Читать книгу Dżozef - Jakub Małecki - Страница 8

Pomarańczowa gumowa
piłeczka

Оглавление

W środę zacząłem się bać.

Niby zwykła operacja, żadne ryzyko i nie ma się czym martwić, ale portki miałem pełne. Doktor Lis (niech go cuchnące diabły w zardzewiałych kotłach gotują) zapytany o szczegóły podczas porannego obchodu, wyjaśnił, że operacja naprostowania kości nosowej będzie przebiegać pod pełną narkozą. „Trzeba będzie to panu złamać i ustawić ponownie” – wydawałoby się, że nie można powiedzieć tego z rozkosznym uśmiechem, a jednak można, doktor Lis potrafi.

O jedenastej poszedłem z pielęgniarką na badania. Sunąłem korytarzem jak na ścięcie, dłonie mi się spociły, brakowało tylko, żebym zemdlał.

Kanciapa pielęgniarek znajdowała się po lewej stronie korytarza. Przeszklona ściana pozwalała obserwować dwie kobiety pochylone nad blatami biurek, na których to biurkach zalegały papiery, kawa, pieczątki, kubeczki, papiery, ptasie mleczko, papiery i więcej papierów. Weszliśmy do środka.

– Niech drzwi zamknie – odezwała jedna z pielęgniarek, krępa, około czterdziestki, z łapami jak niedźwiedź. Wysuwała koniuszek języka, wypełniając jakąś kilkustronicową tabelę.

Za nią siedziała ruda trzydziestka, w ogóle nie zwróciła na mnie uwagi, zajęta opisywaniem probówek. Flamaster wirował w zgrabnej dłoni, duży biust apetycznie ocierał się o blat. Kiedy stawiała maleńkie litery, kłąb ognistych włosów częściowo zasłaniał jej policzek. Spojrzałem na talię, na nogi – najładniejsza pielęgniarka na piętrze, bez dwóch zdań.

– Tu sobie pan usiądzie i podwinie rękaw, pobierzemy i wraca pan na salę – powiedziała ta, z którą przyszedłem, wciągając jednorazowe rękawiczki.

Zawsze boję się ukłucia w żyłę, jest to coś strasznego. Kiedy igła wnika mi w ciało, czuję boleśnie wyraźnie, że faktycznie jestem tylko kupą gnatów i mięsa, że pływa we mnie ta jucha, to osocze. Testosteron, omnadren i hormon wzrostu podaje mi Jurij, zawsze zamykam wtedy oczy, i nie dlatego, że Jurij robi obrzydliwe miny, spoglądając na moje nagie dupsko, ale ponieważ chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Teraz, siedząc wśród pielęgniarek, zrobiłem to samo. Zamknąłem oczy ze strachu. Żegnaj, reputacjo.

Wbiła, odwróciłem głowę. Już po wszystkim, już po wszystkim, powtarzałem w myślach.

Zastanawiałem się, czy Weronika w ogóle mnie odwiedzi. Nie odpisała, więc może po prostu ma mnie gdzieś. Burczało mi w brzuchu i nie mogłem się doczekać obiadu.

Maruda oglądał obrady sejmowe, wygrażając jakiemuś ministrowi. Popatrzyłem na ekran. Na Marudę. Na ekran, na Marudę. Zastanawiałem się, czy powinienem nim jeszcze pogardzać czy może już go podziwiać.

Usiadłem na skraju łóżka i czekając na ciepły posiłek, odbezpieczyłem paczkę bakaliowych jeżyków. Kurz chętnie się poczęstował, Maruda również.

Na podstawie gruntownych badań i doświadczeń doszedłem kiedyś do wniosku, że jeżyki są prawdopodobnie jedną z najlepszych rzeczy w życiu człowieka. Kiedy oddawałem się tej niezwykłej czekoladowo-bakaliowej rozkoszy, popatrzyłem za okno i aż mnie ścisnęło. Było upalnie, ludzie chodzili w krótkich spodenkach, dziewczyny pokazywały uda i przybrązowione już lekko dekolty. Paru kolesi siedziało na ławce i podnosiło do ust puszki harnasia. Ach, słodki harnasiu… Powinienem teraz wyjść gdzieś z chłopakami na miasto, usiąść w ogródku przy Starym Rynku, sączyć chłodnego bronka i gapić się na dziewczyny.

– Ale pogoda… – mruknąłem do Kurza.

– No. Ale ja to wolę, jak jest jednak chłodniej. Zaraz dyszę i sapię, duszno mi i w ogóle. Bajpasy.

– A ja tam lubię. Jeszcze jednego? – Podsunąłem mu jeżyki.

Wziął kolejnego, a ja wróciłem wzrokiem za okno.

Na jednej z ławek siedział długowłosy menel, ten sam co dzień wcześniej. Zgarbiony, wyglądał jak niedźwiedź nieudolnie przerobiony na faceta, zarośnięty, do tego rudy. Pochylał się nad książką, pomyślałem, że zaraz zacznie się z nią całować. Obok leżała kupka innych tomików. Że też mu się chciało w taką pogodę.

Obiad wjechał parę minut później i tym razem faktycznie był wyjątkowo parszywy. Niedogotowane ziemniaki przywalone czymś twarogopodobnym smakowały ohydnie. Maruda wznosił się na wyżyny krytyki.

Dopiero w środę po południu zauważyłem, że czwarte łóżko nie jest tak zupełnie wolne. Każdy z nas miał małą szafkę na szczotkę, płyn do kąpieli, jakieś żarcie. Szafka przy łóżku pierwszym od drzwi była już zajęta, w wąskiej półce leżały futerał na okulary i stara książka. Na blacie tkwił plastikowy kubek i wsadzona w środek szczoteczka z włosiem tak zużytym, że wyglądało jak fryzura szalonego kompozytora.

Któregoś razu, wychodząc za potrzebą, zapytałem, czy ktoś tu z nami jeszcze leży.

Kurz, wpatrzony w telewizor, kiwnął głową.

– Taki Stasiu – wyjaśnił. – Teraz ma zabieg. Mieli mu usunąć krtań i o mały włos by chodził z takim, wiesz, trzeszczącym urządzeniem, za pomocą którego można wtedy mówić. W końcu jednak jakoś się udało, wywinął się i tylko mu coś operują. Powinien wrócić za parę dni.

W środę Weronika nie przyszła, zjawili się za to koledzy: Jurij i Cegła.

Cegła miał prawie dwa metry wzrostu i co rano golił się na łyso żyletką. Za młodu kroił znaczki samochodowe, potem lusterka, po osiemnastce zaczął handlować poważniejszym materiałem, potem dostał bardzo nieprzyjemny wpierdol od konkurencji, przerzucił się więc na bite auta z Niemiec i Francji, które sprzedawał razem z kuzynem w ich wspólnym komisie samochodowym Cegłatex.

Cegła wiele mnie w życiu nauczył: jak robić przysiad pod zawody, jak otwierać piwo zębami i jak uderzać z bani w nos – tego akurat nigdy nie wykorzystałem. To Cegła wyjaśnił mi, kim są Jouko Ahola, Greg Valentino czy Martyn Ford, to on odkrył przede mną tajniki Małego i Dużego Bobra (wypicie pięciu oraz siedmiu piw bez sikania – tego drugiego wyczynu dokonałem tylko raz, przypłacając go drobną niedyspozycją).

Jurij wyglądał przy nim nader niewyjściowo. Sięgał mi do szyi i miał na twarzy imponującą galaktykę pryszczy. Był moim sąsiadem z bloku i znaliśmy się od małego, wiedziałem o nim wszystko, on o mnie też. Na wielu płaszczyznach życia widowiskowo mu się nie wiodło, istniało jednak coś, co sprawiało, że ogromnie chciało mu się żyć.

Tym czymś były imprezy techno. Na imprezie techno szczupły pryszczaty sąsiad przeistaczał się w niezmordowanego tancerza i podrywacza, w walecznego człowieka legendę, wymalowanego na twarzy ultrafioletowymi flamastrami. W narciarskich goglach i kożuchu po dziadku dyrygował tłumami naćpanych ludzi, wyginając się do nich z wysokości stołu, na co właściciele przymykali oko.

Był na bieżąco z najnowszymi kawałkami, na domowym komputerze sam robił wielogodzinne sety, udostępniał to później w sieci, zbierając dziesiątki tysięcy odsłon. Miał sprzęt grający i ogromne kolumny, których mocy używał pewnie tylko w kilku procentach. Powtarzał, że ma w domu więcej kabli, niż kiedykolwiek obciągnęła Jenna Jameson. Po jego pokoju chodziło się na bociana – brodząc w czarnych wężowiskach przewodów. Na szyi nosił zazwyczaj zalaminowany bilet z pierwszego nadmorskiego festiwalu Sunrise, od którego wszystko się zaczęło. Teraz, kiedy wszedł do szpitalnej sali, również.

– No kurwa, patrz go, królewicza! – Wyszczerzył się i rozłożył ręce. – Leży sobie szlachcic, chory obłożnie!

– Proszę chować córki! – zawołałem, siadając. Naprawdę szczerze się ucieszyłem na ich widok. – Skąd wiedzieliście, że tu leżę?

– Szpiedzy nam powiedzieli – mruknął Cegła, rozglądając się po pomieszczeniu.

– Siedzieliśmy na ławce, jak twoja stara wracała z zakupów – wyjaśnił Jurij, ściskając mi rękę. – Człowieku, ledwo się uwolniliśmy.

– No tak… – mruknąłem i w tej samej chwili rozejrzałem się po łóżku, czy nie leży tam gdzieś ta pieprzona pomarańczowa piłeczka.

Nie leżała. Dzięki Bogu.

– Kto ci przyjebał? – Cegła miał to do siebie, że mówił zawsze bardzo głośno, co czasami stawało się odrobinę kłopotliwe, na przykład w tramwaju. Teraz też. Maruda wlepiał wzrok w chłopaków, jakby na oddział przyszła właśnie Śmierć i jej gadająca Kosa. Kurz kiwnął głową i udawał, że czyta gazetę.

– Jacyś dwaj szmaciarze, pod galerią.

– Skoksowani?

– A jak – skłamałem.

– Poznasz?

– No, nie wiem… Bardzo szybko to było.

W tej samej chwili Jurij zobaczył jeżyki i wsunął dwa ostatnie, co je sobie zostawiłem na później.

– Kiedy wychodzisz?

– Nie wiem, jutro operacja.

– Ech, chłopaku. Bo wiesz, co jest jutro…

– Nie wiem.

– No, mordo, mordeczko, a co może być?

– Sunrise… – wyszeptałem, zastanawiając się, czy Jurij tym razem to przeżyje.

– Aaaaa. – Znowu rozłożył ręce. Uśmiechnął się, ustami, oczyma, czym się tylko dało. Cieszył się cały.

– Ty, a na chuj ci operacja? – Zainteresował się Cegła, którego własny nos przypominał kartofel.

– Lekarz powiedział, że jak tego nie zrobię, to nie będę mógł… – zamilkłem, nie mając pojęcia, jak z tego wybrnąć. Przecież nie powiem nic o chrapaniu i utrudnionym oddechu. – Jeść – powiedziałem w końcu. – Nie będę mógł jeść.

Cegła skrzywił się na te słowa, a potem nieświadomie podrapał się po własnym kulfonie.

– Ale że w ogóle?

– Nie wiem, nie pytałem. Ale po operacji ma być w porządku.

– Losie słodki… – westchnął Jurij.

Usiedli na łóżku, pogadaliśmy, zapytali, czy nie chcę czegoś ze sklepu. Otworzyłem szafkę, pokazując stertę żarcia od mamy. Poprosiłem za to o jakąś gazetę.

Cegła poleciał do kiosku, a ja posiedziałem z moim sanrajsowym sąsiadem i wysłuchałem najnowszych hitów z dzielnicy. Jedyną ważną, i nad wyraz smutną, nowością było zajście w ciążę najgorętszej laski na osiedlu, poza tym właściwie niewiele: jedna bójka na klatce i drobny wypadek przy warzywnym. Motocyklista złamał sobie nogę wśród kapusty.

Odłożyłem na szafkę „Muscle & Fitness”, „Muscular Development”, „Kulturystykę i Fitness” i „Perfect Body”, pogadaliśmy jeszcze chwilę i koledzy opuścili salę. Cegła wziął numer od Kurza, żeby móc się ze mną spiknąć w razie czego. Odprowadziłem ich do wyjścia.

Do sali wracałem z myślą, że moi towarzysze niedoli pewnie nigdy już nie zamienią ze mną ani słowa. Dotychczas próbowałem odgrywać przed nimi nieco bardziej ułożonego, niż jestem w rzeczywistości, ale po wizycie Jurija i Cegły cały ten wizerunek prawdopodobnie poszedł w pizdu.

Nie miałem pojęcia, kiedy ja właściwie jestem sobą. Jak gadam przed blokiem z chłopakami? Przy rodzicach? W sali szpitalnej z obcymi facetami w średnim wieku? A może tylko wtedy, kiedy siedzę sam w pokoju i oglądam pornosy?

Rozmyślania przerwał mi facet, który właśnie opuszczał toaletę. Prawie zderzyliśmy się w drzwiach.

– Pan… tu?

– Yyy… tak. A pan?

– A ja też. – Uśmiechnąłem się głupio. – Proszę.

Ostatecznie jednak to on przepuścił mnie przodem. W środku Maruda i Kurz oglądali wiadomości.

– Panie Stasiu! – Ożywił się ten drugi. – A myśmy już myśleli, że po człowieku! Dobrze wszystko?

– Witam, witam. – Głos mężczyzny wydał mi się dziwnie chropowaty. – Dobrze to już raczej nie będzie. Ale tego… w porządku.

Rozmawiali o operacji, a ja przyglądałem się panu Stasiowi, którego przez kilka dni trzymali na intensywnej. Był mocno opalony, skóra na twarzy przypominała pognieciony karton. Miał krótkie ciemne włosy, krzaczaste brwi, ubytki w uzębieniu. Na szyi, w miejscu, gdzie znajduje się grdyka, bielały grube plastry.

Był dramatycznie chudy. Spod rękawów szpitalnej piżamy wystawały poorane grubymi żyłami przedramiona, piegowate i opalone chyba jeszcze bardziej niż twarz. Dłonie miał szczupłe i spracowane, pod paznokciami dostrzegłem czarne półksiężyce.

– My się nie znamy jeszcze – powiedział do mnie, a uśmiech upodobnił jego twarz do zgniecionej gąbki. Wszystko marszczyło się w nim i skręcało. – Stanisław.

– Grzesiek.

Podałem mu rękę; jakbym ściskał kawałek drewna, twardy i chropowaty. Dwa najmniejsze palce wygięła mu jakaś choroba, nie mógł wyprostować ich przy powitaniu.

Pan Stanisław wydawał się inny niż większość facetów w jego wieku. Musiał mieć już koło sześćdziesiątki, ale sprawiał wrażenie gościa, który przebiegłby setkę szybciej niż ja, ze sztangą też pewnie powalczyłby mimo gabarytów. Wyglądał jakoś… porządnie, mimo że tak dłonie, jak i fryzurę miał raczej zaniedbane. „Porządnie”, pamiętam, że właśnie to słowo przyszło mi wtedy do głowy. To, i jakaś dziwna myśl, że ten facet jest w stu procentach prawdziwy.

Paradoksalnie, momentami jego twarz przybierała taki wyraz, jakby za chwilę miała się rozpaść. Co jakiś czas na zmarszczonym obliczu pana Stasia pojawiał się krzywy grymas. Rozleci się, myślałem wtedy, policzki, czoło, nos, usta – wszystko to jest za słabo ze sobą sklejone i rozsypie się nam tutaj po podłodze. Patrzyłem i czekałem. Twarz mu nie wybuchła i nie rozpadła się, ale wrażenie było naprawdę przedziwne. Nigdy wcześniej nie spotkałem człowieka o takim wyglądzie.

Pan Stachu mało się odzywał, prawie wcale. Kiedy tylko układał się na łóżku, sięgał po zniszczoną książkę o pożółkłych kartkach, wyciągał się wygodnie i zapalał lampkę. Tak sobie trwał.

Maruda kimał, Kurz czytał gazetę, a ja swoich nawet nie otworzyłem. Jutro operacja, zaczynałem być naprawdę posrany.

Chwilę po dwudziestej trzeciej Kurz też ułożył się do snu, w szpitalu było już całkiem cicho. Pan Stachu leżał bez ruchu i tylko co chwilę przewracał kartkę, jak robot.

Z nerwów nie mogłem zasnąć. Stanąłem przy oknie, powietrze na zewnątrz zdawało się mieć szary kolor. Na ławce w parku wciąż siedział mężczyzna z długimi włosami i brodą. Pochylał się nad książką w żółtym świetle latarni.

Wyglądał na bezdomnego. Próbowałem dostrzec jakieś szczegóły w jego sylwetce, podpatrzeć wyraz twarzy, podejrzeć tytuł książki, którą czytał. Z trzeciego piętra, z takiej odległości i o tej porze było to niemożliwe.

Nagle podniósł wzrok i spojrzał prosto na mnie. Zmroziło mnie, odruchowo się cofnąłem. W sali było ciemno, mała lampka pana Stasia oświetlała ledwie kawałek ściany.

Z tego stresu przed operacją zaczynało już mi chyba odwalać. Z powrotem zakopałem się w pościeli i próbowałem zasnąć, co okazało się niemożliwe, bo pan Stachu przystawił sobie krzesło i usiadł przy mnie z książką.

– Czytałeś kiedyś Conrada? – zapytał.

– Nie.

Uniósł brwi.

– Znaczy, wie pan, w szkole mieliśmy, ale nie czytałem. Streszczenie jakieś czy coś. Najwyżej.

– To bardzo niedobrze…

– Tak?

Pochylił się.

– A jak byś chciał przeżyć swoje życie?

Zatkało mnie. Podniosłem się na łokciach, popatrzyłem na niego.

– A co to ma wspólnego z tym, że nie czytałem książek Conrada?

– Bo może byś chciał żyć w jakiś sposób, ale nie możesz. I szukasz sposobu na pozbycie się jakiegoś problemu, na zmianę, a ten sposób jest bardzo blisko, wszyscy go mają na wyciągnięcie ręki – mówiąc to, postukał w okładkę.

Podrapałem się po głowie.

– No jak mam być z panem szczery, to nie rozumiem.

– Bo Conrad, widzisz… On żył kilka razy. Pragnął więcej, wiedział, że życie ma się jedno, ale pragnął więcej. Jakie wszyscy mamy szczęście, że ktoś taki pisał książki! Książki, które kosztują teraz po sześć złotych za sztukę i wypełniają półki bibliotek. Wystarczy iść, pożyczyć czy kupić, usiąść w domu przy herbacie i można… można wszystko. Nie do wiary, prawda?

– Skoro pan tak mówi…

Westchnął, a bruzdy na jego twarzy się pogłębiły.

– Każdy wie, ale dopiero w ostatniej chwili. Umierając, doświadczamy tego objawienia, wiedza spływa na nas niechciana i przytłaczająca. Mogliśmy robić to czy tamto, trzeba było spróbować czegoś wielkiego, nie powinniśmy marnować się tu czy tam, siedzieć pół życia przed telewizorem, rozumiesz. Wiemy, ale na wszystko jest za późno. A żeby wiedzieć już dziś, potrzebujesz sześciu złotych albo karty bibliotecznej.

Podniosłem się jeszcze, poduchę wepchnąłem pod plecy. Spojrzałem na przejętego Czwartego.

– No to co takiego niby ten cały Conrad robił, że miał takie wyjątkowe życie?

Oczy nagle zrobiły mu się większe, usta zwęziły się lekko, czoło znów pomarszczyło. Widziałem, jak bardzo chce mi opowiedzieć tę historię, którą uważał za taką wyjątkową – ona niemal wyłaziła z niego, przeciskała się przez twarz. Wreszcie zaczął:

– Conrad żył trzy razy. Najpierw siedemnaście lat, później dwadzieścia, jeszcze później trzydzieści.

Przyglądał mi się, jakby oczekiwał odpowiedzi.

– Niespecjalnie rozumiem, ale zdaje się, że pan mi to zaraz z radością wyjaśni.

Poprawił się na krześle, przysunął się jeszcze bliżej.

– Te trzy życia to życie polskie, życie na morzu i ostatnie, angielskie, z pisaniem. Józef Konrad Korzeniowski, bo tak nazywał się w pierwszym życiu, bardzo wcześnie przywykł do słuchania historii o wojnie, o poświęceniu, o byciu odważnym. Po ojcu, obiecującym pisarzu, odziedziczył zdolność wczuwania się w losy książkowych postaci. Czytane i słuchane w dzieciństwie powieści ukazywały Józefowi wielkie możliwości, które daje nam życie: walka z przeciwnościami, cuda zręczności fizycznej, radzenie sobie z cierpieniem czy upór w realizowaniu marzeń. Sierotą został w wieku siedmiu lat. I ja w tym wieku utraciłem rodziców. Pogrzeb jego ojca, Apolla Korzeniowskiego, był w roku 1869 ważnym wydarzeniem – to już nie pogrzeb był, ale narodowa manifestacja. Za trumną szedł Józef Konrad, dziecko jeszcze, przyszły żeglarz i autor Ocalenia.

Oczy zaczęły mi się kleić, a Czwarty gadał tak i gadał: mały Józef, pogrzeb ojca, skok w wir gwałtownego życia, pierwsze wyprawy, niebezpieczeństwa, wreszcie pisanie, a w tym pisaniu prawda, prawda, rozumiesz.

Wreszcie zasnąłem i nie pamiętam już dobrze tego, co potem mówił. Kojarzę, że tamtej nocy śniły mi się statki i bezkresne morze. W chmurach nad horyzontem widziałem ciemne oczy, w huku sztormów grzmiało w kółko jedno zdanie: „Gdziekolwiek będziesz płynął, zawsze płyniesz do Polski”.

Czwartek. Operacja.

Shit, nie przypuszczałbym, że aż tak się będę bał. Może to dlatego, że siedząc bezczynnie cały wtorek i środę, zastanawiałem się, co też będą mi robić, czy będzie bolało i jak to jest, jak się dostaje pełną narkozę.

– Cześć – powiedział Kurz z łóżka obok.

Codziennie rano mówił wszystkim „cześć”.

Mruknąłem coś w odpowiedzi i uniosłem rękę.

– Dzisiaj operacja?

Tak, dobijaj mnie dalej.

– Wieczorem – odparłem.

– Będzie dobrze, kolego. Nic się nie martw.

– Mhm.

Podniosłem się na łokciach i spostrzegłem pana Stacha, leżącego w niemal niezmienionej pozycji, wciąż z książką w żylastych dłoniach. Maruda wypinał w naszą stronę blade dupsko.

– A pan znowu czyta? – zwróciłem się do Czwartego.

– Spania to dzisiaj nie było chyba, co? – dodał Kurz.

Czwarty podniósł wzrok i spojrzał na nas nieprzytomnym wzrokiem.

– No tak. Zdaje się… zarwałem nockę – odpowiedział tym swoim chropowatym głosem i uśmiechnął się, ukazując niemal bezzębne dziąsła. Zastanawiałem się, jak ten facet je. Przy śniadaniu trzeba mu się przyjrzeć.

– Ale co, tak bez przerwy? – Nie chciało mi się wierzyć.

Wzruszył ramionami, kiwnął głową.

– To co pan takiego ciekawego tam ma? – Kurz założył kapcie i się przeciągnął, aż strzeliło mu w plecach. – Może i ja bym przeczytał.

– Lord Jim – brzmiała odpowiedź.

– O kurwa – jęknąłem. – Ja to miałem w szkole.

Pan Stachu położył sobie książkę na brzuchu i powoli przetarł oczy.

– Czytam Lorda Jima przynajmniej raz w miesiącu.

Zerknąłem na Kurza, Kurz na mnie.

– Raz w miesiącu? – powtórzyłem, wędrując wzrokiem od Czwartego do Kurza i z powrotem.

– Tak, od kilkunastu lat.

– Żartujesz pan. – Kurz też nie wierzył.

– Nie. Większość fragmentów znam już właściwie na pamięć.

Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Kurz najwyraźniej również.

– W nocy pochłonąłem prawie całą – stwierdził Czwarty i włożył zakładkę między końcowe kartki.

– Jak można czytać w kółko jedną powieść? – spytał Kurz.

Czwarty pokręcił głową.

– Ja nie mówię, że czytam tylko Lorda Jima. Akurat tę czytuję najczęściej. Jest naprawdę wyjątkowa. Potężna.

Wyciągnąłem z szuflady czekoladę od mamy, połamałem i wsadziłem do ust spory kawałek. W brzuchu czułem rosnącą kulę stresu.

– Ja na przykład wcale nie czytam – wyznał Kurz, wyciskając sobie jakiś wągier na nodze. – Lubię, ale nie mam czasu.

Czwarty rozmyślał nad czymś przez chwilę, w końcu schował okulary do futerału. Poły szpitalnej koszuli rozsunęły mu się przy tym, ukazując fragment chudego brzucha.

– Wydaje mi się, że kiedyś przyjdzie taki moment, że stwierdzi pan, jak bardzo potrzebuje prawdziwych opowieści, i będzie czytał dużo więcej, niż może się panu dzisiaj wydawać możliwe.

Kurz uniósł brwi.

– Myślisz pan, że w tym wieku możliwe jest, żeby tak się nagle rzucić na książki?

– Życzę panu z całego serca, żeby pan nie musiał – odpowiedział pan Stachu. – Tak by było najlepiej.

Po tych słowach chwycił szczoteczkę i poszedł do kibla.

Przyszła żona Kurza. A mnie zrobiło się gorąco. Poruszała się jak gwiazda filmowa, miała długie włosy, krągłe biodra i ciężkie piersi. Wchodząc na salę, uśmiechnęła się rozbrajająco.

Spojrzałem na Kurza i pomyślałem: ty draniu.

Przywitali się, cmoknęli w usta. On trochę poprawił koszulę na piersiach, ona zaczęła krzątać się wokół niego, tu masz to, tu ci kupiłam, weź schowaj, jak się czujesz, jej dłoń na jego ramieniu, wszystko w porządku, dobre mam towarzystwo, no to jak ma być. Patrząc na nich, odnosiłem wrażenie, że się naprawdę lubią.

– Lekarz coś mówił? – Na stolik wjechały obowiązkowe mandarynki, pomarańcze.

– Nic nowego, to, co przedtem. Stan zapalny powoli przechodzi.

Kiedy uznała, że wystarczy tego dotykania, przestawiania, układania, usiadła obok męża, nogę założyła na nogę.

– Jak tam Tomek? – zapytał Kurz.

– Siedzi w firmie. Przyszło nowe zlecenie od Borowiaka.

– Duże?

– Takie jak w listopadzie.

– No patrz.

I tak dalej, i tak dalej, w końcu pani Kurzowa wyjęła z torby pidżamę i kazała się mężowi przebrać. Kurz posłusznie jak dziecko poszedł do kibla, żeby przymierzyć nowe wdzianko, tymczasem jego zmysłowa małżonka zagadnęła mnie z uśmiechem:

– A pan to chyba nowy?

– Nowiuteńki. Dwadzieścia trzy lata.

Wciągnięty brzuch, szeroki uśmiech. Chyba nie byłem zabawny. Zamieniliśmy parę słów o zbliżającej się operacji, o tym, że ciepło, a tu szpital, no co zrobić.

Kurz wrócił w nowym uniformie: niebieskie spodnie i góra w szlaczki. Spojrzał na mnie, bezradnie rozłożył ręce.

– No teraz to się pani mężowi żadna tutaj nie oprze – stwierdziłem, ale po mojej uwadze oboje jakoś zmarkotnieli.

Żona Kurza pożegnała się w końcu i opuściła salę. Wrócił za to strach.

Przyszła pora na kolejny obchód lekarzy, którzy zaczynali kojarzyć mi się – być może całkiem niesłusznie – z bandą zwyrodniałych naukowców przeprowadzających eksperymenty na ludziach. Odzywali się rzadko, na pytania odpowiadali zdawkowo, mruczeli coś do siebie, pokazywali na zapiski umieszczone na naszych łóżkowych tabliczkach. Nic tylko czekać, aż zaczną złowieszczo chichotać i podawać środki halucynogenne.

– Pan Grzegorz Bednar – stwierdził doktor Lis, który tym razem zjawił się w towarzystwie przysadzistego rudzielca w typie agenta ubezpieczeń.

– Tak… – Gardło ścisnęło mi się jeszcze bardziej.

– W ciągu godziny siostra zabierze pana na zabieg. Zaraz dostanie pan jeszcze przydział lekarstw.

– Dobrz… – Mój aparat mowy nie zdobył się na nic więcej.

– Wszystko będzie dobrze, niech się pan tak nie boi. – Lis uśmiechnął się krzywo, a ja pożałowałem, że nie możemy się zamienić. Podczas zastrzyku ręka omsknęłaby mi się i zamiast w żyłę na przedramieniu wbiłbym mu igłę w oko albo w jaja.

Odpowiedziałem mu swoim firmowym uśmiechem debila i pozostałem z takim wyrazem aż do momentu, kiedy on i reszta personelu opuścili salę.

W międzyczasie musiałem jeszcze tylko podpisać trzy dokumenty, z których dwa informowały mnie, że operacja wiąże się z ryzykiem, a ja jestem tego w pełni świadomy i ryzyko to akceptuję, a o trzecim nie powiem nic, bo co w nim było, zupełnie nie pamiętam.

Gdyby pacjentom z naszej sali przyznawano ordery za bezruch, bezapelacyjnie zwyciężyłby Czwarty, a ja wygarnąłbym srebro. Z rękoma splecionymi za głową, nogami założonymi jedna na drugą i z coraz bardziej przerażającymi myślami tłukącymi się w głowie, leżałem. Czekałem.

Doskonale znam te ciężkie, zaprawione oszustwem chwile dzielące człowieka od wszystkich nieprzyjemnych wydarzeń, na myśl o których cierpnie skóra. Nabieram wtedy pewności, że klepsydra szwankuje, że ktoś tu robi sobie ze mnie jaja, bo jak to możliwe, że minuta trwa godzinę, a godzina dziesięć?

W tym monumentalnym oszustwie musiała brać udział tłuściutka pielęgniarka, która przyszła po mnie o siedemnastej i zachowywała się jakby nigdy nic. Nie dałem po sobie poznać, że wiem o przekręcie z wydłużonym czasem, i pokornie poddawałem się jej poleceniom. Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów musiałem wsiąść na wózek inwalidzki, mimo że – jeśli pominąć wątpliwą kondycję psychiczną – czułem się przecież znakomicie.

– Dostał pan leki, po których może kręcić się teraz w głowie – wyjaśniła siostra.

Pojechaliśmy głównym korytarzem do końca, potem w prawo i przez automatycznie otwierane szklane drzwi.

– Boi się pan?

Jak jeszcze raz ktokolwiek zapyta mnie, czy się boję, to zacznę krzyczeć i wyrywać sobie włosy z klaty.

– Trochę – burknąłem, spoglądając na swoje odbicie w seledynowej lamperii.

Kilka razy w życiu, tak jak każdemu, zdarzył mi się przeskok w czasie, ale nigdy aż tak potężny jak wtedy. Pamiętam po kolei zdarzenia, między którymi musiały ziać potężne luki. Było tak:

Scena pierwsza: schodzę z wózka inwalidzkiego w jakiejś czystej, może nawet sterylnej sali i kładę się na łóżku wskazanym przez wysokiego mężczyznę w białej maseczce.

Scena druga: ów mężczyzna zaczyna ze mną gadać.

On: Nazywam się Janusz Modrzew i jestem anestezjologiem.

Ja: Mhm.

On: Teraz dostanie pan zastrzyk, po którym poczuje się pan skołowany, będzie się panu kręcić w głowie, aż w końcu straci pan przytomność.

Ja: zaczynam dyszeć.

On: No, no, no! Niech pan nie oszukuje. Jeszcze nic nie wstrzyknąłem.

Scena trzecia: moja głowa to arbuz zrzucony z czwartego piętra, a gardło zmienia się w pustynię Gobi. Jakiś damski głos mówi mi, żebym pakował się już na swoje łóżko. Wypełniam polecenie, jakbym wchodził na wyrko pierwszy raz w życiu.

Scena czwarta: Budzę się, otacza mnie ciemność i po raz pierwszy nie czuję zapachu szpitala. Gardło jest suche i boli. Ktoś trzyma mi palce w nosie.

Przebudziłem się z odgłosem, jaki wydaje gotujący się gulasz.

Przełknąłem ślinę, zabulgotałem raz jeszcze, rozkleiłem powieki i westchnąłem. Jakaś niewidzialna istota z oślim uporem trzymała mi palce w nosie. Musiały w nocy napuchnąć, bo czułem, że twarz zaraz mi eksploduje. Odruchowo dotknąłem nosa i cofnąłem rękę.

Miałem tam gips.

Zbadałem go starannie i okazało się, że szerokim prostokątem rozpoczyna się na czole, schodzi w dół, rozszerza się i kończy nad ustami. Przytrzymywały go krzyżujące się bandaże zawinięte wokół głowy. Bardzo ostrożnie dotknąłem palcem dziurki w nosie – upchnięto tam jakąś ligninę albo coś takiego.

– Cześć. – Kurz wszedł do sali z ręcznikiem i szczoteczką. – Jednak żyjesz.

– Żyję. – Mój głos brzmiał całkiem obco.

– Wyglądasz jak bohater jakiegoś filmu science fiction.

– A czuję się jeszcze bardziej chujowo.

Kurz uśmiechnął się i zatopił wzrok w „Wyborczej”. Kojarzyło mi się, że rano była u niego żona z synem.

Rano?

– Która godzina? – spytałem, nadal nie mogąc uwierzyć, że to, co słychać, kiedy mówię, to mój własny głos.

– Dwunasta. Spałeś jak zabity – wyjaśnił Kurz. – Jak się czujesz?

– Kiepsko, panie Leszku. Bardzo, kurde, kiepsko.

To było uczucie, jakbym miał się zaraz udusić. Łapczywie chwytałem ustami potężne hausty powietrza, chcąc chyba zrobić zapas. Wzbierała we mnie panika. Jak ja spałem? Czy cały czas oddychałem przez usta? Czy tak w ogóle można?

Zamknąłem oczy, wyciągnąłem się trochę wygodniej i natychmiast odleciałem.

Sklejone powieki, gardło popękane i zasypane solą.

Chrząknąłem, rozejrzałem się i ostrożnie uniosłem na łokciach. Musiało zejść mi już znieczulenie, bo nos pulsował bólem.

Rozmazany świat przestał się kołysać, zobaczyłem Czwartego. Ustawił sobie krzesło naprzeciwko mojego łóżka, założył nogę na nogę i jak zwykle czytał jakąś książkę. Tym razem cienką, najwyżej kilkadziesiąt stron. Popijał herbatę i ostrożnie, z jakąś przedziwną gracją, odstawiał wyszczerbioną szklankę na parapet.

– Jak żyjemy? – Wsunął zakładkę między kartki i pochylił się w moją stronę.

– Prawdę mówiąc… trochę nie najlepiej…

Poradził mi, żebym często przełykał ślinę i co jakiś czas zamykał usta, w przeciwnym wypadku gardło dalej będzie mi wysychać, a ból tylko się nasili.

– Nie budziliśmy cię, tak mocno spałeś. – Kurz wygrzebywał właśnie spod kołdry swoje niedźwiedzie ciało. – Ale masz tu trochę wody, tylko mówili, żebyś pił powoli.

Spojrzałem na kubek i dopiero teraz zorientowałem się, jak okrutnie mnie suszy.

– A co to, już kolejna książka? – zapytał Kurz Czwartego. – Lord Jim skończony?

Czwarty, który jeszcze przed chwilą ze mną rozmawiał, teraz wyglądał jak wyrwany z letargu.

– Tak… tak, skończony – odparł, pocierając dłonią o dłoń. – To Tajfun. Panowie znacie Tajfun?

– Nie.

Widziałem, jak przemyka mu coś po twarzy. Jakby bardzo szybko się skrzywił.

– To opowieść o kapitanie MacWhirrze, potężnym, śmiałym, ale też oszczędnym w słowach. Zdecydowany człowiek, gotowy oddać życie za ideę. Takich ludzi już nie ma, skończyli się razem z powodami, dla których w ogóle istnieli. Wojna, powstanie, żegluga w stronę nieznanych lądów. Gdy nie ma potrzeby, bohaterowie po prostu się nie rodzą.

– Uhm – mruknąłem.

– Znowu Conrad? – zapytał Kurz.

Czwarty zamknął książkę, obrócił ją w dłoniach, przyjrzał się okładce.

– Czytam właściwie wyłącznie jego.

– Łoo, aż tak? – Kurz przeciągnął się, strzeliło mu w plecach. Zapytał, skąd ta cała fascynacja Conradem.

Czwarty przełknął ślinę, spojrzał za okno.

– Sam nie wiem. Tak jakoś.

Kurz drążył temat: ale kiedy po raz pierwszy, musiało się przecież jakoś zacząć, dlaczego akurat ten autor, nie jest pan ciekaw innych?

Czwarty upierał się, że nie wie, tak jakoś wyszło, tak po prostu, rozumiecie, panowie. Nie rozumieliśmy.

– Dziwne – wtrąciłem.

Przez chwilę nikt nic nie mówił, w końcu Czwarty westchnął głośno i rzucił:

– Ano, wiele jest na świecie dziwnych rzeczy.

Nie wiem dlaczego, ale od razu pomyślałem o Weronice, o SMS-ie od niej, o tym, że nie przyszła.

– Tak – zgodziłem się. – Na przykład to, że moja wspaniała dziewczyna nie raczy nawet odwiedzić mnie w szpitalu. A mogłem przecież na przykład, dajmy na to, umrzeć w czasie tej operacji. No mogłem? Mogłem. Zdarzają się takie rzeczy.

– Kobiety nie zrozumiesz – zawyrokował Kurz, przekręcając się na łóżku. – Nigdy nie dogodzisz. A jak dogodzisz, to i tak źle. I o to chodzi.

– Conrad napisał kiedyś, że być kobietą to strasznie trudne zajęcie, bo polega głównie na zadawaniu się z mężczyznami.

Nasze rozmowy coraz bardziej rozchodziły się w szwach: nie wiadomo było, kiedy się zaczynają i kiedy kończą, puchły nadmiernie albo nagle się urywały, skręcały i zawracały, potrafiliśmy nagle zamilknąć w trakcie jakiejś dyskusji, by wrócić do niej dwie godziny później, bywało też, że traciliśmy wątek i żaden z nas nie wiedział, o czym właściwie mówimy. Teraz to samo: trochę o szpitalu, trochę o kobietach, o żonie Kurza i o tym, że Czwarty jest samotny, dużo banałów, jeszcze więcej westchnięć, wtrącenia Marudy i głośny rechot Kurza, na koniec Czwarty z jednym z tych swoich cytatów Conrada, na które żaden z nas nie znajdował odpowiedzi.

– Nie szafuję lekkomyślnie słowem „miłość”, istnieją jednak ludzie, którzy są w stanie powiedzieć, że kochają kiełbasę.

Skrzywiłem się, nieraz bowiem publicznie obwieszczałem swoją dozgonną miłość do pizzy czy kebabu.

– A u ciebie, młody? – zapytał w końcu Kurz.

Długo myślałem nad odpowiedzią. Puste godziny spędzane z tymi ludźmi robiły mi chyba coś z głową. Bez żadnych oporów powiedziałem:

– Ech, właściwie to sam nie wiem. Bo jakbym miał tak szczerze, ale tak naprawdę szczerze… to ja tej swojej Weroniki przeważnie chyba po prostu nienawidzę.

Żaden z moich towarzyszy niedoli nie zdążył zareagować, bo do sali, z miną sapera, który właśnie poczuł pod butem kliknięcie, wkroczyła Weronika.

Dżozef

Подняться наверх