Читать книгу Płomień i krzyż, tom 1 (wyd. II) - Jacek Piekara - Страница 6
ОглавлениеPiękna Katarzyna
To ja powinnam być matką Jezusa! – zawołała pewnym głosem Katarzyna. – To z mojego łona powinien narodzić się Zbawiciel.
Obróciła się w stronę leżącego na łożu kanonika i odgarnęła sploty czarnych włosów, które do tej pory otulały jej piersi gęstą zasłoną.
– Gdybym żyła wtedy w Jerozolimie, właśnie do mnie zawitałby Anioł, wieszcząc dobrą nowinę. Patrz, Gersardzie. – Okręciła się na pięcie. – Czy gdyby Bóg mnie ujrzał, pragnąłby jeszcze innej kobiety?
– Bluźnisz – sapnął kanonik, a policzki płonęły mu jak pokryte czerwoną barwiczką.
– Och, nie. – Wyciągnęła ręce nad głowę, pozwalając, by Gersard mógł się dobrze przyjrzeć jej brązowym, sterczącym sutkom. – Ja to po prostu wiem.
Ujęła swe pełne piersi w dłonie.
– Czy nie lepiej wykarmiłabym naszego Pana niż ta żydowska dziewczynina? Powiedz sam! – rzuciła ostrym tonem.
– Lepiej, lepiej – wysapał Gersard. – Chodź tu już do mnie, chodź!
Sięgnęła dłonią między uda. Lubieżnym, kocim gestem.
– To z tego łona wyłoniłby się Jezus. Nie spomiędzy chudych jak patyki nóg tego dziewczątka. Och, taaaak...
Kanonik przełknął ślinę tak głośno, że Katarzyna o mało co, a parsknęłaby śmiechem. Udało jej się jednak pohamować wybuch wesołości.
– A sądzisz, że po pierwszej nocy ze mną Bóg mógłby się powstrzymać, by nie odwiedzać mnie jeszcze? By każdego wieczoru i każdej nocy nie przygniatać mnie swym świetlistym ciałem?
Gersard wyskoczył z łoża. Jedną ręką chwycił Katarzynę za włosy, drugą objął w pasie i przewrócił na dywan. Potem wtargnął w nią wielki i gorący niczym słup ognia, który zniszczył Sodomę.
– Taaaaaak! – rozjęczała się Katarzyna, jednocześnie usilnie starając się sobie przypomnieć, czy aby na pewno namaściła dzisiaj skórę różanym balsamem.
Ale kiedy kanonik chwycił ją za łydki i zarzucił jej nogi na swoje ramiona, postanowiła poddać się urokowi chwili. W końcu Gersard był dość milutki, więc należało wykorzystać drzemiącą w nim burzę, póki ta burza nie zakończy się nawałnicą.
– Ci mężczyźni... – Wyciągnęła się wygodnie w balii i odgarnęła płatki fiołków, które pływały na powierzchni wody. – Wyobrażają sobie, że są panami świata.
– A nie są, moja pani? – spytała służąca, ostrożnie dolewając gorącej wody z dzbanka.
Katarzyna prychnęła.
– Są tylko gliną, którą ugniatamy, jak chcemy, by wydobyć z niej odpowiadający nam kształt.
– Dobrze by było – westchnęła dziewczyna.
– Każdy z nich pragnie coś ode mnie uzyskać. Jeden, by go zapewniać o czułej miłości i szeptać, jak bardzo drży mi serce, kiedy tylko go widzę, i jak całe moje ciało ogarnia słodka tęsknota...
Dziewczyna roześmiała się i zaczęła trzeć gąbką plecy Katarzyny.
– Ej, skórę mi zedrzesz, niezdaro! – Katarzyna prysnęła na nią wodą.
– Nie zedrę, nie zedrę. – Służąca słyszała podobne utyskiwania przy każdej kąpieli, więc zdążyła się przyzwyczaić. – Co dalej, moja pani?
– Oczywiście opowiadam mu, jak tęsknię za nim, a każda chwila bez niego wydaje się nieznośną torturą dla mojego serca. – Katarzyna zrobiła omdlewającą minę, a potem roześmiała się. – Kiedy się spóźnia, gniewam się cały wieczór, ale, rzecz jasna, w końcu pozwalam, by ukoił mój gniew. W łożnicy zasłaniam wstydliwie piersi i płonię się niczym dziewczynka. A kiedy we mnie wchodzi, krzyczę, że nie zniosę dłużej tego słodkiego bólu...
Służąca prawie wpadła do balii ze śmiechu.
– I wierzy w to?
– Moja miła Irmino, śmiałby nie uwierzyć!
– Wie pani, jak ja nie lubię tego imienia! – obruszyła się dziewczyna.
– A jak chciałabyś się nazywać?
– Czy ja wiem? – Zaczęła ostrożnie rozczesywać długie, gęste włosy Katarzyny. – Może Anna? Anja?
– Dali ci na chrzcie Irmina, to nie zawracaj głowy – burknęła Katarzyna.
Służąca westchnęła ciężko, jakby nie mogła się pogodzić ze złym losem, który pokarał ją takim właśnie imieniem.
– A inni zalotnicy? Czego pragną? – zapytała.
– Och, inny znowuż chce widzieć we mnie amazonkę, która ujeżdża go niczym niesfornego rumaka i żąda, by ściśle, bez zastanowienia wykonywał każde jej polecenie. Kolejny pragnie tylko, by chwalić jego męskość, zapewniać, że jego ciało przypomina ciało Heraklesa, choć maczugę ma wiele od niego potężniejszą... Auć – syknęła Katarzyna. – Włosy mi chcesz powyrywać, podła dziewko? – Uszczypnęła ją w ramię. – Jak mi Bóg miły, każę cię wychłostać!
– I kto wtedy będzie miał do pani tyle cierpliwości co ja? – Irmina sięgnęła po dzbanek z ciepłą czystą wodą, palcem sprawdziła, czy temperatura jest odpowiednia, po czym przechyliła naczynie nad głową Katarzyny.
– Na gwoździe i ciernie, czy ty chcesz mnie ugotować?! Kim ja jestem według ciebie? Rakiem? Żeby go parzyć wrzątkiem...
– Proszę tak nie krzyczeć, bo potem będzie pani cały wieczór chrypiała. A mężczyźni wolą kobiety o głosie jak dzwoneczek.
– Co ty tam wiesz o mężczyznach – prychnęła Katarzyna. – Znalazła się znawczyni męskich obyczajów.
– Jak mnie pani jeszcze trochę podszkoli, to kto wie... – zaśmiała się służąca. – A czego pragnie nasz śliczny kanonik?
Katarzyna odepchnęła jej ręce.
– Wystarczy – syknęła. – Obetnij mi teraz paznokcie u stóp, ale jeśli mnie zranisz, to ogolę cię na łyso i każę ci pokazywać się tak ludziom.
– Aha – mruknęła dziewczyna. – A goście pomyślą, że ma pani chorą służącą. Mnie włosy odrosną, ciekawe, jak będzie z pani opinią.
– A to wyszczekana cholera! – Katarzyna uniosła się i chciała uderzyć Irminę w policzek, lecz ta wywinęła się ze śmiechem.
– Niech pani raz-dwa wyciąga nogę, bo woda stygnie – przykazała.
– Och, kanonik. – Kobieta ułożyła się wygodnie i wystawiła stopę za krawędź balii. – Ten to lubi dwie rzeczy. Po pierwsze, żeby opowiadać mu nieprzystojne różności – wypowiadając te słowa, uśmiechnęła się do własnych wspomnień, lecz nie zamierzała wtajemniczać Irminy w szczegóły. – Po drugie, ciągle utyskuje, jaki to jest biedny i niedoceniany, ilu ma wrogów i jak go straszliwie prześladują. A ja muszę go słuchać, współczuć mu i zapewniać, że jest lepszy od nich wszystkich. Dobrze przynajmniej, że kiedy się już zabiera za robotę, to wie, jak fachowo utłuc ziarno swoim tłuczkiem w moim moździerzu.
– I wszyscy pani wierzą? Temu, co panią tak kocha, nie przeszkadza, że odwiedzają panią inni zalotnicy?
– Głupia dziewka! – roześmiała się Katarzyna. – Przecież on myśli, że zanim go spotkałam, byłam niewinna jak Święta Panienka przed pierwszymi harcami z Józefem. Rybi pęcherz, trochę świńskiej krwi, dużo jęków, łezki na policzkach i rumieniec wstydu działają cuda! Dałby się pokrajać za to, że jestem najcnotliwszą z dam! A jeśli coś złego usłyszy, to wierzy, iż to plotki rozpowiadane przez podłych ludzi.
– No proszę! Szkoda, że ja z moim chłopcem nie wpadłam na taki pomysł.
– Auć! – wrzasnęła Katarzyna. – Ucięłaś mi palec! Jak mi Bóg miły, wyślę cię na wieś. Będziesz tam pasać świnie, bo do tego właśnie się nadajesz.
– Jeśli pani nie przestanie wierzgać, naprawdę zaraz utnę pani palec.
Katarzyna uspokoiła się i poruszyła tylko stopą, jakby chciała się upewnić, że jeszcze tę stopę ma.
– Głupia dziewka – powtórzyła. – Na podręczną do kata cię posłać, a nie damie usługiwać.
– Zrobione – oznajmiła po chwili Irmina. – Wyjdzie pani? Ręczniki już nagrzane.
Katarzyna stanęła w balii i pozwoliła się otulić ciepłym ręcznikiem, a potem wyszła, stając bosymi stopami na rozścielonym dywaniku.
– Zabijesz mnie kiedyś w tej kąpieli – poskarżyła się kapryśnym tonem. – Włosy wyrwiesz, ugotujesz albo potniesz na kawałeczki. Za jakie grzechy cię trzymam, co?
– Znalazłoby się pewnie trochę. – Dziewczyna pomogła Katarzynie ułożyć się na łóżku i zaczęła wcierać w jej ciało balsam. – Lepiej by się pani dzieckiem zajęła, bo mały znowu łobuzował. Przewrócił Riedlowi kram i rozsypał mu wszystkie jabłka. A jak Riedel się pieklił, to go wyzwał od najgorszych i rzucił w niego kulą z błota.
Katarzyna roześmiała się szczerze.
– Co jeszcze zbroił? – spytała ciekawie.
– Złoił skórę temu małemu od Schumannów. Zęba mu wybił.
– Oj, wyszaleje się – machnęła dłonią Katarzyna. – Zapłaciłaś co trzeba?
– Zapłaciłam, moja pani. Riedlowi dwie korony, Schumannom pięć.
– Na żebry mnie ten dzieciak pośle – westchnęła Katarzyna. – Rozmawiałaś z jego preceptorem? Zrobił postępy?
– Preceptor? Ten to zrobił postępy, a jakże. Tydzień temu próbował mnie tylko pocałować, a dzisiaj już wkładał rękę pod spódnicę.
– Mam go wyrzucić?
– Nie, moja pani. Tak mu zjechałam twarz pazurami, że ciekawe, jakie sobie znajdzie wytłumaczenie – zachichotała dziewczyna. – Bo i co mi po nim? Biedny jak mysz kościelna...
– Grajcie święci pańscy, ty nawet myślisz czasem... Ale z postępów zadowolony?
– Tak, proszę pani. Mówi, że chłopak już teraz gada po łacinie niczym ksiądz i nawet z tej tam – pstryknęła palcami – greki wiele rozumie.
– Bardzo dobrze – stwierdziła Katarzyna. – Mądrego mam synka, co?
– Mądrego, mądrego... – Służąca zabrała się do masowania łydek. – Tylko szkoda, że go pani tak często widuje, że niedługo zapomni, jak wygląda.
– No, znalazła się ta, co mnie macierzyństwa będzie uczyć! – syknęła Katarzyna. – Mało to idzie na jego zachcianki? Łaciny go uczą, greki go uczą, religii go uczą, wymowy go uczą, fechtować go uczą... Jeść ma co, a ubrań całe kufry. I tylko nie ma tygodnia, żebym nie płaciła za jego figle. Co było w kwietniu, jak Schwarzowi o mało całego sklepu nie puścił z dymem? Ledwo go udobruchałam, żeby mnie do sądu nie podał. No, wystarczy tego dobrego – zdecydowała, myśląc o masażu. – Ze skóry mnie zaraz obłupisz.
– Już przygotowałam suknie, bo pani pamięta, że dzisiaj wieczorem przychodzi pan Grien?
– Miałabym nie pamiętać – westchnęła Katarzyna.
Solomon Grien był zasuszonym starością, chudym, niewysokim człowieczkiem. Zawsze chodził, wspomagając się prostą drewnianą laską, i nigdy nie ubierał się inaczej niż na czarno. Mało kto w Koblencji wiedział, kim jest naprawdę Solomon Grien i jak wielką władzą dysponuje. Katarzynie wydawało się, że na swój sposób szczerze ją lubi i nie odwiedza jej jedynie po to, by realizować swoje kaprysy. A kaprysy miał szczególne, gdyż jako człowiek posunięty w latach lubił już tylko patrzeć, jak bezwstydnie naga Katarzyna wije się i jęczy pod którymś z jego zabijaków. Siedział sobie wtedy wygodnie w fotelu, z obutymi w wygodne pantofle stopami ułożonymi na podnóżku i ze szklanicą pełną wina. Od czasu do czasu też rozkazywał, co w danej chwili Katarzyna ma robić, choć zdarzało się to już coraz rzadziej, bo kobieta sama wiedziała, jak postępować, by miał największą przyjemność z przyglądania się jej harcom. Zresztą trzeba przyznać, że stary Solomon wybierał jej chłopaków na schwał i zazwyczaj Katarzyna zabawiała ich nie bez własnej przyjemności.
– Brwi powinnam pani wyszczypać. – Służąca krytycznym wzrokiem przyjrzała się twarzy Katarzyny. – A wie pani, co robić, żeby nie odrastały tak szybko? Trzeba rozgrzanymi na ogniu szpilkami przekłuć cebulki włosa.
– Doskonale o tym wiem, durna dziewucho, ale prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę ci zbliżyć się do mnie z gorącymi szpilkami – odparła Katarzyna.
– A to niech pani sobie chodzi zarośnięta jak nieboskie stworzenie – służąca znowu odskoczyła przed dłonią chlebodawczyni – i robi z siebie dziwowisko. Wolna wola!
Katarzyna uwielbiała dostatnie życie. Piękne meble, bogate suknie, finezyjne naczynia, biżuterię powstałą w pracowniach najbieglejszych złotników i obrazy malowane przez artystów potrafiących umiejętność obserwacji świata połączyć z niezwykłym kunsztem. Nad łożem w jej sypialni królował wielki obraz Malviniego zatytułowany „Hefajstos i Afrodyta”, na którym potężny mężczyzna z krzaczastą brodą ściskał w objęciach piękność o porcelanowej skórze i włosach przypominających złotą przędzę. Malvini tak odważnie przedstawił swe postaci, że nawet młot greckiego boga-kowala, zmierzający w stronę wymarzonego kowadła, był widoczny w całej okazałości. No ale Katarzyna mogła pozwolić sobie na podobnie frywolny obraz w sypialni, gdyż do tej komnaty miała wstęp jedynie zaufana służąca oraz kilku mężczyzn, którzy przed zaproszeniem musieli udowodnić swą miłość, szacunek i przywiązanie (z tychże między innymi dowodów miłości, szacunku i przywiązania Katarzyna zbudowała sobie uroczy domek na wsi, gdzie zamierzała się przenieść w nieodległej przyszłości). W jadalni i bawialni wisiały jednak obrazy znacznie poważniejszej treści. Największe wrażenie robiło dzieło zatytułowane „Przybycie Chrystusa do Rzymu”, na którym to obrazie wybijała się postać długowłosego, brodatego mężczyzny w błyszczącym srebrem pancerzu, z migoczącym szkarłatnym płomieniem mieczem w dłoniach. Goście i domownicy mogli tam też podziwiać malowidło przedstawiające „Śmierć Judasza”, na którym wijące się w agonii ciało zdrajcy bogobojni Apostołowie przyszpilali ostrzami do ziemi. Ściany w bawialni pokryto barwnymi tapiseriami przedstawiającymi żeglujących wśród chmur Aniołów, wdzięcznie przygrywających Panu i jego świętym na fletach, lutniach i klawikordach. Natomiast w sypialni stały dwa potężne kufry, których wieka były misternymi płaskorzeźbami wyobrażającymi piętnaście stacji Drogi Krzyża i piętnaście stacji Drogi Miecza.
Katarzyna kochała również drobiażdżki, bibeloty i cacuszka. Złote łyżeczki, których trzonki wyobrażały nimfy; kieliszeczki z wyrżniętymi w krysztale twarzami Apostołów; puchary, z których na każdym wygrawerowano inny etap Chwały Pańskiej. Ba, miała nawet szachy z kości słoniowej i hebanu, gdzie figury wyrzeźbiono na podobieństwo biblijnych postaci, oraz noszącą nabijaną brylantami obróżkę, rozkoszną, psotną małpkę, która ciągle kradła słodycze lub owoce. Ostatnio Katarzyna myślała o tym, by kupić sobie małego czarnego chłopczyka, który ubrany w czerwone jedwabne szaty będzie nosił za nią tren, kiedy wybiera się na zakupy. Doskonale by wyglądał, trzymając w objęciach białego, puchatego pieska z czerwoną kokardą!
Rozmarzyła się, widząc oczyma duszy siebie sunącą po ulicy z Murzynkiem i pieskiem. Z zamyślenia wyrwała ją dochodząca z sieni rozmowa. Szybko rozgryzła w zębach szczyptę kardamonu i lukrecji, by nadać oddechowi przyjemniejszy zapach, i ostatni raz przejrzała się w ogromnym zwierciadle. Zwierciadło specjalnie na jej zlecenie sprowadzono z Florentyny, a powstało ono w przesławnych na cały świat florentyńskich manufakturach. Odbijało obraz tak udanie, iż nikt, kto zobaczył w nim siebie samego, nie chciał już spoglądać w lustro z wypolerowanego srebra. Katarzyna poprawiła jeszcze tylko kosmyk włosów, przygryzła leciutko usta, by nadać im powabny kolor, i skierowała się do bawialni, gdzie czekał od dawna zapowiadany gość.
Melchior Ritter był mężczyzną na schwał. Długie jasne włosy spływały mu lokami na potężne ramiona, a spodnie opinały się na umięśnionych udach i jędrnych pośladkach. Katarzyna zawsze z przyjemnością gościła go w swoim domu, zwłaszcza że wizyty te nie zdarzały się często. Melchior okazał się nie tylko człowiekiem wykształconym i uprzejmym, lecz też dobrze znającym niewieście potrzeby. Zarówno te, które może zaspokoić uroczy brylantowy drobiażdżek, jak i te, do których potrzeba nieco więcej czasu i dużo więcej niż nabrzmiałej złotem kiesy. Tym razem Melchior wystąpił niczym kogut szykujący się do podboju dawno nieodwiedzanego kurnika. Miał na sobie złotoczerwone spodnie i takiegoż koloru kubrak, silne łydki opięte były czerwonymi pończochami, a talia spięta czarnym pasem ze złotą klamrą w kształcie słonecznej tarczy. Na ramiona zarzucił czarny płaszcz haftowany w złote płomyczki, a na głowie nosił zawadiacko przekrzywiony czerwono-złoty beret.
– Och, mój najmilszy przyjacielu! – Katarzyna wyciągnęła dłoń na powitanie. – Jakże się za tobą stęskniłam.
Ritter skłonił się głęboko i z czcią ucałował czubki jej palców.
– I w moim sercu tęsknota wołała już wielkim głosem – wyznał.
Przyjrzał się Katarzynie z nieukrywanym zachwytem.
– Zawsze, kiedy cię długo nie widzę, zaczynam myśleć, iż to niemożliwe, byś była piękniejsza niż na konterfekcie, który noszę na sercu. – Dotknął dłonią swej piersi. – A kiedy już stajesz przed moimi olśnionymi oczyma, nie mogę sobie darować, jak mogłem być tak głupi, aby obraz pomylić z jego niezrównanym pierwowzorem.
– Zawstydzasz mnie, przyjacielu. – Katarzyna uśmiechnęła się promiennie.
– Wybacz, pani – Melchior uczynił krok w bok, odsłaniając tym samym stojącego za jego plecami młodzieńca – że widząc cię, tracę pamięć o zasadach dobrego wychowania. Pozwól sobie przedstawić: oto Heinz Ritter, mój bratanek, który podróżuje ze mną do Augsburga i który błagał mnie na kolanach o łaskę ujrzenia kobiety władającej moim sercem.
– Witajcie, panie Ritter. – Katarzyna skinęła uprzejmie głową młodzieńcowi, który stał spłoniony i miął w dłoniach róg płaszcza. – I siadajcie, proszę was uprzejmie. Zaraz podadzą kolację, a ja liczę, kochany przyjacielu, iż opowiesz mi o dalekich krajach, które, jak mniemam, znowu odwiedzałeś.
– To prawda, najdroższa Katarzyno, że tułałem się po świecie – rzekł Melchior z uśmiechem wskazującym na to, by jego słów o tułaczce nie brać aż tak dosłownie. – Kilka miesięcy spędziłem w Wenecji, a następnie wraz z weneckimi kupcami pożeglowaliśmy do Bizancjum, skąd miałem szczery zamiar wyruszyć do Jerozolimy, by pokłonić się ziemi, po której stąpał i na której nauczał nasz Pan przed swym chwalebnym Zejściem z Krzyża, lecz... – Rozłożył dłonie.
– Cóż się stało?
– Ostrzeżono nas, iż Persowie wzmogli prześladowania wyznawców Chrystusa, a na domiar złego w Ziemi Świętej szaleje zaraza niszcząca wioski i miasta, w równej mierze dziesiątkująca biedaków, jak i bogaczy, pogan, jak i prawowiernych. Liczyłem na to, iż przywiozę ci w prezencie okruch kamienia, na który zstąpił nasz Pan... – westchnął.
Szczerze mówiąc, wolałabym jakiś diamentowy okruch, pomyślała Katarzyna.
– ...ale skoro Bóg nie dał mi tej łaski, więc pozwól, że złożę w twoje dłonie ten oto drobiazg, choć pewien jestem, iż jego uroda zblednie na tej łabędziej szyi.
Pochylając głowę, jakby zawstydzony prezentem, wręczył Katarzynie inkrustowane złotem podłużne pudełeczko.
– Twoja pamięć jest dla mnie wystarczającym podarunkiem – powiedziała czułym głosem Katarzyna.
– Pozwól, iż będę nalegał, przyjaciółko.
Dopiero wtedy wyciągnęła rękę i otworzyła pudełeczko. Na moment odebrało jej głos.
– To... to... jest cudowne – szepnęła.
W misternie kutą złotą siateczkę wpleciono kilkadziesiąt brylantów oraz rubinów, które odbijając płomienie ustawionych na stole świec, zdawały się płonąć żywym ogniem. Oto był dar, za który królowa oddałaby się świniopasowi.
– Załóż – poprosił Melchior.
Katarzyna uniosła naszyjnik (jakże był on ciężki!) i spięła zapinkę na karku.
– Jak wyglądam? – zapytała gorączkowo, z iście dziecięcym podekscytowaniem.
– Jak bogini – odparł cicho Melchior. – Czy podać ci lustro, pani?
– Twoje oczy są najdokładniejszym z luster – odparła szczerze Katarzyna i poczuła łzy pod powiekami. Nigdy w życiu nie widziała tak pięknego klejnotu jak ten, który teraz otaczał jej szyję.
Nie zważając na nic, wstała i ucałowała Melchiora w oba policzki.
– Ostatni raz tak radosna jak dziś byłam rok temu, kiedy miałam szczęście cię gościć.
Usiadła i otarła rzęsy wierzchem dłoni.
– Wybacz – szepnęła, a potem klasnęła. – Kolacja! – krzyknęła już mocnym głosem. – Tylko żwawo, bo goście nam umrą z głodu!
Służący wnieśli półmiski z potrawami, które jak Katarzyna pamiętała, najbardziej sobie cenił jej gość. Zwłaszcza dumna była z pasztetu, po którego rozkrojeniu ze środka wyleciało sześć maleńkich, kolorowych ptaszków, oraz z deseru składającego się z figurek z czekolady, ciasta i marcepanu, wyobrażających panów i damy dworu na polowaniu.
Gdy już skończyli posiłek, Katarzyna zwróciła się do młodego Rittera.
– Czym się zamierzacie zająć, panie, kiedy wejdziecie już w dojrzały wiek? Zamierzacie podróżować jak stryj, czy może uprawiać ziemię jak ojciec? – spytała, wiedząc, że brat Melchiora jest właścicielem zamku i rozległych winnic.
– Utrapienie z tym hultajem – odezwał się Melchior, nie pozwalając odpowiedzieć bratankowi. – Wyobraź sobie, kochana przyjaciółko, iż umyślił sobie zostać grajkiem i pieśniarzem. Wstyd to straszny dla całej rodziny, ale ojciec prędzej z ciebie skórę zedrze, niż pozwoli na takie szaleństwo. – Obrócił się w stronę Heinza. Pomimo jednak ostrych słów widać było, iż rzecz cała raczej go bawiła, niż złościła.
– Minstrelem – sprostował cicho chłopak. – Nie żadnym grajkiem.
– Czas minstreli już minął, drogi panie Ritter – wyjaśniła łagodnie Katarzyna. – Teraz królowie, książęta i dobra szlachta nie trudnią się wymyślaniem rymów ani wyśpiewywaniem piosneczek, a pozostawiają ten wątpliwy zaszczyt ludziom z plebsu.
Chłopak milczał z oczyma wbitymi w obrus. Katarzyna poczuła do niego jakąś nieoczekiwaną sympatię, tak bardzo był przekonany o swej racji i tak bardzo urażony, iż inni nie chcieli mu jej przyznać.
– Poza tym zważcie, panie Ritter, że nie ma człowieka budzącego większą śmieszność niż nieudaczny artysta. Ten, z którego kpią za plecami, a czasem i prosto w twarz, ten, który broniąc swego dobrego imienia, wikła się w spory sądowe lub bijatyki. A im bardziej broni mizernego talentu, tym bardziej z niego szydzą. Czy macie tak wiele zdolności, panie Ritter, by nie stać się podobnym błaznem?
Młodzieniec podniósł głowę, najwyraźniej zdumiony nie tyle słowami Katarzyny, ile tym, że uznał je za rozumne.
– Nie wiem, pani – odpowiedział po prostu. – Czy nie sądzicie, że czas to pokaże?
– A macie go tak wiele, by próbować?
– Heinz umie pięknie formować słowa – rzekł Melchior Ritter – i układa poruszające historie. Cóż, skoro woli śpiewać i brzdąkać na lutni...
– To prawda, panie Ritter? Piszecie? Co takiego, jeśli wolno spytać? Dramaty? Komedie? Powieści? Sonety opiewające urok pani waszego serca?
– Dramaty – odparł młody Ritter. – Ale któż zechciałby je kiedykolwiek wystawić? Ja staram się oddać urok języka, którym mówicie i wy, pani, i mój stryj, i ja sam. Nie bawią mnie tak kunsztowne frazy, iż w ich gąszczu ginie sens wypowiadanych zdań. Chciałbym, aby każdy mnie rozumiał, nawet jeśli jest człowiekiem nieuczonym. By prostaczek znalazł w moich utworach poruszającą historię, a mąż wykształcony zwierciadło, w którym odbije się prawda naszych czasów, ludzkie dążenia i słabości, tragedie i radosne chwile, ból i łzy, ale też radość codziennego dnia i śmiech.
Katarzyna zamyśliła się, a potem położyła dłoń na dłoni Heinza.
– Nie zmarnujcie tego, panie Ritter – powiedziała czule i serdecznie – jeśli właśnie tego pragniecie. Pamiętajcie, że bohaterami nazywamy ludzi wyruszających na podbój marzeń. Bądźcie więc bohaterem.
Poderwała rękę i nastrój prysł. Roześmiała się dźwięcznie.
– Dość już rozmów o sztuce! – zawołała. – Opowiedz mi o Bizancjum, przyjacielu. O strojach, o zwyczajach, o tańcach. Czy nadal jest w modzie, by mieć jako podręcznego małego Murzynka? Czy to prawda, że damy noszą u sukien tak szerokie rękawy, że przypominają ptaki wzbijające się do lotu? Jak bardzo zagięte powinny być noski trzewiczków? Czy to prawda, że najmodniejsze suknie powinny niemal obnażać biust i zasłaniać go jedynie jedwabną koronką?
Melchior Ritter rozłożył dłonie w geście udawanej bezradności.
– Hola, kochana Katarzyno! Pomaleńku, pomaleńku, bo nie pomnę już, na które pytanie miałem odpowiedzieć jako na pierwsze.
– Nieważne. Ważne, żebyś odpowiedział na wszystkie, a wierz mi, że mam ich sporo!
Katarzyna rzeczywiście zarzuciła gościa gradem pytań dotyczących i strojów, i potraw, i służby, i mebli, i obrazów, i tapiserii. W końcu, kiedy zobaczyła, iż Melchiora przesłuchanie nieco już znużyło, uznała, że i on powinien mieć chwilę przyjemności, by zachować wizytę w słodkiej pamięci.
– Jesteś koneserem sztuki, przyjacielu, więc pozwól, że wykorzystam cię, byś mi doradził w pewnej sprawie. Wybaczycie nam, panie Ritter, że was opuścimy na moment? – zwróciła się grzecznie w stronę Heinza. – Każę wam przynieść kawy, by umilić oczekiwanie.
Młodzieniec poderwał się na równe nogi.
– Oczywiście, pani. Proszę się mną nie kłopotać. A i kawy spróbuję z radością, bo ojciec uważa ją za wynalazek zamorskich diabłów...
– W Bizancjum wszyscy już piją ten napar – rzekł Melchior. – Mówią, iż wyzwala w żołądku uzdrawiające fluidy.