Читать книгу Instytut - Jakub Żulczyk - Страница 5

*

Оглавление

Kimkolwiek jesteś.

Mam na imię Agnieszka, a Instytut to moje mieszkanie. Dwanaście godzin temu zostałam w nim uwięziona. Nikt nie może wyjść na zewnątrz. Nikt nie może wejść do środka.

Instytut znajduje się na ostatnim, piątym piętrze przedwojennej kamienicy położonej przy jednej z głównych arterii Krakowa. Jego adres to: aleja Mickiewicza 20, mieszkanie numer 12. Ma powierzchnię stu trzydziestu metrów kwadratowych, cztery pokoje, do tego, jak większość mieszkań, kuchnię, ubikację i łazienkę.

To duża powierzchnia, przynajmniej w teorii. Podczas metrażowej licytacji na sobotnim „winie u znajomych”, gdy każda zaproszona para opowiada o dwupokojowym owocu swojego kredytu, „sto metrów” wywołuje zawistne cmokanie, pytania o okazję, przytyki: „to pewnie po salonie możesz jeździć sobie na rowerze, nie?”. Nie wydaje mi się jednak, aby przestrzeń miała jakieś większe znaczenie, gdy jest się zamkniętym od zewnątrz. Cela to wciąż cela.

Nazwa „Instytut” była na domofonie, gdy po raz pierwszy przyjechałam obejrzeć mieszkanie. Zapytałam prawniczkę, z którą je oglądałam, dlaczego akurat Instytut, i to w miejscu, gdzie powinno raczej się znajdować nazwisko mojej babci – jaki Instytut, badający co? Nie miała pojęcia. Później, gdy się wprowadziłam, administratorka zapytała, czy wymienić papierek pod domofonem na taki, na którym byłoby moje nazwisko. Odmówiłam. Pomyślałam, że tak będzie łatwiej. W końcu każdemu, kto zamierzałby mnie odwiedzić, nie będę musiała bezskutecznie wbijać do głowy numeru lokalu i nazwiska. „Wystarczy powiedzieć: dzwoń do Instytutu” – pomyślałam, zakładając, że poznam w Krakowie jakichś ludzi, którzy zechcą mnie odwiedzać.

Po bardzo krótkim czasie chciałam, aby było ich o połowę mniej. Wszyscy, rozmawiając o moim mieszkaniu, mówili: „do Instytutu”, „w Instytucie”, „z Instytutu”, „pod Instytutem”, „niedaleko Instytutu”. Mówili tak ludzie, którzy wpadali tu na kawę, ludzie, którzy wpadali tu trochę częściej, a w konsekwencji się wprowadzali, oraz ludzie odwiedzający tych, którzy już się wprowadzili. Przy Alejach Trzech Wieszczów są setki mieszkań. W całym Krakowie kilkadziesiąt, kilkaset tysięcy. „Instytut” stał się więc po prostu Instytutem. Gdy to nastąpiło – a nie potrafię określić, kiedy dokładnie – tym bardziej nie chciałam, aby Instytut, dzięki nowej karteczce w domofonie, został zwykłym mieszkaniem Agnieszki Celińskiej. Nawet gdy w poniedziałek o ósmej rano znajdowało się w nim czterdzieści na wpół omdlałych, ale wciąż usilnie przebywających ze sobą osób, a ja musiałam za dwie godziny wyjść do pracy, nie chciałam, aby stał się takim samym miejscem jak wszystkie inne mieszkania należące do Nowaków, Paprockich, Daszyńskich, Malickich, Dawidowskich albo przez nich wynajmowane. Ale w tym momencie Instytut już nie jest azylem; jest właściwie jego przeciwieństwem – jest pułapką.

Nie możemy wyjść z Instytutu. To znaczy możemy wyjść, ale tylko na korytarz. Na korytarzu po lewej jest wejście do starej, drewnianej windy z dwuskrzydłowymi drzwiami. Obok windy są schody w dół, które oddziela od klatki masywna przedwojenna krata z poskręcanymi w secesyjne supły, gęsto osadzonymi prętami. Winda zawsze działała, ale teraz nie działa. Krata zawsze była otwarta, ale teraz jest zamknięta na oba zamki. Nie mam klucza do tych zamków. Być może ma je pani Finkiel, sąsiadka. Naprzeciwko naszych drzwi, po drugiej stronie windy i schodów, są drzwi do jej mieszkania. Pani Finkiel nie chce lub nie może nam ich otworzyć. Chyba że nie ma jej w domu.

Nie działają nasze telefony. Nie możemy złapać internetu. Zostaliśmy odcięci od świata w samym centrum Krakowa.

Na ludzi, którzy nas zamknęli, mówimy „Oni”. W pewnym sensie sami tak się przedstawili. Kilka godzin temu Weronika znalazła na wycieraczce wydartą z zeszytu kartkę w kratkę, na której ktoś nabazgrał czerwonymi, krwistymi literami: TO NASZE MIESZKANIE.

Nie wiemy, kim są „Oni”. Nie potrafimy nawet się domyślić. Mogą być naszymi sąsiadami. Mogą być dawnymi znajomymi, których kiedyś niechcący skrzywdziliśmy, byłymi dziewczynami, chłopakami, mężami, rodziną. Mogą być psychopatami w rodzaju tych, którzy wybierają na chybił trafił numer komórki i pastwią się nad tobą przez miesiąc, wydzwaniając o trzeciej nad ranem i grożąc, że spalą ci dom. Mogą być administracją budynku. Mogą być policją. Właścicielami warzywniaka naprzeciwko. Dziwną grupą ludzi w znoszonych garniturach, trzymających skórzane nesesery i wyraźnie zużyte, papierowe teczki, którą minęliśmy na ulicy parę dni temu. Nie mamy zielonego pojęcia.

Teraz możemy tylko czekać, siedząc albo kursując pomiędzy czterema pokojami, kuchnią i łazienką. Jest nas tutaj siedmioro – Weronika, Iga, ja, Sebastian, Jacek i dwoje znajomych Weroniki, przypadkowych więźniów – Robert i Ania.

Przemieszczamy się z pokoju do pokoju, aby odrobinę rozrzedzić poczucie uwięzienia, jednak ono zamiast niknąć, rośnie z każdą sekundą, wchodzi w każde pasmo każdego mięśnia jak rosnący w ekspresowym tempie nowotwór. Czujemy je najmocniej w momentach, gdy na sekundę stajemy w miejscu, zatrzymani przez jakiś dochodzący z zewnątrz szmer, dźwięk, stuknięcie. Czekamy kilkanaście sekund, wyglądamy na klatkę, patrzymy przez okno na ulicę. Na razie jednak żaden z tych odgłosów nie zmienia się w nic konkretnego. To po prostu zwykły dźwięk, echo ze świata, od którego nas odcięto. Jedyne, co nam zostaje, to ruszać z powrotem, siadać i wstawać, zapalać i gasić papierosy, gotować wodę na kolejne herbaty, odkręcać wodę i ją zakręcać, zdejmować i wkładać ubrania – w kółko, w kółko, w kółko.

Zorientowaliśmy się, że nas zamknięto w niedzielę, około dwudziestej drugiej. Być może byliśmy zamknięci już od popołudnia, ale nikt nie potrafił tego stwierdzić ze względu na specyfikę dnia. Niedziela to w Instytucie czas wyczerpanego człapania do łazienki, wyganiania ostatnich niedobitków po sobocie, a wieczorem wspólnego spożywania pizzy i oglądania całego pasma upośledzonych programów o tańczących, śpiewających i stających na rękach aktorach z polskich seriali i polskich piosenkarkach. Niedziela to dzień, w którym trzeba przez pół godziny akumulować w sobie energię, aby napuścić wodę do wanny, nie mówiąc już o wyjściu z mieszkania. Niedziela to dzień, którego z reguły się nie pamięta.

Poprzedniego dnia Iga i ja stałyśmy za barem w Brzydkim Kocie. Brzydki Kot to popularna knajpa niedaleko Rynku Głównego. Papa, właściciel, wypuścił nas do domu wpół do dziesiątej, gdy w lokalu poniewierały się smutne resztki sobotniego wieczoru. Nieprzytomne, czterdziestoletnie kobiety o wyglądzie dewizowych prostytutek z polskiego filmu z lat osiemdziesiątych, stojąc na barze, tańczyły do puszczanej w kółko Lambady. Sebastian z Yogim i Papą zbierali ze stolików leżących z twarzami w popielniczkach zapomnianych przez życie malarzy, bezrobotnych muzyków, niepublikowanych poetów i studentów kierunków humanistycznych. Podłogę przykrywała chrzęszcząca i śliska kołdra błota, szkła, szlamu i niedopałków. Wyszliśmy we trójkę – ja, Iga i Sebastian. Ze zmęczenia przytrzymywaliśmy się ścian. Papa w nagrodę za żołnierską postawę wręczył nam po butelce wina. Gdyby nie grudzień i poranny, dziesięciostopniowy mróz, pewnie nie doszlibyśmy do mieszkania i zasnęli na ławce na Plantach. Gdy w końcu, wlokąc się przez Karmelicką jak procesja na relanium, dotarliśmy do Instytutu, po prostu padliśmy na nasze łóżka, tracąc przytomność.

Gdy ją traciliśmy, w pokoju Rumuna trwało jeszcze coś w rodzaju wizyty znajomych: Jacek głośno rozmawiał z grupą młodych i bełkoczących osób, których nie zdołałam rozpoznać, a która planowała jakąś inteligentną rozrywkę w rodzaju rzucania jogurtami w radiowozy, tudzież podpalenia przystanku autobusowego.

Oprócz Weroniki o dwudziestej drugiej wszyscy jeszcze spaliśmy. Weronikę odwiedzili znajomi, jak się okazało, ci sami, którzy byli u nas również w poprzednią niedzielę, Robert i Anka. Właśnie oni, chcąc wyjść z Instytutu, odkryli, że to niemożliwe.

Gdy Weronika weszła do mojego pokoju, akurat próbowałam wstać.

– Agnieszka, stało się coś dziwnego – powiedziała.

Zrzuciłam z siebie kołdrę i oba koty, podniosłam się i podreptałam do drzwi. Musiałam zmrużyć oczy, chociaż w mieszkaniu panował półmrok. Wnętrze moich ust było spuchnięte i poranione, jakbym zjadła pięć szklanek piasku. Jakieś niezidentyfikowane, tępe narzędzie rytmicznie łomotało o wewnętrzną stronę mojej czaszki. Weronika pokazała mi kartkę z zeszytu. Wzięłam ją do rąk i przysunęłam blisko do nosa jak staruszka próbująca rozszyfrować rachunek za telefon.

– Leżało na wycieraczce. – Wskazała palcem przestrzeń rozpościerającą się za otwartymi drzwiami do mieszkania. – Chodź. Może wiesz, o co chodzi.

– To nasze mieszkanie – przeczytałam raz na głos i kilka razy w myślach.

Tu, w Krakowie, zajmuję się różnymi rzeczami, robię makijaże dla telewizji, dekoruję ludziom mieszkania, ale głównie, co drugi wieczór, jestem barmanką. Jak każdy barman i każda barmanka dzielnie piję w pracy. Barman pracuje średnio dwanaście godzin, w tym czasie popijając małe piwa i okazjonalne wódki ze znajomymi po to, aby na koniec schlać się z okazji fajrantu. Następnego dnia skoncentrowanie się na prostych, wypowiadanych do ciebie zdaniach to potworny, nieludzki wysiłek.

Do tego mam trzydzieści pięć lat; w swoim głębokim, wewnętrznym mniemaniu zaczynam być starą babą. Źle znoszę życie, które dwudziestolatek może prowadzić bez większych problemów egzystencjalnych i odpornościowych. Jest mi ciężej. Dostaję nieznacznych zadyszek. Wolniej trawię alkohol. Muszę dłużej spać. Bolą mnie plecy. Tylko dlatego, że za długo stoję lub siedzę.

Podsumowując, musiałam się mocno skupiać, aby zrozumieć to, co mówi i pokazuje Weronika.

– Ktoś się pomylił, Weronika. – Nie zdziwiłam się, gdy zamiast mojego głosu usłyszałam coś pomiędzy szlifierką kątową a umierającym bluesmanem.

– Chodź ze mną na korytarz. – Weronika machnęła ręką.

Na korytarzu stali jej znajomi: szczupły, wysoki i skrzywiony chłopak w długim, damskim swetrze na guziki i rogowych okularach i drobna blondynka okutana w rozciągnięty T-shirt i legginsy z nadrukiem spranej tęczy, o twarzy i dłoniach koloru starej porcelany.

– No dobrze, ktoś sobie robi jaja – powiedziałam, mrużąc oczy, jakbyśmy wszyscy byli na plaży w sierpniowe popołudnie. „Z powrotem do łóżka” – myślałam jeszcze wtedy. „Nakryć się kołdrą. Spać”.

– Nie można wyjść – odparła Weronika. – Nie działa winda. Krata jest zamknięta. „Oni” nas tutaj zamknęli.

– Jacy „Oni”? – zapytałam.

Weronika jeszcze raz pokazała mi kartkę, a ja jeszcze raz przeczytałam: „To nasze mieszkanie”.

Oprzytomniałam. Przynajmniej na tyle, by poczuć, że jest mi zimno w pięty. Stałam boso na nieogrzewanej klatce schodowej; na zewnątrz musiało być jakieś minus dziesięć stopni.

Machnęłam im ręką, aby weszli za mną z powrotem do środka, wróciłam do pokoju i zaczęłam powoli wygrzebywać telefon ze zbitej sterty ubrań. Nie chciał się włączyć. Zaczęłam szukać ładowarki, ale po chwili uświadomiłam sobie, że zajmie to następną godzinę. Ruszyłam do pokoju Igi, żeby ją obudzić.

Spała na brzuchu, ze zwisającą smętnie głową, w ubraniu; wyglądała, jakby spadła na łóżko z wysokości kilku pięter.

– Iga, ktoś zamknął kratę na schody i zostawił jakąś durną kartkę na wycieraczce – powiedziałam.

Iga podniosła głowę o kilka centymetrów, otworzyła jedno oko, wydusiła z siebie zachrypnięte „Jezus Maria” i wstała. Wręczyłam jej list z wycieraczki.

– To koledzy Rumuna. – Pokręciła głową. – Oni robią takie rzeczy. Raz na czyichś urodzinach zwędzili klucze do knajpy i zamknęli wszystkich w środku.

– Nie mogą już tu nigdy więcej przyjść – powiedziałam cicho. – Wydrukujemy ich zdjęcia i przykleimy na drzwiach do kamienicy.

– Tak, masz pełną rację. – Iga pokiwała głową. Wstała, wyminęła mnie, przeczłapała przez korytarz i zaczęła bębnić pięściami w szyby w drzwiach pokoju Jacka. – Rumun! – wrzasnęła. – Zadzwoń do swoich kolegów debili i powiedz im, że są opór nieśmieszni.

Jacek, znany w Instytucie jako Rumun, otworzył drzwi po dobrej minucie. Przypominał mocno zgniecioną w rękach i następnie rozprostowaną kartkę. Pokazałyśmy mu palcem wyjście z mieszkania. Powoli, człapiąc, mijając nas, jakbyśmy były słupkami, wyszedł na klatkę. Stanęłam w drzwiach. Rumun szarpnął kratę raz, drugi i trzeci.

– To jest bardzo nieśmieszne. – Iga opierała ręce na biodrach.

– To nie oni. – Rumun pokręcił głową.

– Oczywiście. To moja mama.

– Nie wiem, skąd wzięliby klucz do tej kraty, skoro my go nigdy nie mieliśmy. – Rumun przeciągnął dłonią po prętach, po czym podszedł do windy. Nacisnął guzik raz, drugi i trzeci.

– Nie działa – powiedziała Weronika.

– Dziwne byłoby, gdyby działała. – Wzruszył ramionami.

– Wczoraj był facet od naprawiania wind. – Iga podeszła do drzwi windy i sama zaczęła bezskutecznie naciskać guzik. – Zaczepił mnie, gdy wracałam ze sklepu, i pokazywał mi przez pół godziny, że teraz śmiga jak Pendolino. To były jego słowa. „Śmiga jak Pendolino”.

Przez chwilę nikt nic nie mówił. Potem koleżanka Weroniki zapytała:

– Czy u was często dzieją się takie rzeczy?

– Co tydzień. To taka tradycja – odpowiedział Rumun.

Dziewczyna nawet nie spojrzała na Rumuna. Patrzyła wciąż na guzik do windy. W jej oczach widać było niezamieszkaną przestrzeń.

– Nie, nie – odpowiedziałam po kilku sekundach. Chciałam się uśmiechnąć, ale nie zdołałam. Po prostu pokazałam wszystkim ręką, żeby wrócili do mieszkania. – Iga, daj mi telefon – powiedziałam. – Zadzwonię do administratorki, żeby otworzyła kratę.

Iga cofnęła się do swojego pokoju i po chwili wróciła z telefonem i ładowarką.

– Dziwne. – Dała mi go do ręki. – Nie chce się włączyć.

Telefon wysiadł. Na ekranie było widać logo nadgryzionego jabłka i kilka kropek kończących się symbolem kabla USB. Rumun wziął aparat do ręki.

– System ci padł. Jest bezużyteczny. Trzeba zanieść do serwisu.

– Wezmę mój – powiedziałam.

To było błyskawiczne otrzeźwienie. Jak spotkanie patrolu policji o czwartej nad ranem, kiedy ma się worek trawy w kieszeni, jak wjechanie w tyłek stojącego przed tobą samochodu.

W moim iPhonie nie było karty SIM, nie było nawet tej metalowej szufladki, do której się ją wkłada. Wzięłam ładowarkę Idy, podłączyłam telefon do prądu i spróbowałam go włączyć. Na ekranie pojawiły się jabłko, kropki, kabel, nieme i uparte.

Pokazałam urządzenie Idze, oparłam się o ścianę i zrozumiałam, że zaczynam się bać. Ktokolwiek zrobił nam dowcip, powinien w tym momencie odpuścić, otworzyć kratę, wejść do środka Instytutu i powiedzieć, że jesteśmy w ukrytej kamerze. I lepiej mieć przy sobie alkohol, dobre jedzenie i słodycze.

– Spokojnie, spokojnie. – Rumun stał w miejscu, drapiąc się po głowie i międląc swoją twarz jak plastelinę; sprawiał wrażenie, jakby ktoś przybił mu stopy gwoździami do podłogi, aby na nią nie runął. – Byłyście w pracy, piłyście... ktoś zrobił wam numer. Albo same coś kombinowałyście z kratami.

– Nie wiem po co – powiedziałam.

– Ja też nie wiem. – Rumun wzruszył ramionami.

– Rumun, idź po swój telefon – starała się mówić jak najspokojniej Iga.

Z pokoju wyszedł Sebastian. Stanął na środku korytarza. Ubrany tylko w dół od dresu z wydrukowaną gotycką czcionką na lewej nogawce nazwą firmy Banda, przypominał rzeźbę z chleba.

– Co jest? – zapytał.

– Ktoś się wygłupia – odparłam.

Sebastian podrapał się po głowie, obrzucił wzrokiem Roberta, który na jego widok skurczył się o jakieś dziesięć centymetrów, i powiedział:

– Zaraz go zajebię. Tylko wypiję kawę.

Robert lekko podskoczył, jakby w stopę kopnął go niewielki prąd.

– Nie ciebie, pitbulu. – Sebastian klepnął go w ramię i poszedł do kuchni. W tej samej chwili Rumun wyszedł z powrotem z pokoju, trzymając swój telefon, starą nokię. Nigdy nie wiedziałam, czy używał jej ze szlachetnej abnegacji, czy wykalkulowanego na zimno hipsterstwa; w tym zbiorze niewiadomych znajdowała się tak naprawdę cała jego osoba.

Właściwie przyniósł połowę telefonu: bez baterii, bez karty SIM, bez klapki.

– Włączaliście laptopy? – zapytał.

– Jeszcze nie – odparłam.

– Nie ma sieci. Nie łapie żadnych sieci – powiedział.

– Może masz zjebaną kartę – wyszeptała Iga.

– Nie mam zjebanej karty – odpowiedział.

Rumun usiadł na podłodze.

– Oni nie wymyśliliby czegoś takiego. Ci moi koledzy. – Rumun usiadł na kanapie i zaczął międlić twarz dłońmi. – Kurwa, oddam nerkę za kawę.

– Już się skończyła! – krzyknął z kuchni Sebastian. – Chcesz czaju?

Iga zniknęła w swoim pokoju. Po chwili przebiegła z powrotem przez korytarz, wpadając z kolei do mojego pokoju. Zaraz jednak wróciła i oparła się o ścianę, próbując unormować oddech.

– Kabel jest przecięty – powiedziała – tuż przy oknie. Kabel od...

– Od routera – dodał Rumun.

– Jest przecięty – powtórzyła Iga.

Sebastian wyszedł z kuchni, oparł się o ścianę i popatrzył na nas bez śladu emocji. Weronika zamknęła oczy i usiadła na podłodze. Zaczęła bezgłośnie poruszać ustami. Po chwili popatrzyła na mnie z powrotem. Oczy błyszczały jej z niepokoju.

– Mnie nie było dzisiaj w domu – powiedziała. – Dzisiaj byłam w pracy. O osiemnastej umówiłam się z Robertem i Anią pod Bagatelą i przyszliśmy tutaj.

– I wtedy jeszcze nie było żadnej kartki?

– Nie, wtedy jeszcze nie było żadnej kartki.

– Drzwi były otwarte?

– Tak – odparła bez zastanowienia Weronika – drzwi były otwarte.

– Co się dzieje? Czapa, co wy świrujecie? – odezwał się w końcu Sebastian. Mówił do mnie Czapa, tak samo jak nasz wspólny szef, Papa. Obaj dobrze wiedzieli, że tego nie cierpię.

– Tyle razy, kurwa, mówiłam, żeby zamykać drzwi! – podniosła głos Iga, ale przerwałam jej ruchem dłoni. Wskazałam palcem najpierw na siebie, a potem na nią.

– To nie ma znaczenia, Iga, skoro mają klucze do kraty, to równie dobrze mogą mieć też klucze do mieszkania – powiedziałam.

– Kurwa, robicie sobie ze mnie jaja – stwierdził Sebastian i upił łyk herbaty.

Zapaliłam papierosa; papierosy powinny uspokajać, ale w tym momencie nic takiego nie nastąpiło. Jakbym z dymem połknęła jakąś metalową drobinę poruszającą się po całym moim ciele, rozcinającą je od środka drobnymi szarpnięciami. Popatrzyłam na Weronikę i przypomniałam sobie, co powiedziała, wchodząc do mojego pokoju, a wtedy szarpnięcie w brzuchu kazało mi odłożyć papierosa i złapać się obiema dłońmi za żołądek.

– Powiedziałaś, że to jest dziwne. Że stało się coś dziwnego. – Odwróciłam się do niej.

– Tak. – Weronika popatrzyła na mnie pytająco. – Tak, mówiłam coś takiego.

– Znam cię pół roku, stara. Ty nigdy nie powiedziałaś, że coś jest dziwne. Nigdy nie użyłaś tego słowa.

Weronika spojrzała na mnie, jakby próbowała mnie rozpoznać. Tak naprawdę w jej twarzy jak zwykle pracowały wyłącznie oczy, dwa hipnotyzujące, zielone tunele. Czasami patrząc w nie, czułam się, jakby ktoś robił mi rentgen. Nic nie odpowiedziała.

Znowu staliśmy lub siedzieliśmy przez dłuższą chwilę bez słowa.

Iga wstała, podeszła do kraty, zaczęła nią szarpać i wrzeszczeć na całą kamienicę. Po chwili dołączyłam do niej razem z Jackiem. Wykrzykiwaliśmy: „pomocy!”, „halo!”, „proszę otworzyć!”, „ratunku!”, potem po prostu wrzeszczeliśmy, zdzierając gardła, jakby ktoś szorował je papierem ściernym. Jacek rzucił przez kratę pustą butelkę. Trzask szkła rozszedł się po całym pionie, ale bez rezultatu. Nie otworzyły się żadne drzwi, nie zapaliło się żadne światło, nikt nie wyszedł i nie krzyknął nic o jadącej już policji. Jakby z naszej kamienicy wszyscy nagle uciekli, wygnani przez jakiś przespany przez nas alarm.

Sebastian spróbował szarpnąć kratą z całej siły, ale to było, jak łatwo się domyślić, bezcelowe. Jedynym efektem okazał się idący echem na niższe piętra klekot.

Okna w pokojach moim i Igi wychodziły na ulicę. Wyjrzeliśmy przez nie, krzyczeliśmy, ale na ulicy nikogo nie było. Przejechało może jedno, najwyżej dwa auta. Zresztą z perspektywy kierowców nie dało się nic dostrzec.

Iga rzuciła przed siebie butelką po winie, która rozbiła się o chodnik. Nie wzbudziło to niczyjej reakcji. Takie rzeczy nigdy nie wzbudzają niczyjej reakcji.

Okna z drugiej strony mieszkania, z pokojów Seby i Rumuna, wychodziły na podwórko. Było jeszcze bardziej puste i ciemne niż zwykle. W żadnym z okien naprzeciwko nie paliło się światło.

Wróciliśmy do mieszkania i zaczęliśmy głośno tupać, skakać po podłodze, wrzeszczeć. Walić w drzwi naszej jedynej sąsiadki, pani Finkiel – bez żadnej reakcji. Włączyliśmy muzykę, równocześnie w każdym pokoju, na cały regulator, czekając, aż do drzwi zapuka policja z gotowym wezwaniem do sądu grodzkiego, co już nam się zdarzało, i to przy emitowaniu znacznie mniejszej liczby decybeli.

Bez rezultatu.

Mimo to skakaliśmy i hałasowaliśmy dalej, aby nie spanikować, chociaż rósł w nas strach, wypełniał nam brzuchy, zamieniał krew w kisiel.

Około pierwszej w nocy przestaliśmy. Nie mieliśmy już siły na podskakiwanie. Zostawiliśmy włączoną muzykę w moim pokoju, zamknęliśmy drzwi i przeszliśmy do kuchni.

Rozmawialiśmy o tym, kto mógł to zrobić i po co.

Sąsiedzi. Z wyjątkiem pani Finkiel z sąsiadami mieliśmy całkiem dobre stosunki.

Każdy z nas robił sobie rachunek sumienia. Zdradzone dziewczyny i porzuceni chłopcy, zapomniani pożyczkodawcy, byli przyjaciele, wszyscy możliwi spotkani po drodze wariaci.

Siedzieliśmy i sączyliśmy na zmianę ostatnie dwa znalezione w lodówce piwa i czekaliśmy na cokolwiek: jakiś sygnał, ruch, pukanie do drzwi, szelest, zabijając czas i strach wymianą coraz mniej sensownych zdań.

O drugiej w nocy jeszcze raz próbowaliśmy się wydzierać, wychyleni przez okna, krzycząc w stronę pustej, zimnej i mrocznej ulicy, i w ciemną plamę Parku Krakowskiego po drugiej stronie, ale to nic nie dało: nasz krzyk odbijał się przez chwilę po mieście i znikał bez odzewu. Gdy nadjeżdżał policyjny samochód, Sebastian rzucił w jego kierunku kolejną butelką i wrzasnął coś w rodzaju:

– Kurwy!

Butelka rozbiła się tuż przed autem. Samochód przyśpieszył.

Około czwartej położyliśmy się spać. Rozłożyliśmy na podłodze materace i koce dla Roberta i Anki, a sami walnęliśmy się na łóżka w ubraniach.

– Jak go dorwę, kurwa, debila, przejadę mu po nogach samochodem, a potem zrzucę ze Skałek – powtarzał Sebastian, zakładając, że za całą tę sytuację odpowiada jakiś pojedynczy mężczyzna.

Spaliśmy krótko.

Około wpół do szóstej usłyszeliśmy łomot. Jakby w kratę na klatce ktoś trzasnął metalowym grubym prętem. Potem było słychać wbieganie po schodach, a następnie mocne kopnięcie w drzwi, które rozeszło się echem po wszystkich szybach i framugach mieszkania.

Pierwszy z łóżka zerwał się Sebastian, wydając z siebie gardłowy ryk, który zrozumiałam jako „skurwysyny!”. Miał w ręku gotowy, przyniesiony z kuchni nóż. Pobiegliśmy za nim wszyscy. Ale nie zdążyliśmy jeszcze szarpnąć za klamkę od drzwi wejściowych, gdy nastąpiło kolejne głośne trzaśnięcie. To zamknęły się drzwi windy.

Za drzwiami nie było już nikogo. Klatka okazała się tak samo pusta, ciemna i chłodna jak kilka godzin temu. Zobaczyliśmy tylko liny zjeżdżającej w dół windy. Usłyszeliśmy, jak dwa piętra niżej ktoś z niej wychodzi. Naciskaliśmy przycisk, jakbyśmy chcieli odzyskać złotówki z zepsutego automatu do kawy, ale winda już nie wróciła.

Usłyszeliśmy jeszcze powolne, miarowe odgłosy butów uderzających o schody, dwóch par, cichnące z sekundy na sekundę, ze stopnia na stopień. Regularne kroki bezkarnych ludzi, którzy mają w sobie spokojną pewność, że nikt nie będzie próbował za nimi biec. Kroki strażników więziennych.

Popatrzyłam pod nogi, leżała pod nimi kolejna kartka. Taka sama; wyrwana ze szkolnego zeszytu w kratkę. Podniosłam ją ostrożnie, wzięłam w dwa palce, odwróciłam i przeczytałam nabazgraną znowu czerwonym mazakiem i takim samym koślawym, gwałtownym pismem wiadomość:

POWIEDZ, ŻE JUŻ TU NIGDY NIE WRÓCISZ, A CIĘ WYPUŚCIMY. PRZYSIĘGNIJ.

Chciałam już coś powiedzieć, chciałam krzyknąć, ale ubiegł mnie Sebastian. Podskoczył do kraty, chwycił pręty i zaczął wrzeszczeć na całą klatkę:

– Chodź tu! Chodź tu, kurwa! Gówno ci oddam! Słyszysz? Chodź tutaj, to ci oddam! No chodź, kurwa, chodź tutaj!

Jednak nawet jeśli ktoś słyszał, nikt mu nie odpowiedział. Kroki już dawno umilkły w wejściowej bramie kamienicy. Klatka była cicha i zimna, ciemna i pusta.

*

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Instytut

Подняться наверх