Читать книгу Horyzont - Jakub Małecki - Страница 5
1
ОглавлениеTo ja.
Łysy i spocony już trochę, buty brudne na białym dywaniku, obok buta lewego radiowóz, w dłoni komiks, klocki wszędzie, przede mną na półce dwa czołgi, amerykańskie, jakiś roboto-dinozaur, żołnierzyków mnóstwo i gra planszowa – tytułu nie widzę. Pot mi spływa do oka.
Na ścianie plakat z filmu, którego nie znam, rysunek faceta w hełmie, i jeszcze jeden – na nim chyba dom? Szkoła? Obok duże zdjęcie wyszczerzonego kretyna z fińską snajperką sako. Moje zdjęcie.
Milena wprowadziła mnie tu kilka minut wcześniej. Zerkała co chwilę z niepewnym uśmiechem, oczekując chyba, że się tym wszystkim ucieszę. Tymi żołnierzykami. Rysunkiem. Sobą na fotografii.
Ocieram czoło. Wstaję, komiks rzucam na łóżko, zsuwa się i uderza w radiowóz. Opieram ręce na biodrach – kiedyś tam w ogóle tłuszczu nie miałem, teraz trochę mam – i próbuję sobie przypomnieć, jak to się właściwie stało, że jestem w tej chwili tutaj, w tym dziecięcym pokoju, z brudnymi butami na białym dywanie. Dawny ja ze zdjęcia patrzy na mnie.
Przyszedłem bez zapowiedzi, tylko tak umiem tutaj przychodzić. To znaczy – nie umiem w ogóle. Milena otworzyła mi zdziwiona i chyba zadowolona.
– Proszę, wejdź… Jak miło.
Wszedłem i od razu zacząłem się pocić, od razu żałować zacząłem, wszystko bez sensu, wygłupię się tylko, już to zrobiłem. Zapytała, czy kawy, czy herbaty, ona tylko wyłączy żelazko, bo prasowała akurat. I widząc moją minę:
– No przecież nie przeszkadzasz, Maniek. Tylko żelazko wyłączę.
Usiadłem z nią w przestronnym salonie, wokół leżały drobne kawałki zwykłego życia: żółta piłka, gazeta o modzie, gumowa kość psa Kretesa, dwa błyszczące roboty, kawałek chrupka i opakowanie kreskówki ze smokiem na okładce.
Moja siostra przygotowała kawę, przez cały czas mówiąc coś do mnie, potem usiadła w fotelu naprzeciwko, nie przerywając. Miała na sobie wytarte dżinsy i bluzkę z nadrukiem przedstawiającym uśmiechniętego wieloryba. Patrzyła na mnie tymi wielkimi oczyma, w których topiła się kiedyś większość moich kolegów z liceum. Włosy ułożone w taki sposób, że przypominały zapałkę zaraz po potarciu o draskę.
– Dawid jest na placu zabaw – powiedziała. – Poszłabym po niego, on się po prostu posika z radości.
Czułem, jak kropla potu zjeżdża mi wzdłuż kręgosłupa i wsiąka w koszulkę. Podniosłem kubek do ust, upiłem łyk. Spojrzałem w lewo, w prawo: książki na wysokim regale, rozpuszczony w słońcu widok za oknem. Kawałek trawnika, trampolina dla Dawida, świeżo posadzone tuje przy drewnianym ogrodzeniu. Jeden z identycznych szeregowców przy jednej z identycznych ulic na Wawrze.
Milena podniosła się, ręce oparła na udach i zbliżyła twarz do mojej.
– Dosłownie za chwilę będziemy, okej?
Pokiwałem głową. Siostra dotknęła mojego ramienia, cofnęła palce.
– To może poczekasz u niego?
No i czekam tak, spocony już bardziej niż trochę, zdenerwowany jeszcze bardziej niż spocony.
Pokój jak marzenie każdego dzieciaka, a przynajmniej marzenie każdego dzieciaka z moich czasów: duży, wszędzie pełno wszystkiego – figurek, gier planszowych, puzzli i samochodów, broni z plastiku, elektronicznych gadżetów.
Chodzę od białych drzwi do białego biurka, na którym pudełko puzzli, kartka z gryzmołami i kubek pełen pisaków. Przystaję na środku, znowu patrzę na ścianę, a facet ze zdjęcia patrzy na mnie. Kto mi w ogóle robił tę fotkę? Pytlak? Miętowy?
Wyobrażam sobie, jak ją wieszali – siedmioletni, niecierpliwy kierownik prac i posłuszny wykonawca z rolką taśmy klejącej. Jego ojciec, mój szwagier Hubert, programista z ramionami w kolorowych tatuażach. Zastanawiam się, co myślał, umieszczając tu na prośbę syna mój wielki wizerunek. Odwracam głowę, głęboko oddycham.
Nie, jednak nie wytrzymam.
Idę raz jeszcze do biurka, raz jeszcze do drzwi. Wyjdę, ucieknę, przeproszę ją jakoś przez telefon, zrozumie. Nie zrozumie. Kładę rękę na klamce i słyszę ich głosy. Przeklinam szeptem.
Głosy już wyraźne – spokojny jej, jego cienki, podniecony. Pocieram klatkę piersiową. Ściska mnie w mostku, mam ciemno przed oczami. Mam ciemno przed oczami, ja, Mariusz Małecki, lat trzydzieści sześć, kawaler, cholesterol w normie, dwa zdjęcia z prezydentem i emerytura wojskowa, jestem już przy biurku, biorę głęboki wdech, waham się jeszcze przez chwilę, w końcu stawiam nogę na parapecie i skaczę przez okno.