Читать книгу Bitwa o Polskę 2020 - Jakub Kuza - Страница 8
[Stalin] 24 stycznia
Оглавление– Spieprzyliście to, Aleksandrze Grigorijewiczu. Zostawiłem wam wielkie dziedzictwo, a wy wszystko spieprzyliście – powtórzyłem.
W zimie resztki carskiej puszczy – pozbawione liści, zasypane śniegiem – sprawiały szczególnie przygnębiające wrażenie. Jak co roku eteryczne europejskie piękno zostało zdruzgotane przez siarczysty azjatycki mróz. Nic nie może się równać z naszą surową syberyjską przyrodą – tajga nawet przy kilkudziesięciostopniowym mrozie wciąż dumnie nosi swoją iglastą zieleń. W lecie musi tu być jednak pięknie – zreflektowałem się. Białoruska część puszczy wciąż zachwycała, w przeciwieństwie do ogołoconej części polskiej, gdzie tamtejszy minister środowiska wykarczował setki hektarów lasu, walcząc z podstępnym kornikiem występującym, o dziwo, tylko po jednej stronie granicy.
Szliśmy powoli, dostojnie, rozdeptując mocno przymarznięty śnieg. Ciągnąca się kilometrami wąska dróżka przecinająca puszczę na pół była, co skonstatowałem z niemałym zaskoczeniem, odśnieżona lepiej niż większość moskiewskich ulic. Wąsaty, wyższy ode mnie, lecz zarazem nieco pocieszny gubernator zwiesił głowę.
– Co więcej mogłem zrobić na swoim podwórku? – westchnął. – Władza leżała na ulicy, to ją podniosłem i dzierżę niepodzielnie, najdłużej w całej Europie. Wierz mi, Mińsk nie jest szczytem moich marzeń. Dwadzieścia lat zmarnowałem na próby reintegracji z twoimi demokratycznymi następcami na Kremlu, a efektów żadnych. Nic, zero. Władimir Władimirowicz gotów mi tu jeszcze sprowokować kolorową rewolucję i wkroczyć z bratnią pomocą! Od początku byli ze mną nieszczerzy.
Białoruski ogon chce machać rosyjskim psem – pomyślałem. – Już dawno ktoś powinien był się zająć tym śmiesznym krajem, którego nie potrzebują nawet jego mieszkańcy. Przywieźć na czołgach jakiś narodowy komitet, tymczasowo podnieść emerytury o dwadzieścia procent i rozlewać ludziom wódkę z cystern – tak to się robiło za naszych czasów! Po dwóch tygodniach nikt by nie pamiętał, że kiedyś istniał taki wybryk historii jak białoruskie państewko, z lokalnymi kacykami jak ten tutaj. Powrót do statusu radzieckiego województwa – to właśnie powinien być szczyt marzeń dla mieszkańców takiej bagnistej krainy.
Obejrzałem się przez ramię. Szeroką, zasypaną śniegiem alejkę znaczyła para śladów – drobniejszych, moich, i dłuższych, Aleksandra Grigorijewicza Łukaszki. Za nami, w odległości dwudziestu kilku metrów, podążało jeszcze czterech barczystych komandosów, ochroniarzy władcy Białej Rusi. Wszystko drażniło mnie w tym człowieku, dosłownie wszystko. A najbardziej irytowało mnie to, że byłem tak bardzo zależny od tej miernoty! Co prawda tylko chwilowo, ale i tak ta świadomość była dla mnie poniżająca.
– Musisz mi pomóc, Koba – powiedział cicho Łukaszka. Z szacunku cały czas trzymał się pół metra za mną.
Błyskawicznym ruchem chwyciłem go za gardło – co nie było łatwe, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu – i wysyczałem:
– Nigdy więcej nie waż się tak do mnie mówić, chłopczyku! Koba to ja byłem dla braci broni, bohaterów rewolucji takich jak ja i mnie równych! Takich, co walczyli, żeby twój ojciec nie musiał żreć surowych ziemniaków z pola polskiego pana. To ja cię stworzyłem! Tysiące podobnych ci chłopków-roztropków wyprowadziłem z zabitych dechami wiosek na salony, więc odrobinę szacunku! Nie po to wywalczyliśmy z Leninem radzieckie imperium, żeby takie miernoty jak ty roztrwoniły wszystko do cna!
Łukaszkę stać było tylko na lokajski gest podniesienia palców na znak, abym go puścił. Po chwili zrobił jeszcze nieznaczny krok do tyłu. Nie śmiał mi się sprzeciwić ani stawiać oporu. Ochroniarze zgłupieli. Z jednej strony ktoś właśnie zaatakował i upokorzył ich pryncypała, co w każdym normalnym państwie powinno spowodować natychmiastową brutalną reakcję. Z drugiej, jak widać, moja osoba wciąż potrafiła sparaliżować każdego sowieckiego człowieka, a ten gen na Białorusi nosił w sobie każdy. Nawet Łukaszka.
– Przepraszam, Josifie Wissarionowiczu – wyszeptał, jednocześnie dyskretnym gestem dając znać swoim ludziom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. – Nie rób tak, bo się rozejdą plotki po całym Mińsku, a chyba zależy ci na dyskrecji – dodał pojednawczo.
Powoli rozluźniłem uścisk, zdając sobie sprawę, że nasza relacja jest jednak nieco złożona. W bezpośrednim kontakcie miński dyktator był wciąż sparaliżowany bolszewicką powagą mojej osoby, ale jako politycy obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystkie silne karty są w jego talii. Ja nie miałem już nic. Oprócz nazwiska.
To ludzie Łukaszki wywieźli mnie potajemnie z Moskwy, gdy zaczęło się wokół mnie robić niebezpiecznie gorąco. Od czasów Berii intuicyjnie wyczuwałem, że wcześniej czy później ci z Łubianki będą chcieli mnie dopaść i unieszkodliwić. Nie wystarczyło, że zrzekłem się władzy i wycofałem z życia publicznego. To ciągłe szczucie i polowanie na moją osobę niezmiernie mnie dziwiło, czasem wręcz bawiło. Nie stanowiłem przecież dla nowych władców Rosji, powiązanych z dawnymi resortami siłowymi, żadnego zagrożenia. Uznano jednak, że samo nazwisko Stalina jest niebezpieczne, że wcześniej czy później ktoś będzie chciał zagrać tą kartą, wziąć sobie emerytowanego generalissimusa na sztandary. Gdy niespotykane nawet jak na rosyjskie warunki pijaństwo Jelcyna pozwoliło przejąć im pełnię władzy, konsekwentnie eliminowali wszelkie prawdziwe i urojone zagrożenia dla swojego czekistowskiego panowania. Żona Kaganowicza opowiadała mi, że niepokoili Łazara jeszcze na łożu śmierci – nikt mnie nie przekona, że działo się to bez zgody najwyższych władz nowej, pożal się Leninie, Rosji. Ja na pewno nie zamierzałem stać się ofiarą „nieszczęśliwego wypadku” sprokurowanego przez bękartów Feliksa. To by im najbardziej odpowiadało – nowy car wygłosiłby rzewną mowę nad moim grobem, symbolicznie przejmując ideowy spadek, ku chwale nowej Rosji. Bardziej obawiałem się powolnej śmierci, systematycznego podtruwania i wyniszczania organizmu. Jeszcze zanim bym umarł, już drukowałyby się gazety z pełnymi hipokryzji i fałszu wierszami na moją cześć:
Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie.
Jego Partia rozgarnia mrok.
Niewzruszony drukarski znak
drżenia ręki mej piszącej nie przekaże,
nie wykrzywi go ból, łza nie zmaże.
Znam ja aż za dobrze wasze czekistowskie metody! Chcąc nie chcąc, musiałem więc pośpiesznie przyjąć nieformalne zaproszenie Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Z jednej strony bezgranicznie gardziłem tym przewodniczącym wiejskiego kołchozu, z drugiej – przynajmniej chwilowo – było to chyba jedyne w miarę bezpieczne dla mnie miejsce. Nie mogłem jednak pozwolić na takie spoufalanie się z politycznymi karzełkami, których wiatr historii na krótką chwilę uniósł w powietrze jak śmieci.
– Nigdy ci nie chodziło szczerze o Sojuz, tylko o władzę – powiedziałem. – Gdy szturmowaliśmy Pałac Zimowy, nikt nie myślał o zaszczytach, stanowiskach i honorach! Te twoje rojenia o czapce Monomacha od początku były kuriozalne. Naprawdę myślisz, że FSB pozwoliłaby ci przejąć władzę w całym imperium? Że Rosjanie zaakceptowaliby na Kremlu gubernatora z Mińska? Siedź sobie teraz okrakiem na barykadzie i módl się, żeby nie spaść, ani na brukselską, ani na moskiewską stronę.
– W pojedynkę żaden z nas nie ma szans. – Łukaszka uporczywie powracał do przerwanego wątku. – W duecie możemy zdziałać całkiem sporo. Ja mam Białoruś, przyczółek dla dalszej ekspansji, i pełnię władzy. Ty masz nazwisko, które w najdalszym zakątku Rosji wciąż stawia wszystkich na baczność. Obaj sowiecką duszę. Musimy zrewitalizować naszą radziecką ojczyznę. Masz jeszcze marzenia? Bo ja tak. Nie chcę umierać w tym mińskim kurwidołku. Zakręcimy jeszcze raz kołem historii? – Wyciągnął rękę.
Zamyśliłem się. Wciąż czułem potworne upokorzenie – oto na starość musiałem uciekać z Moskwy jak bezpański pies. Ale czasy są parszywe, a fortuna od dawna była dla mnie parszywą dziwką.Jako doświadczony rewolucjonista wiedziałem, że często upadek od powrotu na szczyt dzieli tylko jeden krok. I żadna cena, żadne upokorzenie nie jest zbyt wielkie, żeby go zrobić. Mądrość etapu domagała się takiego właśnie działania. Zresztą i tak nie miałem wyboru.
– Haraszo, Aleksandr, haraszo. – Powoli, lecz mocno uścisnąłem jego dłoń. Twarze towarzyszących nam ochroniarzy (teraz podążali za nami w dużo mniejszej odległości) rozpromieniły się w uśmiechu.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że rojenia tego białoruskiego ludzika nie mają żadnych szans powodzenia. Władza w Moskwie od dawna nie leżała już na ulicy – była silna, niepodzielna i ugruntowana jak nigdy dotąd. Ale może na początek mógłbym zabrać stołek temu pajacykowi i wrócić przynajmniej na miński szczyt?
Zza zakrętu wyłonił się uroczy moskiewski pałacyk – idealny przykład mariażu klasycyzmu z socrealizmem. Był perfekcyjny, doskonale wkomponowany w otaczającą go przyrodę, a zarazem majestatyczny. Łączył najpiękniejsze tradycje z rewolucyjną estetyką komunizmu. Już chciałem odpowiednio to skomentować, gdy nagle ogarnął mnie straszliwy niepokój. Niby miałem świadomość, dokąd jedziemy, chociaż nie pytałem Łukaszki, dlaczego właściwie zabrał mnie właśnie w to miejsce. Na żubry zimą mógł sobie polować batiuszka car albo ta miernota Chruszczow, mnie to nigdy nie interesowało i Łukaszka dobrze o tym wiedział. Jeśli przywiózł mnie właśnie tutaj, to musiał mieć ku temu jakiś konkretny powód. Teraz nagle wszystkie elementy tej ponurej układanki zaczęły do siebie pasować.
– To tu? – zapytałem cicho.
– Tak, to tu.
Ból prawie rozerwał mi klatkę piersiową. Nasz nieco przydługi, momentami nawet forsowny spacer zyskiwał nagle charakter ekspiacyjnej pielgrzymki. To dlatego ten tani efekciarz mnie tutaj zabrał!
Wiskule. Miejsce przeklęte. To tu Jelcyn, napruty jak francuski czołg na wstecznym, z trudem podpisał jakiś żałosny świstek papieru i, jak potem uznał świat, rozwiązał Związek Radziecki. Od kiedy to trzech żałosnych pajaców mogło decydować o zdemolowaniu dzieła mojego życia? Z dnia na dzień na mapie świata zaroiło się od żałośnie śmiesznych państewek, o których nikt wcześniej nie słyszał. Prowincjonalne partyjne prostaki, za słabe, żeby zaczepić się w Moskwie, nagle zostały prezydentami i rozpoczęły symultaniczną biegunkę orędzi do narodów świata o uznanie ich kuriozalnej niepodległości. Rozumiem Krawczuka czy Szuszkiewicza, którzy nagle poczuli zew swojej lokalnej, choć mocno naciąganej tożsamości, ale co kierowało Jelcynem?! O czym myślał ten nawalony do nieprzytomności kretyn, gdy w delirycznym zwidzie pozbywał się terytorium równego obszarowi połowy Stanów Zjednoczonych i stu pięćdziesięciu milionów wiernych radzieckich obywateli? Bajkonur w Kazachstanie? Krym dla Ukrainy? Kaukaskie winnice dla Gruzji? Gruzja?! Niepodległą Gruzję to mogłem tworzyć ja, gdybym miał równie ograniczoną mentalność jak te bezmyślne tchórzowskie bydlaki! Pół tysiąclecia ekspansji diabli wzięli w jedną noc beztroskiego chlania! I to wszystko bez jednego wystrzału, bez jednej eksplozji atomowej?! Godne Dymitra Karamazowa!
– Co się dzieje z tym twoim Szuszkiewiczem? – wysyczałem, pełen nadziei, że chociaż jedna z tych trzech kanalii winnych największej tragedii w dziejach świata poniosła zasłużoną karę.
– Nic. To człowiek jednego podpisu i jednego zdjęcia. Żyje sobie w kawalerce na obrzeżach Mińska. Czasami zapraszają go na jakąś konferencję do Polski, jak mam dobry humor, to wydaję mu wizę. Ale rzadko mam dobry humor. A wiesz, że to on uczył rosyjskiego Harveya Lee Oswalda?
– Pewnie już wtedy Amerykanie go zwerbowali, żeby rozwalił Związek Radziecki – piekliłem się.
– A to nie my zwerbowaliśmy wtedy Oswalda, żeby zabił Kennedy’ego? – Na twarzy Łukaszki pojawił się uśmieszek wiejskiego przygłupa.
– Nie wiem, pytaj Chruszczowa. To tak głupie, prostackie i prymitywne, że aż możliwe. Nikita był beznadziejny – uśmiechnąłem się. – Widocznie nie lubił tego Kennedy’ego, zresztą mu się nie dziwię. Jego Nina wyglądała przy Jacqueline jak służąca, i to służąca z innej epoki. Trzeba było widzieć te zdjęcia z Wiednia. U nas oczywiście prasa ich nie pokazywała, ale Nikita miał w albumie. W sumie go lubiłem. Jak już go posunęli, to dostał daczę koło mnie. Czasami pomagał mi z ogródkiem, miał bzika na punkcie tych ziemniaków, ogórków i tej… no… kukurydzy. Nawet chciał system nawadniania wspólny robić. Ale ja nie miałem czasu na te głupoty i jego bziki.
– A ty co robiłeś na emeryturze? – spoufalał się Łukaszka.
– Pisałem pamiętniki. Churchill dostał Nobla z literatury, dlaczego ja miałbym nie dostać?
– I co się stało? Czemu się dotąd nie ukazały?
– Trudno dziś o dobrego wydawcę – westchnąłem ciężko. – Gdzie nie pójdę to narzekania, że za długie, że to się nie sprzeda, pytają, czy nie załatwiłbym blurba od Hitlera.
– Mógłbym ci to wydać u siebie, na Białorusi, myślę, że wzbudziłoby spore zainteresowanie. Weteranom można by dołożyć jako deputat do emerytury, ucieszyliby się.
– Coś ty, ja mówię o wielkiej światowej premierze, w kilkudziesięciu krajach naraz, a nie o reżimowym wydaniu na jakiejś Białej Rusi!
– No tak, Mińsk nie jest stolicą świata – powiedział smutno Łukaszka – ale na razie to jedyne, co mamy, więc już nie kpij ze swojego gospodarza i wielkiego admiratora i nie poniżaj go. Zostawię cię teraz, muszę wracać do Mińska. Sprawa powinna trochę przycichnąć, wiesz, że FSB będzie węszyć i wcześniej czy później wpadną na twój trop. Nawet ja nie kontroluję wszystkiego na Białorusi, chłopaki ze służb wciąż się tu panoszą, nie mogę nad nimi do końca zapanować. – Pokręcił bezradnie głową. – Zanim ruszymy odzyskiwać imperium, musimy mieć plan. Odpocznij, wycisz się. Masz tu dobrze wyposażoną bibliotekę, saunę, salę kinową, bilard. Możesz zagrać z ochroniarzem. Kucharka, tutejsza dziewczyna, spełni wszystkie twoje zachcianki – podkreślił dobitnie słowo „wszystkie”. – Świetnie gotuje… wszystko świetnie robi. Ja byłem z jej usług bardzo zadowolony. Na dole są jeszcze jacyś polscy turyści, mają się wyprowadzić do końca tego tygodnia.
– Zarabiasz na burżuazyjnej turystyce? – zdziwiłem się.
– A na czym mam zarabiać? – wzruszył ramionami.
– No tak, dotacje z Moskwy się skończyły.
– Emerytury ludziom z czegoś muszę zapłacić, bo mnie wywiozą na taczkach. Wszystko inne mają w głębokim poważaniu, ale to być musi.
Taki to gospodarz – pomyślałem z niechęcią. – Głupiego kołchozu nie potrafił zorganizować, to jak ma rządzić całym krajem?
Łukaszka mocno uścisnął moją dłoń.
– Bardzo liczę na przebłysk twojego leninowskiego geniuszu – powiedział. – Mam nadzieję, że to miejsce cię natchnie, wyzwoli w tobie historyczną złość… Jeszcze wrócimy, właśnie stąd. Sojuz nieruszymyj riespublik swobodnych; spłotiła nawieki wielikaja Ruś!
– Alle großen weltgeschichtlichen Tatsachen sich sozusagen zweimal ereignen: das eine Mal als Tragödie, das andere Mal als Farce – odpowiedziałem mu klasykiem, wiedząc, że nie zrozumie. Nie pomyliłem się. – Nie czytałeś Marksa? – Zmarszczyłem gniewnie czoło.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.