– Skoro sami proponujecie... – odparł po chwili. – Cóż wam mogę powiedzieć? O całości sprawy wiecie z listu, który wysłałem i przesłałem do Teofila, więc...

– Opowiedzcie mi wszystko, z łaski swojej – przerwałem mu.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Jak to? Sądziłem, że Teofil dał wam i przekazał mój list, byście się zapoznali ze sprawą.

– Chciałbym usłyszeć wszystko od początku z waszych ust – odparłem, znowu nie dając po sobie poznać, że dziwi mnie, iż mój rozmówca familiarnie nazywa mistrza Dopplera „Teofilem”. – Jeśli nie sprawi wam to kłopotu.

Wzruszył ramionami.

– Jaki kłopot? Z chęcią nawet... Ale zaraz... Właściwie co wiecie do tej pory? Odkąd mam zacząć?

– Załóżcie, że nie wiem nic – zaproponowałem. – A opowieść zacznijcie od początku i poprzez środek stopniowo zmierzajcie do końca, jeśli mogę wam doradzić postępowanie w tej mierze.

Roześmiał się.

– Jak sobie chcecie – powiedział. – To, że nazywam się Oktawian van Dijk, rzecz jasna, wiecie. Jestem człowiekiem bogatym i majętnym oraz na tyle szanowanym, by bano się splunąć mi w twarz, nawet jeśli ktoś miałby powód. – Obnażył w uśmiechu zęby aż po dziąsła. – Kieliszeczek?

Skinąłem głową przyzwalająco, niemal wbrew sobie, bo raczenie się tym napitkiem było tak ekstatycznym przeżyciem dla podniebienia, że aż wręcz zatrważającym w swej doskonałości.

– Wasze zdrowie, mistrzu Madderdin. – Van Dijk wzniósł kieliszek.

– A ja chętnie wypiję wasze – odparłem.

Przechyliliśmy kieliszki, odsapnęliśmy i jak na komendę uśmiechnęliśmy się do siebie, bo kordiał nie tylko pierwszorzędnie smakował, ale działał tak, jak powinien działać, czyli rozgrzewał ciało oraz pobudzał umysł do żwawszej pracy.

– Jak skończymy gadać, zaprowadzę was w takie miejsce, gdzie zaraz zapomnicie o wszystkim oprócz pań i dam, które czule się nami zajmą. – Van Dijk zamrugał do mnie.

Oho, jak widać, eliksir, którym nas raczył, ożywiał nie tylko umysł...

– Pozwólcie jednak, że na razie wrócimy do rozmowy – odpowiedziałem.

– Tak, tak, rzecz jasna. – Potarł usta kciukiem, najwyraźniej zbierając myśli, po czym odezwał się: – Mam przyjaciela i druha, a kiedy mówię „przyjaciela”, oznacza to nie znajomka czy byle wesołego towarzysza biesiad, lecz prawdziwego przyjaciela od serca, z którym znamy się, kochamy i miłujemy niczym bracia...

Kusiło mnie, by zapytać go, czy znają się i kochają jak Remus z Romulusem lub Kain z Ablem, ale ugryzłem się w język.

– On uratował życie mnie, ja uratowałem życie jemu, on wychędożył mi żonę, ja przetrzepałem futro jego córce. – Emdeńczyk uśmiechnął się szeroko, gdyż najwyraźniej wizja owego trzepania wprawiła go w dobry nastrój. – Powiadam wam, mistrzu inkwizytorze, niewiele znam przyjaźni i znajomości, które opierałyby się na podobnie solidnych podstawach i fundamentach! – dokończył z przekonaniem.

Pokiwałem głową z udawanym uznaniem, choć van Dijk najwyraźniej szczerze wypowiadał swe myśli, gdyż mówił z nieskrywanym przejęciem.

– Dominik, bo mój przyjaciel i druh nazywa się Dominik Altdorf, jest nie tylko moim najzaufańszym powiernikiem, lecz i wspólnikiem w interesach. Wspólnikiem, na którym nigdy się nie zawiodłem. – Van Dijk wypowiedział te słowa z takim naciskiem, jakby chciał, abym doskonale je zapamiętał. – Miał wypłynąć i wyruszyć w zwykły rejs do naszej filii w Edwinburgu i jak miał wypłynąć, tak wypłynął...

– Czy to, że właściciel sam udaje się tak daleko, jest zwyczajnym postępowaniem? – przerwałem.

– I tak, i nie. – Kupiec wzruszył ramionami. – Zwykle wysyłamy któregoś z pracowników, ale czasami chcemy trochę rozruszać kości. Ot, nie przymierzając, ja sam kilka i parę miesięcy temu popłynąłem aż do portu Bilbo w Biskajach, choć wcale tego nie musiałem robić i czynić...

– Rozumiem.

– Wiem, że do Edwinburga dopłynął, jak trzeba i kiedy trzeba, a wszystkie sprawy załatwił po naszej myśli, bo dostałem list i pismo zarówno od niego, jak i z naszego kantoru, a w obu nie znajdowało się nic niepokojącego.

Skinąłem głową.

– Wypłynął z Edwinburga jedenastego kwietnia, pogoda była ładna i znakomita, morze spokojne, wiatr akurat taki, jak potrzeba, powiem wam: marzenie każdego żeglarza i marynarza, który chce szybko i bezpiecznie wrócić do domu.

– Tyle że Dominik nie wrócił – mruknąłem.

Van Dijk głęboko westchnął.

– Ano nie wrócił, mistrzu Madderdin, ano nie wrócił, tak jak mówicie i jak się słusznie domyśliliście i odgadliście – odparł głucho, po czym bez pytania napełnił zarówno mój, jak i swój kieliszek.

– Czy na morzu wypadki nie są smutną codziennością? – zagadnąłem ostrożnie. – Sztorm? Bunt załogi? Atak piratów?

Wyciągnął wskazujący palec i zamachał nim w powietrzu.

– Słuchajcie uważnie dalej – nakazał. – Bo na razie słyszeliście tyle, co nic, i rzeczywiście samo zaginięcie i zniknięcie Dominika byłoby wydarzeniem tragicznym, lecz jednocześnie dla nas, ludzi morza, niestety, zwykłym i zwyczajnym. Więc nie o to chodzi...

Opróżnił swój kieliszek, chuchnął i zagryzł likier ciastkiem.

– W Oldersum, to takie miasteczko niedaleko i całkiem blisko stąd, przy samym ujściu rzeki, moi ludzie przypadkiem natknęli się na chłopaka imieniem Thijs. Nazywają go Złoty Thijs, bo ma, czy miał, lepiej mówiąc, włosy takie o! – Van Dijk dotknął połowy ramienia krawędzią dłoni, by pokazać, jak długie włosy miał człowiek, o którym opowiadał. – I w dodatku rzeczywiście żółtego koloru i barwy, a kręcą mu się niczym runo owcy.

Skinąłem głową, dając Oktawianowi w ten sposób znać, że świetnie wyobrażam sobie owego Thijsa i nie ma potrzeby opowiadać dalej o jego wyglądzie.

– Kilka razy pływał i żeglował na naszych statkach tu i tam, bo to całkiem zmyślny i pracowity chłopak. I teraz was zaskoczę, mistrzu inkwizytorze... – Van Dijk spojrzał na mnie chytrym wzrokiem.

– Thijs wypłynął do Edwinburga z waszym wspólnikiem, czyż nie? – Nie mogłem się powstrzymać przed zepsuciem mu niespodzianki.

Kupiec westchnął.

– Dokładnie i ściśle tak było, jak mówicie. Thijs wypłynął z Dominikiem, ale wrócił sam jeden z całej załogi.

– Nie zdarza się tak, że żeglarz przypływa do portu jednym statkiem, a odpływa drugim? – spytałem. – Choćby dlatego, że nowy pracodawca lepiej płaci?

– Zdarza się, oczywiście. A to inny lepiej zapłaci, a to się nam marynarz zapije na amen i nie można go odszukać i znaleźć, a to ktoś go zadźga w jakiejś bitce... – Van Dijk machnął dłonią. – Sto różnych przyczyn, mistrzu inkwizytorze.

– Więc w czym tkwi problem?

– Ano w tym, że Thijs zaprzecza, że w ogóle popłynął z Dominikiem. Rozumiecie? Zaprzecza całkowicie. Tylko że nie potrafi i nie umie nam też powiedzieć, co robił w kwietniu, maju i czerwcu. Mówi, że nie pamięta. – Kupiec prychnął pogardliwie. – Ja rozumiem, że można zapomnieć, co się robiło jednej nocy, no, niech będzie nawet, że tydzień, jak ktoś lubi dobrze popić i pochlać. Ale zapomnieć prawie kwartał?

– To rzeczywiście niezwykłe – zgodziłem się z nim.

Van Dijk wzruszył ramionami.

– Najbardziej niezwykłe jest to, że Thijs mówi i twierdzi, iż nie był na statku do Edwinburga, a sam widziałem go na pokładzie, kiedy żegnałem się z Dominikiem. Sam! – Klepnął się dłonią w pierś. – Na własne oczy. Przysięgam, jak siedzę przed wami.

– Jeśli postać owego Thijsa jest tak charakterystyczna, to ufam, że nie pomyliliście się co do człowieka – powiedziałem.

– Oczywiście, że nie. To był albo on, albo diabeł i demon wcielony przybrał jego wygląd, by wywieść Dominika na manowce – rzekł wściekle.

Otworzyłem szeroko oczy.

– Naprawdę tak sądzicie? Dlatego prosiliście mistrza Dopplera o przyjazd inkwizytora?

– Nie, nie. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Boże broń, nie w tym celu, skądże znowu.

Odetchnąłem z ulgą, gdyż wzywanie inkwizytora do sprawy opartej na tak kruchych podstawach byłoby tylko marnowaniem czasu.

– Czego więc życzycie sobie ode mnie?

– Życzyłbym sobie, byście skłonili Thijsa do mówienia i gadania – powiedział z ponurą zawziętością w głosie.

– Wybaczcie, panie van Dijk, ale czy nie macie kata w tym mieście? – zapytałem, starając się nie okazać niezadowolenia. – Prosiliście o pomoc inkwizytora dla takiej błahostki jak wydobycie zeznań? Po to tłukłem się ponad tydzień po tych parszywych drogach?

– Dla kogo błahostka, dla tego błahostka – burknął. – Moi ludzie od trzech tygodni nie mogą nic z niego wyciągnąć. Cały czas tylko płacze i beczy, i mówi, że nic nie wie...

– Torturujecie go od trzech tygodni i nic? – Westchnąłem i pokręciłem głową. – No cóż, zobaczę, co da się zrobić. Ale nie pomyśleliście o tym, że chłopak mógł stracić pamięć? Przecież takie rzeczy się zdarzają. A wtedy można go męczyć nawet do końca świata, a i tak niczego się nie dowiemy.

– Przyszło mi to do głowy – niechętnie odparł van Dijk. – I jeśli tak jest naprawdę i rzeczywiście, to już trudno. – Wzruszył ramionami. – Jak pech, to pech, i co zrobić, niech będzie moja strata...

Cóż, było to dość beztroskie podsumowanie sprawy, zważywszy, że Złoty Thijs mógł umrzeć na torturach, nie potrafiąc swoim oprawcom niczego powiedzieć z tegoż prostego powodu, iż nic nie wiedział. Ale taka to już była cecha wielkich ludzi (a van Dijk, właściciel małej flotylli, był na lokalne warunki wielkim człowiekiem), że rzadko kiedy przejmowali się dolą maluczkich.

– Podsumowałbym to na razie w ten sposób: sytuacja zaginięcia waszego wspólnika jest sytuacją w życiu żeglarzy dość powszechną, a jedynym, co was niepokoi, jest powrót jednego z członków załogi, czy tak?

– Dobrzeście ujęli sprawę.

– Uznalibyście to za zwyczajną rzecz, bo zgodnie z waszymi słowami zdarza się, iż marynarz opuszcza statek w porcie, ale podejrzenia obudziło w was zachowanie Thijsa, który w ogóle zaprzecza, iż popłynął w rejs z waszym wspólnikiem.

– Właśnie tak jest.

– Czyli jedynym, co obciąża chłopaka, którego torturujecie, jest jego własny brak pamięci? Bo gdyby wam powiedział, że opuścił Dominika Altdorfa w Edwinburgu, i przyznał, że wrócił innym statkiem, wtedy uznalibyście to za zachowanie niebudzące podejrzeń i dalibyście mu spokój?

Oktawian van Dijk przyglądał mi się nachmurzony.

– Kiedy tak mówicie, brzmi to jakoś dziwnie w waszych ustach... – stwierdził niechętnie.

– No dobrze, zapomnijmy na razie o chłopaku – zaproponowałem. – I chciałbym zadać wam jeszcze kilka pytań, jeśli pozwolicie.

– Pytajcie, o co chcecie – odparł.

Sięgnął po karafkę, napełnił nasze kieliszki, po czym przechylił naczynie i obrzucił je smętnym wzrokiem. Nic dziwnego, że smętnym, bo trunku zostało w nim tyle, co kot napłakał, a domyślałem się, że van Dijk nie posiada więcej augsburskiego kordiału. No nic, wszystko wskazywało więc na to, że będziemy musieli przejść na podlejszy napitek lub w ogóle zrezygnować z cieszenia się trunkiem. Zdawało mi się jednak, że druga możliwość jest wysoce nieprawdopodobna.

– Za powodzenie naszej sprawy. – Van Dijk uniósł naczynie do ust.

– Ano za powodzenie – zgodziłem się. – Dlaczego uważacie, że wasz wspólnik nie mógł popłynąć w jakichś nieznanych wam interesach i nie powiadomić was o tym? – zapytałem, kiedy już odsapnąłem i zakąsiłem lukrowanym pierniczkiem.

Pierniczek co prawda nie pochodził z Torunia (pochodzenie tych toruńskich rozpoznawałem bez omyłki po samym zapachu), ale przygotowujący go cukiernik najwyraźniej wzorował się na toruńskich mistrzach, więc ciastko smakowało naprawdę nieźle.

– Przypuśćmy, że zamiast z Edwinburga wracać do domu, zdecydował się na inny rejs – kontynuowałem. – Co o tym sądzicie?

– Wysłałby innym statkiem list albo człowieka z wiadomością i wieściami. Nie, nie, to nie to...

– Może był na was zły?

– A niby za co? – Van Dijk otworzył szeroko oczy.

– Cóż, może fakt, że utrzymywaliście intymne kontakty z jego córką, nie do końca mu się jednak spodobał? – zapytałem delikatnie.

– Jak się mógł nie spodobać, skoro się z nią ożeniłem! – Kupiec rozłożył szeroko ramiona. – Ja dzięki niemu pozbyłem się tej starej ściery i szmaty, mojej pierwszej żony, a on dzięki mnie dostał takiego zacnego i prawego zięcia jak ja. – Van Dijk zatarł dłonie. – Same korzyści i profity, mówię wam!

– No tak, wszystko zostało w rodzinie – mruknąłem.

– A żebyście wiedzieli, że nie ma to jak rodzinna firma i spółka – stwierdził dobitnie.

Widziałem, że zerka na mnie podejrzliwie, jako na tego, który nie docenia walorów płynących z łączenia obowiązków finansowych z familijnymi.

– Najlepiej pozostawić wszystko w rodzinie, bo co ja mam, własne dzieci oszukać? – dodał. – Przecież wszystko, co nasze, będzie kiedyś należało do moich dzieci, a jego wnuków.

Skinąłem głową nie w tym celu, by przyznać mu rację, lecz na znak, że rozumiem jego punkt widzenia.

– Wierzcie mi, że nie takie historie słyszałem – rzekłem. – Trafiają się wspólnicy uznający, że czas zacząć nowe życie gdzieś bardzo daleko od dotychczasowych przyjaciół i dotychczasowych zobowiązań.

– Nie, nie. Dominik ani nic nie zabrał, ani nie narobił długów. Spółka ma się świetnie i nie ma od czego uciekać.

– Hmmm... Sądzicie, że to zupełnie nieprawdopodobne?

Zastanawiał się przez chwilę.

– Życie nauczyło mnie nie wierzyć, że istnieją rzeczy niemożliwe i nieprawdopodobne – odparł wreszcie poważnie. – Ale wasze podejrzenia i posądzenia określiłbym jako daleko niezwykłe.

Skinąłem głową i musiałem przyznać, że ucieszyły mnie jego rozsądek oraz umiejętność trzeźwego myślenia. W Świętym Officjum nie raz, nie dwa i nie sto razy mamy okazję brać udział w wydarzeniach, które wydają się nieprawdopodobne. A jednak mają miejsce. Tak samo jak wiele razy stykamy się z ludźmi czy natrafiamy na sytuacje, które początkowo wydają się czymś zupełnie innym, niż kiedy przyjrzymy im się bliżej. Tak jak świeżo pomalowana ściana, pod którą jeśli umiejętnie podrapać, znajdziemy stary fresk. I my, inkwizytorzy, jesteśmy specjalistami od takiegoż właśnie drapania...

– Kobieta potrafi przewrócić życie człowieka do góry nogami – stwierdziłem. – Miał kogoś ten wasz teść? Kochankę? Kochanki? A co się stało z waszą żoną, jeśli wolno wiedzieć?

Van Dijk zaśmiał się.

– Z moją byłą żoną? Co miało się stać? Wróciła do rodziny swojego ojca i rodziciela, wywłoka jedna. – Potarł opuszkami palców koniec długiego nosa. – A Dominik bardzo lubi niewiasty i kobiety, nie powiem. Ale żeby się zakochać i zgłupieć? Nie, nie, to nie on! Mówię wam, że szczwany i chytry jest z niego lis i żadna byle podfruwajka nie owinie go sobie wokół palca.

Takie zapewnienia również słyszałem wiele razy i czasem pochodziły one z ust ludzi, wydawałoby się, naprawdę solidnych i poważnych. Jednak nie wiedzieli oni, czy też nie chcieli pamiętać, że mało jest na świecie bardziej skutecznej broni niż ta, którą kobiety trzymają między nogami. A jeżeli potrafią tego oręża rozsądnie używać, jeżeli w dodatku do rozkoszy łoża dodadzą szczyptę figlarnego wdzięku, okruszek bystrości (najlepiej jedynie na tyle duży, by dzięki niemu mężczyzna doceniał własną bystrość) i wielki kielich urody, to wtedy potrafią skruszyć nawet najtwardsze zapory. A jeśli dziewczyna jest młoda, a jej wybranek stary, to brama prowadząca do jego serca oraz sakiewki otwiera się niczym wrota niebios przed świątobliwym inkwizytorem.

– No dobrze – rzekłem. – Podsumowując wasz wywód, powiem tak: Dominik nie miał żadnych powodów, by nie wracać do Emden, a jeśli przydarzyłoby się coś nieoczekiwanego, na pewno by was o tym powiadomił...

Van Dijk pokiwał głową.

– Uznalibyście, że wspólnik zginął na morzu...

– Świetna pogoda. Pamiętajcie o świetnej pogodzie – przypomniał mi.

– Uznalibyście, że wspólnik zginął na morzu pomimo świetnej pogody – poprawiłem się. – Ale zdziwiło was, że jeden z członków załogi nie dość, że się odnalazł, to jeszcze zaprzecza, że w ogóle uczestniczył w rejsie.

– Tak jest. O to właśnie chodzi. – Stuknął knykciami w blat stołu.

– W związku z tym sądzicie, że Złoty Thijs jest tą końcówką nici, która odpowiednio pociągnięta, pozwoli nam dotrzeć do kłębka.

– W samej rzeczy i istotnie nie mam nic do dodania poza tym, że was, mistrzu inkwizytorze, będę prosił o owe, jak to nazywacie, pociągnięcie. – Uśmiechnął się i uprzejmie skłonił przede mną głowę.

– Niech tak będzie – zgodziłem się. – Zobaczmy więc tego waszego Thijsa. Gdzie on jest?

– A u mnie w loszku – odpowiedział. – Tylko błagam was na wszystkie świętości: ani słowa mojej żonie. Jakby się dowiedziała, że trzymam kogoś, kto ma jakieś wiadomości i informacje na temat zniknięcia jej ojca, źle byłoby i z nim, i ze mną. Nijak by nie zrozumiała i nie pojęła, że nie potrafiłem od chłopaka wyciągnąć żadnej istotnej informacji.

– Bo to naprawdę dziwne. – Pokręciłem głową. – Oczywiście zakładając, że mniej więcej wiedzieliście, jak sobie poczynać w śledztwie...

Prychnął.

– Mam człowieka, który kiedyś służył za pomocnika u kata, więc zapewniam was, że dobrze wiedział, co i jak robić. No ale co z tego, że wiedział i wiedział, skoro się nie wywiedział?

– Co racja, to racja – odparłem. – Lecz to dziwna sprawa, panie van Dijk. – Pokręciłem głową. – Czemu chłopak miałby coś ukrywać? Co niby mogło być tak ważne i tak sekretne, by nie zdradzić tego nawet na torturach? Macie jakieś podejrzenia?

Kupiec rozłożył tylko ramiona bezradnym gestem.

– Bogu przysięgam, że nie mam pojęcia, o co może chodzić. Bo przecież nawet gdyby coś tam ten Thijs ukrywał, gdyby w czymś tam łgał i kłamał, przecież by się przyznał pod wpływem wielkiego bólu, czyż nie?

– Ludzie czasami potrafią tak strasznie pobłądzić w kłamstwie, że ciężko im pomóc w odnalezieniu drogi prawdy nawet za pomocą dłuta, ognia i cęgów – odparłem na poły żartobliwie.

Kupiec nie uśmiechnął się, słysząc moje dowcipne podsumowanie sprawy. Nadal miał wielce zafrasowaną minę.

– Obiecałem mu, że jeśli wszystko szczerze wyzna i opowie, że jeśli nawet okaże się, że maczał palce w zniknięciu i zaginięciu mojego przyjaciela, to zwyczajnie każę go powiesić – westchnął van Dijk. – Przecież to uczciwa propozycja, prawda? Po co cierpieć i się męczyć, skoro w zamian za przyznanie do winy można minutkę pofajdać nogami w powietrzu i już być wolnym od bólu na zawsze?

– Macie całkowitą i niezbitą rację – poparłem go. – Co Thijs odpowiedział na tę szczodrobliwą ofertę?

Van Dijk wzruszył ramionami i skrzywił się.

– Nic. Płakał i beczał jak jakaś baba, i błagał, żeby mu nie robić krzywdy, bo nawet nie wie, do czego ma się przyznać...

– Nie starał się chociaż niczego wymyślić? Udobruchać was lub przekonać jakąś bajką?

– A wiecie, że nawet nie. – Van Dijk pstryknął palcami i spojrzał na mnie tak, jakbym odkrył jakiś sekret. – Dziwne, co?

– Dziwne – przyznałem.

Milczeliśmy przez chwilę. Ja rozmyślałem nad twardością ludzkich serc i umysłów oraz nad wielkim pożytkiem, jaki przysparzają chrześcijańskiej społeczności ci, którzy potrafią owe serca zmiękczyć, a umysły skruszyć. Natomiast van Dijk rozmyślał najprawdopodobniej (co wywnioskowałem po kierunku jego spojrzenia) nad tym, że skończyła nam się augsburska nalewka.

– Pójdziemy? – spytałem trochę wbrew sobie, gdyż nie chciało mi się opuszczać wygodnego fotela.

Kupiec oderwał się od własnych myśli i przetarł oczy wierzchem ręki.

– Gdzie pójdziemy? Aaa, tam, gdzie wam mówiłem? – Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Do owych dam, których usługi wam polecałem?

– Nie, panie van Dijk. Nie do dam. Do waszego więźnia.

– Ach, do Thijsa. – Uśmiech zgasł na twarzy mojego gospodarza.

Rozejrzał się po gabinecie, jakby myślał, że zza szafy albo zza biurka wyjdzie ktoś i powie: „Ech tam, po jaką zarazę będziemy gdziekolwiek szli, lepiej jeszcze się napijmy”, ale jak łatwo się domyślić, owa magiczna postać się nie pojawiła. W związku z tym van Dijk westchnął głęboko, zrezygnowany wypuścił powietrze przez wydęte usta, zapatrzył się smutno we własne stopy i wreszcie, opierając się na poręczach, z wyraźnym wysiłkiem uniósł ciało do góry. Cierpliwie czekałem, aż kupiec zakończy ową komedię, po czym wstałem. Bez entuzjazmu, lecz oczywiście również bez owych teatralnych vandijkowych zmagań z rzeczywistością.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Ja, Inkwizytor. Kościany Galeon

Подняться наверх