Читать книгу Bestie i ludzie - Jacek Piekara - Страница 6
Dobrzy sąsiedzi
ОглавлениеŚniegusy idą! – głucho i chrapliwie zaciągnął Iwan, a Borys aż podskoczył, kiedy dobiegł go zza pleców głos brata.
Nawet nie usłyszałem jego kroków, zagniewał się sam na siebie. Ale Iwan, przy całej swojej umysłowej ociężałości, po śniegu poruszał się lekko i bezszelestnie niczym śnieżny królik. I teraz też udowodnił tę nadzwyczajną zwinność, zbliżając się niepostrzeżenie do Borysa.
– Idź ty, głupi! – warknął Borys, bo zły był i za to, że nie usłyszał, i za to, że samo ostrzeżenie uznał za wyjątkowo głupie. Bo niby jak Iwan mógł wypatrzyć czy wyczuć śniegusy, skoro dopiero zaczął się sierpień, a śniegusy przed październikiem nie wyściubiają nosów z kryjówek? Borys podniósł nawet ramię, by przylać bratu w ucho, ale zanim zdążył się zamachnąć, powstrzymała go czyjaś silna dłoń.
– Borys, bo jak ja ci zaraz przyrżnę! Zostaw brata w spokoju.
Wujaszek Ilja może i był stary, jednak uścisk miał tak mocny, że nawet twardego, dopiero co wyjętego ze zmarzliny zimniaka potrafił w jednej chwili rozgnieść na pulpę w zaciśniętej pięści.
– Ale, wujaszku drogi, co on bredzi, niech wujaszek sam powie! – zawołał pospiesznie Borys. – Śniegusy? Na początku września? Dzisiaj rano było tylko minus pięć na termometrze, a w południe będzie może zero. To co, wujaszek myśli, że w takie ciepło jakiś śniegus wychyli się z nory?
Uścisk zelżał, a zaraz potem wujaszek Ilja puścił rękę Borysa. Ten odetchnął z ulgą i zajął się rozmasowywaniem przegubu. Tymczasem starszy mężczyzna zwrócił wzrok w stronę Iwana, wpatrującego się w przecinającą horyzont linię ośnieżonych lodojodeł.
– Szroniaki! Szroniaki idą! – zaskowyczał rozpaczliwie.
Borys aż wzdrygnął się, kiedy usłyszał ten głos, pełen jednocześnie niedowierzania i strachu. Sam też przestraszył się nie na żarty.
– Święty Hiobie, patriarcho nasz kochany – przeżegnał się szeroko, z rozmachem. – Co on wygaduje, wujaszku?
Teraz już obaj bacznie przypatrywali się Iwanowi. A głuptak, wielki niczym góra, ze skudlonymi włosami, czochranymi podmuchami wiatru, wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w horyzont. Na jego twarzy malowało się napięcie i wręcz fizyczny ból, tak jakby chłopak nie mógł pojąć tego, co widzi, czy też tego, co czuje. Dłonie mimowolnie zacisnął w pięści i nagle zaczął chwiać się na samych piętach, w przód i w tył, w lewo i w prawo, jakby w rytm jakiejś sobie tylko słyszalnej, powolnej muzyki.
– Idą tu śniegusy – oznajmił nagle Iwan głosem zdumiewająco dźwięcznym i trzeźwym, tak różnym od głuchego zawodzenia, którym ich wcześniej przeraził. Potem obrócił w stronę Ilji i Borysa twarz wykrzywioną w zdeformowanym uśmiechu. – Zjedzą nas – dodał niemal radośnie.
Wujaszek Ilja westchnął tylko.
– Wania, skarbeńku – powiedział łagodnym tonem. – Powiedz, jak możesz czuć śniegusy, kiedy mamy dopiero lato?
– A szroniaki widzieliśmy na wiosnę – dodał Borys. – Teraz też siedzą w lesie i nie wylezą przed zimą.
– No i jak, Wanieczka, co na to odpowiesz? – dopytywał się wujaszek nadal tym spokojnym, łagodnym głosem, co przedtem.
Olbrzym zwrócił głowę w ich stronę. Miał wielkie, dziecięce oczy ocienione jasnymi, długimi rzęsami. Piękne były te oczy. Niebieskie niczym południowe niebo w słoneczny, mroźny dzień. Żebym ja miała takie ładne oczy, wzdychała zawsze Swietka, patrząc z zazdrością na Iwana. Bo jemu niby na co się one przydadzą? – dodawała. Ale Borysowi Swietka i tak się bardzo podobała, niezależnie od koloru oczu.
– Że niby co? – łagodny głos Iwana wyrwał Borysa z zamyślenia.
Wyobrażenie o Swietce, jej szarych oczach, jej uśmiechu i jej przyjemnych krągłościach z roku na rok coraz mocniej wypychających sukienki, w jednej chwili przepadło.
– Że niby jak szroniaki i śniegusy? – cierpliwie powtórzył Ilja. – We wrześniu?
– Tego wcale nie wiem, wujaszku – poskarżył się Iwan. – Ale wiem, że nigdy nie było ich tak dużo...
Borys wzdrygnął się. Może nie tyle w reakcji na słowa brata, ale dlatego, że na twarzy wujaszka dojrzał prawdziwe, nieudawane zaniepokojenie. A jeśli wujaszek Ilja czymś się już niepokoił, to ho, ho, wcale dobrze sprawy się nie miały.
– A niby po co wylazły? – zapytał starszy mężczyzna.
Nie spodziewał się zapewne odpowiedzi od Iwana. Bardziej zadał pytanie samemu sobie – na głos – ale niespodziewanie młody olbrzym odezwał się:
– Idzie cała wataha, nawet królowa jest z nimi, wujaszku...
– Matko Boża Wybawicielko! – zawołał Ilja, poruszony nie na żarty.
Bo przecież kiedy ostatniego razu szroniaki wypełzły na nowe leża, prowadząc ze sobą królową (a zdarzyło się to jeszcze wtedy, gdy Borys był zupełnie mały), to z jednej z pobliskich osad nie został nawet kamień na kamieniu, nawet deska na desce. Całe szczęście, że nie było ofiar wśród ludzi. Uratowali się, bo uciekli, zanim horda zdążyła podejść, ale mieszkańcom zajęło całe lata odbudowanie tego, co stracili. Borys pamiętał, że pomagano wtedy tym ludziom, ale też przecież w ograniczonym zakresie, bo każde Gospodarstwo musiało zajmować się swoimi sprawami, a nie sprawami innych. „Nie wychylaj nosa z domu, bo go sobie odmrozisz” – mówiło mądre przysłowie.
– Gdzie idą, Iwan? W którą stronę? Na nas? – dopytywał wujek Ilja, teraz już niby spokojnie, ale nadal dobrze słychać było, że jest przejęty.
– Nie wiem, wujaszku – poskarżył się Iwan zbolałym głosem. – Niczego od nas nie chcą, ale gdzie pójdą, to pewno same jeszcze nie wiedzą.
Wujaszek Ilja i dziadek Anton dbali nie tylko o to, by dzieciaki uczyły się rzeczy potrzebnych w Gospodarstwie, ale też by wiedziały, jak świat wyglądał dawniej i jak było w jego innych stronach. Toteż Borys pamiętał, że w ciepłych krajach (pomyślałby kto, że kiedyś i gdzieś były ciepłe kraje!) żyły wielkie mrówki, które nagle z niewiadomych przyczyn potrafiły wybrać się na wielką wędrówkę. I maszerowały ich wtedy miliardy. Szereg za szeregiem. Jak gigantyczna rzeka. Czarna, czerwona lub brązowa. I te mrówki niszczyły wszystko, co żyje, zjadały wszystko, co dało się zjeść, zostawiały po sobie martwą pustynię. A potem, nie wiedzieć czemu, rozchodziły się we wszystkie strony i zakładały nowe mrowiska, żyły sobie spokojnie i nikomu nie przeszkadzały. Podobnie było ze szroniakami, choć na szczęście szroniaki nie zjadały ludzi. Przynajmniej tyle dobrego...
– Co oni wiozą? – zdziwił się Ilja i silniej docisnął lornetkę do twarzy.
Borys przymrużył leciutko powieki, żeby lepiej widzieć, i przytknął dłoń do czoła, by choć trochę osłonić oczy przed mocno świecącym słońcem, którego promienie dodatkowo odbijały się od śnieżnej bieli. Ale oczywiście nie był w stanie zobaczyć więcej, niż widział wujaszek trzymający w dłoniach dobrą, wojskową lornetkę.
– Daaaaj, wujaszku, jaaaa popatrzę... – poprosił.
– Młode oczy – westchnął wujaszek i ku zdziwieniu Borysa podał mu lornetkę. – Patrz, zuchu, patrz. I powiedz mi, co też takiego nasi chłopcy wiozą na saniach.
Chłopak przytknął szkła do oczu. Szybko przesunął wskazującym palcem po pokrętle, żeby wyregulować ostrość. Przyrząd miał przyciemniane soczewki, więc Borys mógł śmiało spoglądać w skrzącą się śnieżną powłokę. Zwykle śnieg wyglądał w słońcu tak, jakby rozsypano po nim miliony kryształowych okruchów, świecących ostrymi niczym igiełki promieniami wprost w źrenice patrzącego. Ale dzięki ciemnym szkłom te kryształowe okruchy nie skrzyły się morderczo jasnym blaskiem, a zdawały się niebiesko-grafitowe.
– Widzę, widzę, wujaszku, widzę – zawołał pospiesznie Borys, żeby tylko opiekun nie zabrał mu lornetki.
Mówiąc to, tak naprawdę nic jeszcze nie widział, ale po chwili udało mu się ustawić pokrętło we właściwym miejscu. Mocno docisnął łokcie do klatki piersiowej, żeby unieruchomić ręce, i teraz wpatrzył się naprawdę uważnie, starając się zapomnieć o Iwanie i wujaszku. Skoncentrował się na obserwowanym widoku.
Na śnieżnej równinie widać było troje załadowanych drewnem sań, ciągnionych przez zaprzężonych do nich ludzi. Obok szli ci, którzy akurat odpoczywali, Borys jednak wiedział, że jeszcze chwila, a zamienią się z towarzyszami, tak aby na każdego przypadło tyle samo pracy. Co ciekawe, na pierwszych saniach, a raczej na równiutko ułożonym na nich stosie drewna, ktoś leżał. Może w lesie zdarzył się wypadek? A może któryś z mężczyzn zemdlał z wysiłku?
– Wujaszek ma rację, naprawdę wiozą kogoś na saniach – stwierdził.
– Tyle to i ja wiem – burknął Ilja.
Nagle Borys aż sapnął.
– Wujaszku, ten ktoś jest goły – powiedział dużo cichszym głosem i bardzo niepewnie.
– Co ty opowiadasz? Jak to goły?
– Goły, wujaszku! Przysięgam na Matkę Bożą Miłującą!
– Już ty sobie Matką Boską nie wycieraj gęby – mruknął Ilja, ale najwyraźniej tylko po to, by coś powiedzieć i pokryć zmieszanie.
No bo jak to na saniach jechał goły? Przecież gdyby był ranny lub nieprzytomny, toby go nie rozbierano, a wręcz przeciwnie, pieczołowicie okryto, by nie zdążył się wyziębić, zanim nie wróci do domu. A gdyby był martwy, pozostawiono by go w ubraniu takim, jak za życia. Jasne, że później, przed pochówkiem, rozebrano by go do naga, bo przecież odzienie było zbyt cenne, by beztrosko grzebać je w ziemi i w ten sposób zmarnotrawić. Ale to zdarzyłoby się dużo, dużo później, po oddaniu zmarłemu czci i honorów, nie teraz!
– Wujaszku...
Borys z trudem przełknął ślinę, jakby to była kula zbitego mrozem igliwia. Aż go zabolało i zakłuło w przełyku.
– Co tam?
– Wujaszku, to na saniach...
– Co na saniach, Boże miły?!
– Ale wujaszek nie będzie się na mnie złościł, dobrze?
Borys opuścił lornetkę, po czym podał ją Ilji. Wpatrywał się w starszego mężczyznę szeroko otwartymi oczami.
– A czy ja się kiedyś złoszczę, Borysku?
Chłopak nagle zdał sobie sprawę z tego, że opiekun mówi do niego tym samym łagodnym tonem, jakim zwykł mówić do Iwana. Kiedy indziej pewnie by go to rozbawiło, ale teraz zaledwie zauważył ten fakt, gdyż był za bardzo wstrząśnięty, by cokolwiek jeszcze zrobiło na nim wrażenie. A zwłaszcza, by cokolwiek wywołało uśmiech na jego twarzy.
– Wujaszku... to gołe na wozie to jest... kobieta.
– Kobieta – powtórzył Ilja takim tonem, jakby wcześniej nie znał tego słowa.
– No bo ma piersi i noooo... tego tam. – Borys zakręcił dłońmi, niepewny, jakich słów użyć albo jaki gest pokazać.
– Kobieta – powiedział jeszcze raz wujaszek.
Obaj wiedzieli, że kobiety i dziewczęta nigdy nie chodzą z drwalami do lasu. Nigdy, przenigdy, żeby nie wiem co. To zbyt ciężka i niebezpieczna robota, a poza tym potrzebne były do niej zarówno wielka siła, jak i wielka zręczność. Kobiety miały wystarczająco dużo innych zajęć, by nie musiały ryzykować utraty zdrowia w lesie. Czyje więc ciało wieźli wracający mężczyźni?
Oczywiście o tym, że na saniach wcale nie leży kobieta, a mówiąc dokładniej, nie całkiem kobieta, przekonali się na długo przedtem, zanim te podjechały przed dom. Bo w pewnym momencie łatwo już można było dostrzec, że żadna kobieta nie mogłaby mieć tak białej skóry ani żadna nie mogłaby mieć włosów koloru połyskującego błękitem śniegu.
– Lodowica – wyszeptał wujaszek Ilja. – O Matko Boża Wszystkich Strapionych, co oni zrobili?
– Co, wujaszku? Znaczy że co?
Mężczyzna spojrzał na Borysa z nadzwyczajną powagą.
– Nie powinni jej ruszać, kiedy spokojnie sobie leżała – powiedział. – Nie wierzę, żeby ją złapali. Musieli zabrać, czy nieprzytomną, czy śpiącą, może chorą, diabli tam je wiedzą, lodowice przeklęte...
Zaraz potem wujaszek walnął się wierzchem dłoni w usta, bo po pierwsze, nie należy kusić losu wzywaniem diabelskiego imienia, a po drugie, zawsze starał się zachowywać bardzo poprawnie w towarzystwie dzieci i nastolatków. Na dorosłych potrafił nieźle nakrzyczeć. I Borys miał przeczucie, że dowodzący drwalami Mikołaj zostanie dzisiaj porządnie obsztorcowany...
– Może ich zaatakowała i ją zabili, co? – zaryzykował przypuszczenie Borys.
– Lodowica nie zaatakowałaby gromady – odparł wujaszek. – Nigdy tak jeszcze nie było, to czemu miałoby być teraz?
– Ale tak to, w ogóle, przecież w bajkach... – zaczął Borys.
– Nie bądź głupi, Boria – warknął wujaszek. – Bajki to bajki, a życie to życie. Nigdy do tej pory lodowica nie zaatakowała żadnego z naszych i nigdy by tego nie zrobiła, chyba że w obronie albo wielkiej złości.
Oczywiście, że życie to życie, a bajki to bajki. Wujaszek miał całkowitą rację. Tyle że Borys doskonale pamiętał wiele opowieści z dzieciństwa, opowieści snutych tuż przed snem, przy ciepłym piecu. Z zapartym tchem słuchali starszych roztaczających przed nimi baśniowe, okrutne wizje. Wiele było tych bajek, ale Borys najlepiej pamiętał dwie z nich. No na przykład taką:
Poszedł głupi Iwan nad wodę, żeby złowić ryby. Wziął ze sobą wędzisko, toporek i podbierak. Stanął wreszcie na jeziorze, namęczył się i namachał, zanim wykuł dziurę w lodzie. Ani za małą, ani za dużą, ani za wąską, ani za szeroką, ot, taką w sam raz. Założył przynętę na haczyk i zanurzył w przerębli. Czeka Iwan, czeka, a tu nic nie bierze, czy to ryby się pospały, czy odpłynęły gdzie indziej, nie wiadomo. Ale wreszcie, jak coś szarpnęło, aż mało linka nie pękła. Ucieszył się Iwan, bo wiedział, że wszyscy go pochwalą, kiedy wróci z wielkim połowem. Ale ryba szarpała coraz mocniej i mocniej, więc Iwan pochylił się nad przeręblą i wreszcie sięgnął głęboko podbierakiem, aby złapać zdobycz, a nie urwać żyłki. Aż tu nagle – jak Iwana nie chwyci za przegub jakaś lodowata dłoń! Aż tu nagle – jak nie zacisną się na ciele Iwana białe palce, tak silne, jakby zrobione z lodowych obcęgów. Aż tu nagle – jak nie pociągną go w przeręblę. Próżno Iwan zapierał się nogami, próżno łapał wolną dłonią śliski lód. Jak go coś pochwyciło, tak już nie puściło. I tak właśnie zanurkował, głupi Iwan, pod lód, razem ze swoim wędziskiem i podbierakiem. Tylko toporek po nim został, który potem dobrzy ludzie znaleźli i, jak należy, matce Iwana oddali.
Oczywiście starsi opowiadali tę historię i dłużej, i bardziej zawile. Dokładnie opisywali wszystkie detale, to głos wznosząc, to przyciszając niemal do szeptu, by zaraz potem tak wybuchnąć krzykiem, że dzieci aż podskakiwały w łóżku. Wspomagali się gestami, zatopieni w buroczerwonym półmroku, wydawali się czasami dziwnymi stworami przybyłymi z innego, nienależącego do ludzi świata. Była też druga bajka, która zawsze robiła na Borysie wielkie wrażenie. Pamiętał, że szczególnie bała się jej Swietłana. Brzmiała ta opowieść tak:
Leżała sobie Natasza w łóżku, w cieplutkiej pościeli i już miała zasypiać, kiedy nagle usłyszała drapu-drap pazurkami po szybie. Podniosła się i zbliżyła do okna, bo bardzo była ciekawa, co tak po nocy i na siarczystym mrozie może zgrzytać po szkle. Potem popatrzyła Natasza przez szparkę pomiędzy okiennicami, a tu za szybą siedzi na parapecie małe, białe, puchate stworzenie i wyciąga łapkę, i pazurkami drapu-drap po szybie. I jak się ono spojrzało paciorkami czarnych, smutnych ślepków, jak zadrżało, kiedy powiał mocniejszy wiatr, jak się biedactwo wzdrygnęło, widać z zimna, to Nataszę aż serce zabolało trochę z czułości, a trochę z żalu. I już szybko skobel odsunęła, już okiennice otworzyła, żeby niebożątko malutkie i puchate mogło się przy niej, na piecu, dobrze rozgrzać i wrócić do sił. A stwór za oknem, kiedy tylko zobaczył, że droga do wnętrza się otworzyła, to oczy mu tylko błysnęły i już nie były wcale smutne i ciemne, a krwawoczerwone i błyszczące z łowieckiego podniecenia. I skoczył prosto na twarz Nataszy, pazurami wbił się w czoło i szyję dziewczynki, a zębiskami ostrymi jak brzytwy zaczął szarpać jej twarz. Nawet Natasza nie zdążyła krzyknąć, kiedy rozszarpał jej gardło, kiedy krew z tętnic i żył bluznęła na cały pokój. A za tym pierwszym stworem do pokoju wskoczył drugi i trzeci, potem czwarty i piąty, a potem następne i kolejne. I wszystkie nuże chłeptać krew i szarpać ciało na strzępy i strzępki. A jak matka Nataszy rano weszła do pokoju, to nic nie zobaczyła poza plamami zakrzepłej krwi i szkieletem, tak do czysta objedzonym, jakby był wygotowany we wrzątku. I tylko ślady po ostrych zębach na kościach dały poznać, kto odwiedził w nocy pokój dziewczynki.
Kiedy był dzieckiem, bajki wujaszka Ilji bardzo Borysowi się podobały, lecz potem, gdy trochę podrósł, wydały się dziwne. No bo jak to się stało, że głupi Iwan poszedł sam nad jezioro? Kto by go niby puścił samego? I w dodatku z toporkiem! Toporek to przecież bardzo cenna rzecz. Pewnie, że człowieka szkoda, jednak toporka kto wie czy nawet nie bardziej szkoda. No, ale dobrze, niech tam będzie, że głupi Iwan jakoś się wymknął z obejścia, takie rzeczy przecież mogły się zdarzyć. Nie na darmo bajka była o „głupim Iwanie”, a nie o „mądrym Iwanie”. Jakby był mądry, samotnie nie oddalałby się od Gospodarstwa. A Natasza? Jak to się stało, że Natasza spała sama w pokoju? Nie z rodzicami albo z rodzeństwem, tylko sama? Przecież samej zimno i smutno, i trochę straszno. No dobrze, powiedzmy, że Natasza była chora i musiała zostać sama. Takie rzeczy przecież się zdarzały. Tylko jak mogło się zdarzyć, że w jej pokoju były szyby w oknach? Ba, jak mogło się zdarzyć, że w pokoju w ogóle były okna? Przecież w sypialniach nigdy, przenigdy ich nie było, bo po co wpuszczać zimne powietrze. A tu, w bajce, Natasza sama sobie otwiera okno. Po prostu śmiechu warte!
Borys miał chyba dziesięć lat, kiedy odważył się powiedzieć wujaszkowi, co myśli o opowiadanych przez niego bajkach. Ilja tylko roześmiał się i przyjacielskim gestem zmierzwił mu czuprynę.
– Rośniesz, Boria, i coraz więcej rozumiesz. To dobrze. Będziesz starszy, zrozumiesz jeszcze więcej.
I Borys rzeczywiście zrozumiał. Zrozumiał, że opowieści nie muszą być prawdziwe. Czy nazwiemy je bajkami, czy historiami wziętymi z życia, nieważne. Opowieści muszą nieść ze sobą mądrość oraz mieć morał. I bajki wujaszka z całą pewnością taki morał, a nawet takie morały miały. A jak one brzmiały? Ano tak: jednostka jest bezsilna i wydana na niebezpieczeństwo, a moc jest tylko w grupie. Zanim cokolwiek zrobisz, najpierw dobrze pomyśl. W domu jest najbezpieczniej, a wszystko, co na zewnątrz, może przynieść zagładę. Nigdy nie wierz pozorom, bo śmiertelne zagrożenie może czaić się tam, gdzie anibyś pomyślał.
Oczywiście o lodowicach opowiadano również całkiem na poważnie, bo przecież każdy wiedział, że gdzieś tam, za lasem i za rzeką, mieszka ta dziwna gromada. Ludziom nie wchodziły w drogę. Czasami tylko drwale widzieli, jak gdzieś pośród śnieżnych zasp przemyka biały kształt. W każdym razie, za pamięci Borysa, nikt nie widział lodowicy twarzą w twarz, tak jak drugiego człowieka, choć ten i ów mówił, że kiedyś było podobno inaczej, ale zarówno wujaszek Ilja, jak i dziadek Anton tylko machali rękami na te opowieści i mówili, żeby nie wygadywać głupot. Ciocia Masza z kolei straszyła, że lodowice lubią zasadzać się na młodych mężczyzn i wciągać ich pod lód dla czystej zabawy i ze zwykłej złośliwości, ale Anton też kręcił głową z niezadowoleniem, kiedy to słyszał.
– Oj, Mario Nikołajewna – mówił oficjalnym tonem – ładnie takie bajędy powtarzać? Lodowice żyją po swojemu, my po swojemu i jedno drugiemu nie wchodzi w drogę. Tak było, tak jest i niech tak, Boże pomagaj, zostanie.
Dzieciakom zawsze tłumaczono, co mają zrobić, gdyby się jakimś przypadkiem natknęły na niebezpieczeństwo. Śniegusowi zejść z drogi, żeby człowieka nie zmiażdżył samym ciężarem. Przed szroniakami uciekać ile sił w nogach. Do białych wilków nigdy nie obracać się plecami i cofać się powoli, z opuszczoną głową. A z lodowicami nie gadać, nie patrzeć im w oczy, najlepiej udawać, że się w ogóle ich nie dostrzegło. No i oczywiście natychmiast wołać starszych na pomoc, a oni już sobie ze wszystkim poradzą.
Wujaszek Ilja najwyraźniej nie zamierzał na razie wracać do domu, więc Borys cierpliwie czekał razem z nim, aż Mikołaj z drwalami dojdą do Gospodarstwa. I coraz wyraźniej, już bez lornetki, można było dostrzec leżącą na saniach białą postać. Miała zamknięte oczy. Długie, połyskujące bielą i chłodnym błękitem włosy, splecione w dwa grube warkocze, leżące w taki sposób wokół głowy, że przypominały lodowe rogi, jakby dziewczyna była nie lodowicą, a jakimś diabłem przybyłym z zamarzniętego piekła.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.