Читать книгу Kraina Martwej Ziemi. Tom 2. Grom i szkwał - Jacek Łukawski - Страница 4
1. Siła ich!
ОглавлениеMarcas z trudem wstrzymał oddech. Ból rozlewał się po jego tułowiu i kończynach, pulsował w piersi, lecz żołnierz mimo to leżał bez ruchu, siłą woli zmuszając ciało, by nie zdradziło go jeszcze przez chwilę. Ktoś nad nim stanął. Czy najpierw usłyszy szczęk cięciwy, czy poczuje ból? Z tak bliska mogą zlać się w jedno… Stracił poczucie czasu, nie wiedział, czy upływają sekundy czy minuty. Ręka mrowiła nieznośnie. Był już niemal pewien, że za chwilę drgnie, gdy w uszach zawibrowały oddalające się szybko kroki, łączące się z innymi i odbijające od ścian cichnącym echem.
– Głupcy – szepnął, wodząc wkoło błędnym wzrokiem. – Dzięki bogom.
Szarpnęły nim dreszcze, lecz opanował się na tyle, by się dźwignąć i oprzeć o ścianę. Siedział, dysząc ciężko, aż ponownie odzyskał ostrość widzenia. Bełt tkwił w jego piersi głęboko, pod kątem, ale Marcas nie krwawił obficie. „To dobry znak”, pomyślał, powstrzymując drżenie ramienia. Całe szczęście, że psi syn strzelał z kuszy zdrajców – takiej, jaką łatwo ukryć przy sobie i przemycić niepostrzeżenie. Małej, poręcznej, lecz o słabym naciągu. W dodatku zamiast się zbliżyć, zaryzykował i wypuścił pocisk już w progu. Gdyby użył zwykłej kuszy bojowej, bełt przeszedłby na wylot.
Oto nagroda dla bohaterów – nie zginął, ani leząc w Martwicę, ani w bitwie pod klasztorem. Nie powaliła go trucizna ani niewolnicza praca. Do licha! Przeżył spotkanie ze smokiem i tygodnie na cholernej tratwie, którą uciekli z Arthornem. Wrócili do domu, do Wondettel, jako jedyni, którzy ocaleli z wyprawy. Poza Gwydonem, który został po tamtej stronie. „Na całe kurwa szczęście!”, pomyślał, bezwiednie macając bełt.
Uszy wypełniał mu szum. Nagle usłyszał zwielokrotniony echem tupot. Marcas chciał się zerwać na nogi, lecz mdląca niemoc sparaliżowała całe jego ciało.
– Kto wy, panie? – Ujrzał przed sobą przestraszoną twarz młodego gwardzisty, który mierzył w niego sztychem miecza. Duże ciemne oczy i wydatne usta przydawały mu dziewczęcej urody i gdyby nie świeże ślady po nieumiejętnym goleniu, można by go wziąć za przebraną dziewkę.
– Marcas, dziesiętnik z Doreby – wycharczał, mimowolnie myśląc o tym, że chłopak najpewniej nie ma łatwego życia w koszarach.
– Nie z Morronu?
– Czyście… – urwał, zdawszy sobie sprawę, że lęk odebrał dzieciakowi trzeźwość myślenia. – Nie, nie z Morronu. Pomóżcie mi wstać – poprosił, a widząc, że młody się zawahał, dodał pewniej: – To rozkaz!
Przed oczami zawirowały mu czarne plamy i tylko silny uścisk nie pozwolił upaść.
– Jak was nazywają? – spytał.
– Olfan panie.
– Kto to? – Krzyk dobiegł gdzieś z prawej.
– Nasz, z Doreby! – odkrzyknął gwardzista. – Pomóżcie!
Marcasa pochwyciły kolejne dłonie.
– Co się dzieje? Wiecie? – spytał.
– Zdrajcy, Morrończycy, kurwy zasrane. – Zapienił się żołnierz o nalanej twarzy, wymachując kuszą. Bełt spadł mu pod nogi. – Kurwy! – powtórzył, schylając się po niego. Kolejne słowa zagłuszył odgłos uderzenia niosący się echem po korytarzach i odległe wrzaski.
– Musimy ruszać! – Najstarszy z trójki królewskich, którego tunika ubrudzona była zasychającą krwią, rozejrzał się z niepokojem, a spojrzawszy na pierś Marcasa, spytał: – Dacie radę iść?
– Dam – mruknął Marcas. Zauważył, że nie są sami: pod ścianą zebrała się grupka czeladników uzbrojonych w co popadnie: stare miecze i nieporęczne włócznie ściągnięte ze ścian, a nawet pałki zrobione z połamanych krzeseł. – Gdzie idziemy?
– Zajęli dziedziniec, koszary trzymają w szachu, więc nam trzeba na komnaty. Zbierzemy ludzi i damy odpór! – Głos królewskiego drgał niepewnością. Rzucał wkoło nerwowe spojrzenia, a jego pokryta dziobami wychudła twarz sprawiała, że Marcasowi skojarzył się z chorym szczurem. Kuszę dzierżył jednak pewnie.
Z korytarza wbiegło dwóch pachołków uzbrojonych w zakrwawione rzeźnickie noże. Widząc zbrojnych, próbowali zawrócić, lecz bełty dosięgły ich w progu, a ostrza dokończyły dzieła.
– O kurwy! Zdrajcy chędożeni! – Zapieklił się ktoś. – Patrzta na ramiona, se szmaty powiązali!
– Poniechajcie! – jęknął Oflan, widząc, że kilku czeladników zaczęło bez litości okładać trupy.
– Garhard? – Marcas postąpił ku niemu, zaciskając zęby z bólu. – Wiecie gdzie?
– We wschodniej baszcie, tam… – zawahał się. – Siła straży, obronić się mogą.
– Prowadźcie!
– Nie, panie! Na komnaty pierw trzeba, nim… – przerwał, słysząc odległe krzyki: – Ruszać się! Ruszać!
– Do Garharda, Artho… – Marcas zakrztusił się, zły, że nikt już go nie słucha. Chwilę temu był przekonany, że strzelał do niego ktoś, kto nie chce, by opowiedzieli z Arthornem o tym, co widzieli po drugiej stronie Martwicy. Teraz zaczynał pojmować, że dzieje się coś o wiele gorszego.
Odgłosy walki to wybuchały, to znów cichły w trzewiach budynku. Posuwali się ostrożnie plątaniną korytarzy, starając się zawczasu dostrzec zagrożenie. Mimo to wkrótce natknęli się na wroga. Kilku zdrajców uciekło w popłochu na ich widok, gdzie indziej paru Morrończyków stawiało zaciekły opór, zmuszając ich do cofnięcia.
– Skąd te kurwy już tu?
– Cofać się, cofać! – Oflan zaczepił cięciwę kuszy o hak przy pasie i naciągnął ją z wprawą. – Na schody albo… – Ponad nimi zadudniły kroki. – Tamtędy!
Wyważyli drzwi prowadzące do wąskiego tunelu dla służby.
– Szybciej, zanim przybiegną!
Marcas szedł, wspierając się o ściany, gdy tylko było to możliwe. Czuł, że siły powoli go opuszczają i nie ma zbyt wiele czasu, a musiał przecież odnaleźć Arthorna. Odnaleźć i ostrzec. Spróbować. Myśli plątały mu się w głowie, lecz wiedział, co ma robić. To proste – uśmiechnął się w duchu – Garharda wszyscy znają, więc musi iść do niego. Z Garhardem będzie Arthorn, z Arthornem będzie…
Pociski krzesały wokoło iskry. Szczeknęły zwalniane w odwecie cięciwy. Z obu stron ciała osunęły się na ziemię, ktoś jęczał.
– Stać, do czarta! Swoi! – Zza załomu wychynęły zacięte twarze. – Swoi!
Marcas opadł ciężko na jedną z kamiennych ław, tracąc świadomość. Gdy ją odzyskał, przed oczyma znów wirowały mu czarne plamy. Przez chwilę myślał, że go zostawili, uznając za martwego, lecz zaraz usłyszał głosy. Trzasnął się w twarz, by odzyskać przytomność.
– Skąd idziecie? – Oflan stanął przed strażnikiem, który ocierał krew z czoła, rozglądając się wściekle wokoło. Stara szrama przecinająca jego czoło i ciemne krzaczaste brwi nadawały mu cokolwiek upiorny wygląd.
– Z góry. Zbrojownia wzięta, komnaty królewskie wzięte. Zepchnęli nas na schody, ale nie poszli dalej. Ilu was?
– Tylu, co widać. Reszta nie żyje albo pojmana. Idziemy z dziedzińca. Siła Morrończyków się wdarła… – Oflan zaczerpnął tchu. – Brama i blanki wzięte, ale koszary się bronią.
– Już nie. – Strażnik splunął. – Widzieliśmy z góry, jak ich na bruk wyciągali. Możemy ujść przez zachodnie skrzydło, nim tam skończą robotę.
– Nic z tego. – Gwardzista pokręcił głową. – Tam pierw szliśmy, ale zabarykadowali korytarz, a kusznicy bronią dostępu do pięter. Zawalili zejście do podziemi i trzymają pod okiem. Ledwo żeśmy się zdołali cofnąć.
– Skarbiec wzięli, chędożeni…
– Garhard! – Głos Marcasa był słaby, lecz słyszalny.
– Co to za jeden? – spytał strażnik, nieufnie spoglądając na rannego.
– Mówił, że przybył z Doreby.
– A ty uwierzyłeś?
– Uwierzył, bo to prawda. Jestem Marcas, dowódca pancernych z Doreby. – Spróbował się wyprostować, lecz zaniósł się suchym kaszlem.
– A sam nie taki znów pancerny – mruknął strażnik, czekając, aż żołnierz przestanie się krztusić – Co tu robisz?
– Spytaj Garharda – wyrzęził.
– Właśnie – wtrącił się Oflan – poczekajmy w jego wieży na posiłki.
– Garhard może już nie żyć. – Strażnik się skrzywił. – Te kurwy dobrze wiedziały, gdzie uderzyć.
– A co z królem? – spytał ktoś nagle.
– Obudził się! – parsknął inny. – Król nie żyje już od kilku dni!
Część osób, do których wieść dotąd nie dotarła, zaczęła lamentować, lecz zaraz została uciszona.
– Co z Azure? – spytał dziobaty sponad ramienia Oflana.
– W wieży Garharda pod strażą? – Spytał chłopak niepewnie.
– Nieprawda! – któryś ze strażników zaśmiał się histerycznie. – Nie ma jej! Króla nie ma, córki królewskiej nie ma i nas zara…
– Uciszcie go! – warknął strażnik ze szramą na czole.
– Posłuchajcie – powiedział Marcas. Miał wrażenie, że wraca mu trzeźwość myślenia. – Jeśli na dziecińcu są Morrończycy, a garnizon padł, to zaraz tu wejdą, żeby oczyścić zamek…
– Widzieliście przecież, że już tu są. Morrończycy na komnatach!
– Tych ktoś wprowadził cichaczem, by wesprzeć zdradę, ale musi ich być niewielu, skoro czekają na resztę. – Marcas się rozejrzał. – Macie tu z trzydziestkę ludzi, którzy jeszcze żyją… Prowadźcie ich do Garharda. Ten tu Oflan mówił, że Garhard jest w wieży, gdzie może się bronić.
– Zgadza się, to najstarsza część zamku. Stary stołp.
– Nawet jeśli i tam uderzyli, to póki nie przyjdą ci z dziedzińca… – Marcas się rozkaszlał.
– Macie rację – przyznał strażnik. – Musimy spróbować się tam przebić. Ludzie, zbierać się, brać rannych, zostawić trupy!
Marcas dostrzegł kątem oka, jak roztrzęsiony chudzielec ściskający torbę cyrulika wyciąga rękę w stronę jego piersi. „Jeszcze konowała tu brakowało! – pomyślał. – Skąd on się tu w ogóle wziął?”
– Zabierz łapsko, bo urżnę!
– Wyjąć trza… – zaprotestował niemrawo cyrulik.
– Już żeś tamtemu wyjął – wskazał ruchem głowy nieruchome ciało. – Won ode mnie!
Korytarz, schody, korytarz. Za plecami niosły się niepokojące echa.
– Morrończycy weszli, kończyć robotę!
– A co chciałeś? Żeby se na dupie siedli?
– Dojdą nas zara…
– Niedoczekanie!
Marcas nie wiedział, do kogo należą głosy, zresztą było to bez znaczenia. Znów miał wrażenie, że świadomość próbuje go opuścić, i całym wysiłkiem woli starał się pozostać przytomny. Szedł wpatrzony w czyjeś plecy, które niczym wątła latarnia prowadziły go przez mrok. Maligna atakowała, odbierając siły i oblewając potem. Czuł słabość wpełzającą w kończyny, żar palący ranę i ból przy każdym głębszym wdechu. To wszystko rodziło w nim wściekłość. Dał się zaskoczyć, dał się zranić w taki sposób, że nie mógł walczyć, nie mógł się bronić i byle łachmyta mógłby go teraz usiec. Nawet ślepiec! Na bogów! Ileż to razy stawał w polu, ile blizn nosi, a nigdy… nie tak… Pod Vasceną trzy strzały przybiły mu tarczę do ręki, kolejna utkwiła w nodze, inna w barku, a mimo to jeszcze kilku położył trupem i wrócił do obozu o własnych siłach. I na co mu przyszło? Ma zdechnąć jak pies, bo dał się zaskoczyć i oberwał strzałą?
– Panie, w lewo! – Oflan w ostatniej chwili szarpnął go, by nie wpadł na ścianę.
Wątłe światło sączące się przez kolorową mozaikę zdobiącą drzwi na końcu korytarza wydobywało z półmroku upiorne kształty tężejących trupów. Stąpali ostrożnie, uważając, by na żadnego nie nadepnąć. Gwardzista uniósł dłoń, zatrzymując pochód, po czym zakradł się do drzwi, by wyjrzeć na mały dziedziniec, przez który wiodła droga do stołpu.
Marcas schylił się z wysiłkiem i delikatnie odwrócił głowę młodej służki, której martwe oczy zdawały się wpatrywać w niego z niemym wyrzutem.
– Wielu ich? – spytał ktoś szeptem.
– Zamknąć się, bo usłyszą!
– Wy… wy z Doreby! Chodźcie tu. – Strażnik z blizną przywołał ich gestem, a po chwili wahania dodał: – Proszę was.
Marcas skinął głową i ruszył chwiejnie ku niemu, po czym ostrożnie wyjrzał przez jedno z kolorowych szkieł.
– Siła ich – stęknął.
– Nas więcej – szepnął strażnik z pasją.
– Rąk może – Marcas nie spuszczał wzroku ze zbrojnych – lecz nie ducha… To regularne wojsko, wiedzą, jak używać broni. – Stłumił kaszel.
– Stoją przy baszcie, a my ich zajdziemy z tyłu i zasypiemy strzałami. Co wy na to?
– Mamy tylko kilka kusz, wszystkich nie położą, a nim zdołamy doskoczyć z żelazem, odpłacą nam bełtami. Z takiej odległości jednym strzałem i dwóch można położyć, jak się jeden za drugim ustawią.
– Czasu nie ma!
– Na śmierć zawsze jest czas. – Marcas uśmiechnął się cierpko. – Czy ponad nami też są krużganki?
– Wkoło opasają dziedziniec, niedawno je…
– Posłuchajcie więc… – Zakrztusił się. – Poślijcie kuszników na górę, by stamtąd strzelali, a wy z resztą cichaczem zakradnijcie się od tyłu i gdy Morrończycy wypuszczą bełty, atakujcie.
– Ubiją tych, co na górze. – Strażnik podrapał się po brodzie.
– Może i ubiją. Ale będzie im trudniej, niż gdyby mieli strzelać na wprost. Wy za to pójdziecie już na żelazo, nie na bełty…
– Toście nam się nadali! – powiedział z uznaniem. – Tak ich pobijemy!
Marcas odwrócił się bez słowa i cofnął ku pozostałym.
– Wy, Dorebczyku – strażnik go dogonił – pójdziecie na górę, bo na nic nam się na dziedzińcu nie przydacie. – Drgnął, widząc grymas na twarzy żołnierza, lecz ten skinął głową i usunął się na bok.
– Czekają tam? – spytał ktoś.
– Nie, zaskoczymy skurwieli! Kto może walczyć, idzie, reszta zostaje. Kto ma kuszę, ten na lewo, pozostali tu.
– Oflanie – szepnął Marcas, nie odrywając wzroku od formującej się grupy uderzeniowej. – To wieża Garharda? – spytał.
Młody skinął głową.
– Wieżę, do której prowadzą drzwi na dole i na piętrze, nazywasz stołpem?
– No… Była nim, zanim przebudowano dziedziniec.
– Słuchać mnie! – Bezuchy strażnik starał się, by nie mówić głośniej, niż to konieczne. – Idziemy bić te psie kurwy i bogowie mi świadkiem, że żaden nie ujdzie. – Uciszył tych, co chcieli wznieść wiwat. – Zajdziemy ich od tyłu, a wy – kiwnął na kuszników – najpierw ich z góry poczęstujecie bełtami.
– A co z nami? – jęknął ktoś spod ściany. – Na śmierć nas tu zostawiacie? Przecież zaraz tu przyjdą!
– Głupiś! – Bezuchy splunął, łypiąc spod krzaczastych brwi. – Jak tylko usłyszycie odgłosy walki, ruszajcie za nami, wszyscy schronimy się w wieży. Wy! Sprawdzić bełty, jeśli kto ma więcej, niech rozdzieli tym, co nie mają. Kto dowodzi?
– On. – Marcas wskazał Oflana.
– Niech będzie, liczę na was. – Zasalutował i powiódł wzrokiem po swojej grupie – Gotowi? Ruszamy, w imię króla!
– I my rusz… – Oflan urwał w pół słowa, widząc, że żołnierz coś mu pokazuje. – Nie rozumiem, panie… Ach, trupy! Do czarta, macie rację. Hej tam! – Wstrzymał kuszników idących ku schodom. – Chodźcie przejrzeć ciała. Kilku ma ramiona obwiązane szmatami, weźcie dla siebie i rannych. Jak nie starczy, to na mniejsze rwać.
Marcas pokiwał głową i znów skrzywił się z bólu.
Zatrzymali się na schodach, kilka kroków przed wyjściem.
– Kiedy mamy strzelać? – spytał Oflan, poprawiając burą przepaskę.
– Bliżej drzwi… Musimy się tam dostać.
– Skąd wiecie, że nie będą zaryglowane?
– Nie wiem. – Przetarł rozpalone czoło – Ale otworzy nam Arthorn… Garhard.
Chłopak spojrzał na niego z powątpiewaniem. Naraz od ścian korytarza odbiły się echem odległe krzyki.
Strażnik wstrzymał oddech, zbliżając oko do szpary między deskami wiekowych drzwi. Morrończycy byli tak blisko, że mógłby policzyć pierścienie ich kolczug. Zadrżał na myśl, że wnet go odkryją, zaalarmowani łomotem, jaki dobywał się z jego piersi. Liczył w myślach uderzenia: sześć, siedem, osiem, dwanaście… Żaden z żołnierzy nie odwrócił się ani nie podniósł larum. Strażnik odetchnął bezgłośnie, kiwnął uspokajająco swoim ludziom i upewniwszy się, że wrota nie mają żadnej zasuwy ani zamka, powrócił do obserwowania dziedzińca.
Nie musiał długo czekać – wkrótce na piętrze zamajaczyły sylwetki. Morrończycy skierowali kusze w tamtą stronę, lecz żaden nie strzelił. Ktoś spytał o coś stłumionym głosem, ktoś inny mu odpowiedział. Strażnik nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Oto jego kusznicy idą jak gdyby nigdy nic, krużgankiem, omijając skromne rusztowania, i machają przyjaźnie do wroga. Naraz dostrzegł przepaski na rękawach swoich ludzi. W tej samej sekundzie dobiegł go cichy zgrzyt.
– I co, panie?
– Cicho! Coś się dzieje!
***
Arthorn wspinał się wolno w ślad za mędrcem, który przystawał co kilka schodów, by złapać tchu. Drużynnik cały się trząsł – nie miał pojęcia, czy to przez cholerne zimno podziemi, w których mieściła się pracownia Garharda, czy targające nim emocje. Król nie żyje, a Azure zniknęła. Jedyny ślad prowadził za Martwicę, czyli w ostatnie miejsce, gdzie miał ochotę wracać. Zacisnął pięści, zastanawiając się, jak to powie Marcasowi. Jak wyjaśni, że zamiast do ciepłej łaźni i burdelu znów muszą ruszyć na wschód i modlić się, aby odnaleźć królewnę, nim przekroczy Martwą Ziemię. A jeśli się spóźnią… Zatrzymał się kolejny raz zaniepokojony rzężeniem Garharda.
– W porządku – uspokoił go mędrzec. – To tylko słabość, tylko to. Daj mi chwilę i zaraz wyjdziemy na powierzchnię.
Drużynnik kiwnął głową. Mógł zostawić Marcasa. Wziąć tuzin ludzi i ruszyć bez niego. Ten poczciwy osiłek dość wycierpiał zakuty w kajdany w kopalni, truty przez zdradzieckiego żmija Mathonwę i oszołomiony przez oszustwo Arthorna, gdy wkroczyli do miasta Dao. Wystarczająco też dostał po rzyci, uciekając przed smokiem i o mało nie tracąc życia na moczarach, gdy przebudzone powrotniki sięgały po jego żywot. Nie, Arthorn nie miał wątpliwości, że Marcasowi, może nawet bardziej niż jemu należał się odpoczynek, ale mimo to nie potrafił znieść myśli, że musiałby ruszyć sam.
Schody doprowadziły ich z powrotem do piwniczki i ciągnącego się za nią korytarza. Garhard otarł pot z czoła i uśmiechnął się blado.
– Chodź, Arthornie – ponaglił, brzęcząc pękiem kluczy – nie mamy czasu!
Zgrzytnął zamek i wyszli śpiesznie w blask wpadającego przez krużganki słońca. Ich stopy mlasnęły, wstępując w lepką maź.
Arthorn pośpiesznie chwycił Garharda za ramię, by na powrót wciągnąć go w cień wieży. Tam jednak zaroiło się już od kuszników, którzy musieli się tam czaić i teraz postąpili w ślad za nimi. Odwrócił się i spostrzegł wycelowane w swoją stronę bełty. Byli otoczeni przez zbrojnych, a u ich stóp leżały nafaszerowane strzałami ciała strażników.
– Co za spotkanie, nieprawdaż, przyjacielu? – rozległ się znajomy głos. – Nie spodziewałeś się mnie zobaczyć? Szkoda, bo ja czekałem na ciebie z niecierpliwością.
– Mathonwa… – wydusił Arthorn. Krew zaszumiała mu w głowie, wróciły wspomnienia. Dartor osuwający się na ziemię, zakrwawiony sztylet w dłoni zdrajcy… i jego twarz, zadowolonego z siebie złośliwego kundla. Zupełnie taka jak teraz.
– Pamiętasz moje imię? Schlebia mi to. A teraz bądź łaskaw oddać mi to, co nie należy do ciebie. I pamiętaj, jeden fałszywy ruch, a sam odpasam miecz z twojego trupa.
– Czemu więc tego nie zrobisz od razu? – spytał Arthorn wyzywająco.
– Chciałem, byś uczynił to po dobroci – syknął, mrużąc oczy – lecz może istotnie straciło to już znaczenie? – Uniósł dłoń.
Rozległ się charakterystyczny trzask, gdy o ścianę tuż obok głowy Mathonwy uderzył bełt, krzesząc iskry. W ślad za nim nadleciały kolejne, tym razem przebijając kolczugi i zagłębiając się w ciałach Morrończyków. Ci zareagowali błyskawicznie, posyłając strzałę za strzałą w kierunku napastników.
Mathonwa ryknął wściekle i rzucił się na Arthorna, który zaskoczony, nie zdążył dobyć miecza i dał się powalić.
Dziedziniec wypełniły krzyki, tupot butów, przekleństwa i zgrzyt żelaza. Na gardle Arthorna zacisnęły się ręce Mathonwy i drużynnik poczuł smród potu i ziołowy zapach, jakim przesiąknięta była szata żercy. Szarpnął się, lecz kościste dłonie trzymały go mocno. Powstrzymał mdlący strach, który zalał mu świadomość, i sięgnął, po omacku szukając twarzy przeciwnika. Wyżej, jeszcze… Naraz poczuł piekący ból, gdy Mathonwa ugryzł go w dłoń. Chciał krzyknąć, lecz nie zdołał wydobyć z siebie nawet dźwięku. Wreszcie trafił! Wbił palec w oczodół, czując, jak gałka oczna ustępuje pod naciskiem. Wściekły ryk. Tak! Uścisk zaczął słabnąć. Arthorn zaczerpnął haust powietrza i spróbował zrzucić z siebie napastnika, lecz wtedy dłonie żercy znów zacisnęły się na jego tchawicy. Ale teraz zyskał przewagę – zdołał podciągnąć nogę i jeszcze chwila, jeszcze jedno szarpnięcie, i… jest! Wierzgnął z całą siłą, na jaką było go stać. Mathonwa, nie mając oparcia, zatoczył się w tył wprost na plecy swych żołnierzy.
Arthorn poderwał się z mieczem w dłoni. Ktoś chwycił go za ramię i pociągnął do tyłu. Uskoczył, zasłaniając się ostrzem i o mały włos nie raniąc Garharda. Szybko ocenił sytuację: krew na szacie starca, sztylet w dłoni, Morrończyk klęczący przy murze i trzymający się za twarz. Uchylone drzwi stołpu, których nikt nie broni, i Mathonwa wyciągający wąską klingę.
Skoczył i zaatakował, lecz żerca zwinnie uniknął ostrza. Uskok, cięcie, sztych. Mokre od posoki kamienie nie dawały należytego oparcia. Sztych, zasłona, brzęk stali, uskok, cięcie na odlew. O włos!
– Do mnie! Do mnie!!! – ryknął wściekle żerca.
Trzech żołnierzy odwróciło się ku niemu i Arthorn po raz ostatni spróbował ugodzić go mieczem. Bezskutecznie. Cofnął się więc ku wieży, z której wnętrza zachrypniętym głosem nawoływał go Garhard.
Mathonwa chciał go powstrzymać, lecz było za późno. Okute wrota zatrzasnęły się głucho, a Garhard ze zgrzytem wsunął żelazną sztabę w przeznaczone jej miejsce.
– Na górę – wydyszał – trzeba i tam…
– Ranili was? – wycharczał drużynnik, masując szyję.
– Nie, pobiegli tam, skąd nadleciały strzały. No dalej, zanim będzie za późno! – Kiwnął głową i ruszył krętymi schodami na wyższą kondygnację.
Przy rozwartych odrzwiach jeden z Morrończyków pochylał się, by podnieść bełt, który musiał mu wypaść chwilę wcześniej. Ostrze drużynnika trafiło go tuż nad kolczym kołnierzem. Zawył, przewracając się i bezskutecznie próbując powstrzymać tryskającą krew. Arthorn minął go i zaatakował z impetem dwóch kolejnych, których czerwone od juchy topory co rusz uderzały w nowy cel. Ciął od góry, jeszcze raz, znowu. Złapał za ostrze miecza i zmieniwszy chwyt na rękojeści, uderzył wściekle. Poczuł z satysfakcją, że pierścienie kolczugi się poddają i ostrze zgrzyta o kość, zagłębiając się w ciele ofiary. Tuż obok wzniósł się do ciosu topór drugiego z Morrończyków. Arthorn szarpnął, by wyrwać klingę z wierzgającego ciała, a widząc, że nie zdąży, uskoczył. Oparł się o kamienną poręcz, utrzymując równowagę tylko dzięki zaklinowanemu ostrzu, i z bezsilną złością patrzył, jak żeleźce zatacza łuk. Nagle zaczęło wytracać impet i niespodziewanie wysunęło się z dłoni Morrończyka. Napastnik zmarszczył czoło, wyraźnie zdziwiony, zachwiał się i dopiero wtedy dostrzegł klingę wsuniętą sprawnie tuż pod swoje ramię. Powiódł wzrokiem po zabrudzonym gwardyjskim mundurze i spojrzał wprost w przestraszone oczy chłopaka, który chwilę wcześniej leżał u jego stóp, czekając na śmiertelny cios.
Arthorn pociągnął umierającego ku poręczy i wypchnął poza jej krawędź.
– Niech was bogowie… – wyjąkał młody gwardzista.
– I was – mruknął Arthorn. Wtem spostrzegł, że na dziedzińcu zwarty szyk Morrończyków, depcząc wraże trupy, postępuje ku ostatnim z atakujących. – Do wieży, już!
Bełt z furkotem zrykoszetował tuż obok, pozostawiając wyraźny ślad na kamiennej kolumnie. Dopiero teraz drużynnik dostrzegł Mathonwę, który opuszczając kuszę, krzyczał coś ku niemu. Próbował zrozumieć słowa, lecz zagłuszał je zgiełk odbijający się echem od zamkowych murów.
– Pomóżcie z rannymi, panie! – Stęknął gwardzista, ciągnąc kogoś ku wrotom, w których zamajaczyła szata Garharda.
– Chyba nie odmówisz. – Arthorn drgnął, słysząc słaby, znajomy głos. – Niektórzy chcieliby jeszcze trochę pożyć.
– Na bogów, Marcas! – Zsunął z żołnierza nieruchome ciało i pobladł, widząc lotki wystające skośnie z jego piersi. Warstwy odzieży lepiły się od zastygającej posoki.
– Dobrze słyszeć twój głos, przyjacielu – Marcas westchnął chrapliwie. Jego spierzchnięte usta wykrzywiły się z wysiłkiem. Drgnął i zamknął oczy, tracąc świadomość.