Читать книгу Płomień i krzyż. Tom 2 - Jacek Piekara - Страница 9

Оглавление

Arnold Löwefell oglądał pusty, martwy świat. Cóż, może nie tak dosłownie i do końca martwy i pusty, gdyż był to świat pełen roślin i zwierząt, pełen słońca, nieba i chmur, pełen radośnie szemrzącej wody i łagodnie wiejącego wiatru. Jednak nie było tam ani śladu człowieka. Ani jednego tchnienia ludzkiej myśli. Ani jednego wytworu ludzkich rąk.

Ten świat był dziewiczy, niewinny i nieskalany. Jeżeli dochodziło w nim do przemocy, agresji i wojny, do pożerania się, zabijania i ranienia, to owe działania wynikały tylko i wyłącznie z odwiecznych praw natury. Były wyrazem instynktu napędzającego drapieżniki, każącego im atakować, i instynktu napędzającego ofiary, każącego im bronić się wszystkimi dostępnymi metodami. Był to świat bezgrzeszny, świat cudownej doskonałości i doskonałej cudowności.

Löwefell przyglądał się temu światu z fascynacją, miłością i rozrzewnieniem. Był to świat doskonale wolny od ludzi, doskonale wolny od ich pragnień, żądz i pasji. Od ich grzesznej, brudnej obecności, profanującej nie tylko wszystko, czego się dotknęli, ale również wszystko, o czym pomyśleli. Löwefell chłonął ten świat całym sobą, szczęśliwy, że dane jest mu obcować z tworem tak doskonałym, i szczęśliwy, że dopuszczono go do tej obserwacji i tego milczącego, nieruchomego uczestnictwa, że nie bano się, iż skala otaczającą go czystość...

– Mistrzu Löwefell... mistrzu Löwefell...

Usłyszał czyjś ponaglający, a jednocześnie zdziwiony głos i otworzył oczy. Zobaczył stojącego dwa kroki dalej mnicha. Na twarzy mężczyzny odbijało się wyraźne zakłopotanie.

– Mistrzu Löwefell, raczcie wybaczyć wtargnięcie, ale nikt nie odpowiadał na pukanie...

Inkwizytor Arnold Löwefell, jeden z najbieglejszych w sztuce członków Wewnętrznego Kręgu Świętego Officjum, nie był człowiekiem, którego można zaskoczyć w czasie snu. Tym bardziej nie był człowiekiem, którego nie obudziłoby stukanie do drzwi. Dlatego doskonale rozumiał zdziwienie i zakłopotanie mnicha. Sam był zdziwiony i zakłopotany tym, co się wydarzyło.

– Czy mogę w czymś pomóc, mistrzu Löwefell? – zapytał mnich. – Czy na pewno wszystko dobrze? – dodał po wyraźnej chwili wahania.

– Tak. Dobrze – odparł spokojnie inkwizytor.

Usiadł i opuścił stopy na chłodną posadzkę.

– Miałem sen – rzekł. – Wydaje mi się, że śniłem o świecie, o tym, jak wyglądał on tuż przed stworzeniem człowieka przez Boga.

Mnich odpowiedział uśmiechem.

– Chciałbym zobaczyć ten sen – powiedział.

Löwefell był oczywiście pewien, że jego gość doniesie o tej rozmowie, zwłaszcza dzieląc się z przełożonymi zdumieniem, iż udało mu się zaskoczyć inkwizytora we śnie i zbliżyć się na najmniejszą odległość, nie wywołując żadnej reakcji. Löwefell uważał, że ten donos będzie jak najbardziej słuszny, gdyż Inkwizytorium musiało wiedzieć o wszelkich odstępstwach od normy, o wszelkich wynaturzeniach, aberracjach czy chociażby wyjątkach od reguły. A fakt, iż Löwefell, śpiący zazwyczaj czujnie jak dzikie zwierzę, dał się zaskoczyć, był niewątpliwym wyjątkiem od reguły.

– Czym mogę ci służyć? – zapytał mnicha.

– Mistrzu Arnoldzie, polecono mi przekazać, że pani Katrina zaprasza was do siebie na śniadanie, jeżeli zechcecie wyświadczyć jej tę grzeczność.

– Oczywiście – odparł Löwefell, nie okazując zdziwienia, że Katrina sama nie przyszła do jego pokoju.

Nigdy nie był w komnacie Katriny, bo chociaż wiele razy widywali się w ważnych sprawach, to nigdy takie spotkanie nie odbyło się w jej komnacie. O czym świadczyło podobne zaproszenie? Cóż, jak wszystko w klasztorze Amszilas mogło nie świadczyć o niczym albo świadczyć o czymś niezwykle istotnym. Mogło mieć wielkie i dalekosiężne konsekwencje albo nie mieć kompletnie żadnych.

– Zaczekam za drzwiami, by wam nie przeszkadzać – powiedział mnich.

Löwefell skinął głową. Obecność innych ludzi w czasie ubierania się czy mycia zupełnie mu nie przeszkadzała, niezależnie od tego, jakiej płci mieliby to być ludzie. Tak jak zazwyczaj ludziom nie wadzi, gdy są obserwowani przez zwierzęta, tak Löwefell nie zaprzątał sobie głowy obecnością innych ludzi, jeśli tylko siedzieli cicho i nie przeszkadzali.

W komnatach nie było Matyldy, która mieszkała razem z Löwefellem, ale tego inkwizytor się dzisiejszego ranka spodziewał, gdyż jeszcze poprzedniego dnia Matylda oznajmiła, że wybiera się na układanie, czesanie i trefienie włosów, w czym ponoć niezwykle biegła była pewna służąca w klasztorze. Löwefell znał tę kobietę i wiedział, że znakomicie radzi sobie z leczeniem przeróżnych przypadłości zdrowotnych, nie sądził jednak, iż potrafi również układać fryzury. Ale Matylda korzystała już z jej usług wtedy, kiedy była jeszcze nie samodzielną ludzką istotą, lecz unieruchomioną kalectwem częścią Trójniaka.

Löwefell myślał od czasu do czasu o niedawnej operacji i o tym, że nie dopuszczano go do żadnych informacji o dwóch braciach Matyldy. Poza tym, iż informowano, że fizycznie czują się dobrze i nie potrzebują żadnego badania ani tym bardziej leczenia. Natomiast sama Matylda nie życzyła sobie spotkań z braćmi, z którymi spędziła wiele przymusowych lat uwięziona nie tylko w jednym pokoju, lecz również w jednym łóżku. Teraz, od czasów przeprowadzonej przez Löwefella operacji, była wręcz pijana wolnością i radością płynącą z tej wolności. I cały czas Löwefell nie do końca potrafił ocenić, jakie zmiany zaszły w jej magicznych możliwościach po przeprowadzeniu zabiegu. Coraz pewniejszy był jednak, że dawna obecność braci tylko ograniczała zdolności Matyldy, że byli oni nie uzupełnieniem, lecz zaledwie balastem dla jej potężnego i niezwykłego umysłu. Sam nie był jeszcze pewien, jakie przed tym umysłem rozpościerają się możliwości, lecz miał wrażenie, iż wielu osobom w Wewnętrznym Kręgu mogą się one nie spodobać. Zresztą można było zadać pytanie, czy tak naprawdę sama Matylda wie, jaką dysponuje mocą. A jeszcze ważniejsze pytania brzmiałyby, czy wie, jak tę moc kontrolować, i czy rozumie, jak chciałaby ją ukierunkować.

* * *

Komnata, czy raczej komnaty, Katriny nie przypominały niczego, co zwykły człowiek mógłby wyobrażać sobie pod pojęciem „klasztorna cela”. Te pokoje można by żywcem przenieść do książęcego pałacu i z całą pewnością właściciele nie byliby rozczarowani. Katrina przyjęła Löwefella w salonie, witając go zarówno uśmiechem, jak i uściskiem. Löwefell nigdy nie dążył do kontaktu fizycznego z innymi ludźmi, ale dotyk Katriny zawsze wzbudzał w nim dobre emocje, tak jakby stanowił namiastkę, cień dawno utraconego człowieczeństwa. Oczywiście inkwizytor zdawał sobie sprawę, iż najprawdopodobniej Inkwizytorium manipuluje nim i z jakiegoś powodu chce go przywiązać do Katriny, ale nie miał nic przeciwko temu. Zawsze uważał ją za wyjątkową osobę, lecz od czasu wspólnych podróży do nie-świata, od czasu, kiedy widział z jaką swobodą Katrina przemierza to wrogie i zdumiewające uniwersum, jego szacunek jeszcze wzrósł. I oczywiście wiedział, że nigdy nie zapomni zarówno łatwości, z jaką Katrina pokonała potężnego demona w jego własnym domu, jak i zimnej bezwzględności, z jaką go przesłuchiwała.

– Słyszałam, że miałeś piękne sny, Arnoldzie – powiedziała z łagodnym i życzliwym uśmiechem.

– Wieści szybko się rozchodzą – zauważył.

– Dobrze, że okłamałeś tego biednego, poczciwego mnicha...

– Okłamałem?

– Śniłeś o świecie pozbawionym ludzi, prawda?

– Tak było – przyznał.

– Ale przecież nie o dniu przed stworzeniem człowieka, prawda, Arnoldzie? – Kiedy spoglądała na niego jasnymi, szczerymi oczami, przypomniał sobie, jak rozpłynął się w jej wzroku, kiedy przechodzili do nie-świata. I jak powstrzymała go przed tym, by nie zniknął na zawsze.

– Ty, mogę przysiąc – mówiła dalej Katrina – śniłeś o dniu, w którym Bóg wymaże ludzkość z powierzchni ziemi. Śniłeś o świecie wolnym od grzechu, gdyż raz na zawsze oczyszczonym z plugawej obecności człowieczej cywilizacji.

Löwefell skinął głową.

– Tak było – powtórzył.

Katrina spojrzała na podsufitowy fresk ozdabiający jej komnatę, a Löwefell powiódł wzrokiem w ślad za nią.

– Niebo i chmury, i ptaki – powiedział.

– Widok kojący duszę – odparła.

– Też marzysz o wolności?

– Też?

– Matylda wspominała mi o swoich marzeniach. Częściowo się już spełniły.

– Nadal jest jednak zamknięta, prawda? Czy czuje się uwięziona?

– Sądzę, że tak.

– Czy chciałaby uciec od nas? Zapomnieć o nas?

Löwefell od wielu dni zastanawiał się nad tym. Czy Matylda, kobieta oddzielona od dwóch bliźniaczych braci w wyniku przeprowadzonej przez Löwefella skomplikowanej operacji (kto wie czy nie najbardziej skomplikowanej, jaką kiedykolwiek przeprowadził człowiek, pomyślał Löwefell) chciałaby przesunąć jeszcze dalej granice swojej wolności? Czy po wyzwoleniu od bycia częścią organizmu nazywanego Trójniakiem miała ochotę wyzwolić się od organizmu nazywanego Świętym Officjum? A może już wcale nie chciała się wyzwolić? Może miała tu do stoczenia własną, sekretną walkę? Ale jaki był cel tej walki? Jacy przeciwnicy i sojusznicy? Jakie spodziewane ofiary oraz planowane efekty? Ha, na tak postawione pytania Löwefell szukał dopiero odpowiedzi.

– Być może – odparł, gdyż sam nie znał pewnej i poprawnej odpowiedzi.

Poprosiła go, by usiadł w fotelu, i sama usiadła naprzeciwko niego. Położyła dłonie na poręczach uformowanych na kształt lwich łbów. Każdy z tych lwów spoglądał połyskującymi oczami chryzoberylów. Löwefellowi zdawało się, że patrzą wprost na niego. Zresztą, kto wie, może naprawdę patrzyły? Inkwizytor widział już na tyle dużo, iż zdawał sobie sprawę, że granica pomiędzy przedmiotem a istotą często nie jest oczywista. A dla wprawionego maga wręcz płynna.

– Lubisz przepych, Katrino?

– Lubię kolory – odparła – i lubię piękno.

Wstała, podeszła do ściany i spojrzała na swoje odbicie w kryształowym zwierciadle, odbicie, które od stóp po głowę przedstawiało jej sylwetkę, i to, wydawało się, jeszcze wyraźniejszą i bardziej nasyconą barwami, niż kiedy Löwefell spoglądał bezpośrednio na Katrinę.

– Lubisz siebie i swoje piękno?

Spojrzała na niego z nagłym smutkiem.

– Nie jestem piękna, Arnoldzie – rzekła – a przynajmniej nie według tych kryteriów, jakimi się kieruję w ocenie.

Löwefell zmarszczył brwi. Katrina nie budziła w nim erotycznej żądzy, tak jakby zresztą nie budziła tych emocji żadna dama na świecie, lecz uważał ją za wyjątkowo ładną kobietę. Delikatna twarz, nieskazitelna sylwetka, piękne włosy, głębokie spojrzenie błyszczących oczu, cera tak gładka, jakby polerowana i szlifowana. Löwefell nie wiedział, czego więcej można pragnąć. Cóż, gdyby miał do czynienia ze zwykłą kobietą, mógłby przypuszczać, że jej słowa są wyrazem tęsknoty za innym typem urody. Że jasnowłosa, szarooka, szczupła i niewysoka dziewczyna marzy o tym, by stać się rozrośniętą kruczowłosą pięknością o oliwkowej cerze i pałających czernią oczach. Ale miał do czynienia z Katriną, więc wiedział, że musi chodzić o coś zupełnie innego.

– Ale dość o mnie. – Katrina uniosła dłoń. – Zaprosiłam cię, byśmy porozmawiali o tobie, Arnoldzie, czego zapewne się spodziewałeś, prawda?

Inkwizytor skinął głową.

– Oczywiście – odparł.

– Czy zjemy coś najpierw?

– Jak sobie życzysz.

– Mam słabe jabłkowe wino, świeży chleb, trochę szynki, ser, przepiórcze jaja. – Wzruszyła ramionami z uśmiechem. – Przygotowałam się, jak widzisz...

– Skoro tak, nie śmiałbym odmówić.

Klasnęła i do pokoju weszli słudzy, wnosząc tace z jedzeniem i napojami. Rozstawili wszystko na stole, po czym, uprzedzeni zapewne, że ich rola ma się ograniczyć tylko do wniesienia, opuścili pokój. Jedzenie pachniało nadspodziewanie apetycznie i Löwefell ku swojemu zdziwieniu poczuł, że nawet ma ochotę na niewielką przekąskę.

– Częstuj się, Arnoldzie, proszę – powiedziała.

Kiedy nakładał sobie szynkę i ser, ona nalała i jemu, i sobie wina do kieliszków. Wokoło rozszedł się aromatyczny zapach młodych, świeżych jabłek.

Płomień i krzyż. Tom 2

Подняться наверх