Читать книгу Kłamca 1. Wydanie II - Jakub Ćwiek - Страница 7
Gdzieś
Poza czasem
ОглавлениеWyłoniła się z mgły. Jej koń z majestatem godnym królewskiego rumaka przestąpił szarą granicę światów i wkroczył na szeroką drogę. Rosnący po obu stronach traktu gęsty las przywitał przybyłą cichym westchnieniem i błyskiem kropel na liściach skąpanych w księżycowej poświacie. Uśmiechnęła się. Nareszcie w domu…
Z białej chmury wyjeżdżali czwórkami kolejni jeźdźcy. W przeciwieństwie do swej dumnej, odzianej w świetlistą zbroję i skrzydlaty hełm przewodniczki nie prezentowali się imponująco. Jechali ze zwieszonymi głowami, jakby pogrążeni w płytkiej drzemce. Na ich powyginanych zbrojach dawno już przekwitły rdzawe kwiaty wzrastające zwykle tam, gdzie pancerz okazuje się zbyt słaby. Popękane tarcze pełne były zamocowanych w pośpiechu klamer, a miecze i topory szczerb. Niektórzy z jeźdźców nie mieli twarzy, tylko mięsiste papki, z których wyzierały opuchnięte, przekrwione oczy, bądź też niemal nagie czaszki ze strzępami skóry i poszarpanymi mięśniami. Byli wśród nich i tacy, którym miecz lub topór odrąbał żuchwę, i teraz pozbawione oparcia języki zwisały niczym u zmęczonych biegiem psów.
Wbrew wszystkiemu jednak wojownicy żyli. Jakimś cudem zrosły się rozłupane niegdyś głowy, a pamiątką po śmiertelnych ciosach były wgłębienia ciągnące się od czoła po kark. Na powrót wepchnęli w oczodoły wyłupione oczy i teraz spoglądały one na świat z niemal identyczną jak niegdyś ostrością, a przez zasklepione tętnice poderżniętych gardeł na nowo płynęła krew. Bez cienia wątpliwości dano im drugą szansę.
Minął niemal kwadrans, odmierzany miarowym stukotem kopyt na ubitym trakcie, zanim ostatnia z blisko dwudziestu czwórek wjechała na drogę. Ci wojownicy wyglądali na bardziej wyczerpanych niż ich kompani, ale tylko dlatego, że krew wokół ich jeszcze nie tak dawno śmiertelnych ran wciąż mieniła się szkarłatem i nie przestała tworzyć swych wąskich, krzepnących ścieżek. Ich oczy, wciąż pełne zdumienia, wpatrywały się w plecy jadących przed nimi, jakby w nich szukając odpowiedzi na rodzące się pytania: „W jaki sposób? Dlaczego ja? Czy tak będzie wyglądać wieczność?”.
Nie zdążyli odjechać daleko, gdy od drzew po obu stronach drogi oderwały się cztery skrzydlate postacie odziane w barwy lasu. Jedna z istot uniosła do góry zaciśniętą lewą pięść. Prawą ręką wyciągnęła z pochwy przymocowanej na udzie długi nóż o czarnym, matowym ostrzu. Poczekała, aż pozostałe zrobią to samo, i chwyciwszy ostrze w zęby, wolną dłonią wykonała kilka gestów. Towarzysze potwierdzili skinieniami głowy. Wzniesiona pięść opadła gwałtownie.
Księżyc skrył się za chmurami. Nikt nie dostrzegł, jak skrzydlaci sfrunęli nisko nad ziemię i pognali za kolumną. Wyhamowali w ostatniej chwili, by nie zdradzić się nienaturalnym powiewem, po czym unoszeni tylko delikatnym drganiem skrzydeł wzlecieli na wysokość siodeł.
Pięść dowódcy ponownie powędrowała w górę i zaraz opadła. Nim jeźdźcy zdążyli się odwrócić, skrzydlaci siedzieli już na koniach tuż za nimi.
Doskonałe wyszkolenie latających wojowników dało o sobie znać. Skrzydła błyskawicznie zawinęły się, otaczając wrogów i krępując im ruchy. Lewe dłonie powędrowały na usta, tłumiąc wzbierające krzyki, a prawe, uzbrojone w noże, gładko rozpłatały gardła. Zanim krew wskrzeszeńców zdążyła dotknąć ziemi, napastnicy opanowali konie i skręcali w las, by moment później zniknąć w gęstwinach.
Chwilę potem od drzew oderwała się kolejna czwórka.
Gdy pierwszy oddział skrzydlatych postaci runął z nieba, rumak Walkirii przystanął na moment. Jego pani, zmęczona łowami, zlekceważyła jednak ostrzeżenie. Uderzyła piętami w boki konia i wplótłszy palce w grzywę, wyszeptała zaklęcie. Wierzchowiec ruszył zgodnie z jej wolą. Parę kroków dalej stanął jednak ponownie. Zastrzygł uszami i parsknął.
Tym razem wojowniczka zareagowała. Odwróciła się, by spojrzeć na swój oddział, sięgnęła do pasa po róg, uniosła go do ust i zadęła krótko.
Wskrzeszeńcy unieśli głowy.
– Przekażcie tylnej straży, by byli ostrożni! – zawołała Walkiria.
Kilka poharatanych łbów odwróciło się, prowokując do spojrzenia za siebie kolejnych i kolejnych, niczym popychające się kostki upadającego domina. Zaraz też ciche szepty przerodziły się w pełne zdumienia okrzyki.
– Pani! – zabrzmiał pierwszy skierowany do niej. – Nie ma tyl…
Rzucony z głębi lasu nóż ze świstem przeszył powietrze i zagłębiając się w gardle, stłumił resztę meldunku. Drzewa zaszumiały, jakby tysiące ptaków wzbiło się nagle do lotu, a księżyc w jednej chwili zniknął zasłonięty chmarą unoszących się nad drogą istot. Spomiędzy konarów wyleciały dziesiątki strzał.
Walkiria spięła konia i jednocześnie znów sięgnęła po róg. Szybko zorientowała się, że nie ma szans na wyratowanie swoich wojaków z tej zasadzki, a choć wolałaby, zgodnie ze swoim przeznaczeniem, stanąć do walki, choćby i po śmierć, wiedziała, że stawka jest teraz o wiele wyższa niż jej honor. Pognała więc przed siebie, unikając atakujących ją skrzydlatych i dmąc ile sił w płucach. Grotów strzał, które odbijały się od otaczającej ją niewidzialnej aury, zdawała się nawet nie dostrzegać.
Jednak na wzywanie odsieczy było już za późno, a na zaalarmowanie kogokolwiek – wciąż za daleko. Dźwięk rogu bogini mieszał się z wrzaskami tracących swą drugą szansę wskrzeszeńców, głośnym szumem dziesiątek par skrzydeł i hukiem wypełniającym jej głowę.
Tuż przed nią pojawiła się nagle ściana ognia. Szkolony do podobnych sztuczek rumak nawet nie zwolnił, przeskoczył przez płomienie i gnał dalej przed siebie, wciąż nabierając prędkości. Jeszcze kilku niedawno martwych śmiałków spróbowało tej samej sztuczki, ale ich wierzchowce nie miały w sobie dość odwagi. Spłoszone stawały dęba, zrzucając jeźdźców z pleców i tratując kopytami, albo zatrzymywały się gwałtownie, zwieszając łby i wystrzeliwując wskrzeszeńców prosto w ogień. Walkiria słyszała ich krzyki i choć zaciskała zęby z wściekłości, wiedziała, że nie może się teraz choćby obejrzeć.
Odgłosy walki cichły powoli, gdy dotarła do zakrętu. Przed sobą widziała wielkie jezioro, a z wysokości siodła mogła dostrzec ponad linią tataraków płonące daleko na przeciwnym brzegu lasy, spomiędzy których wyłaniały się przerwane mury obleganej teraz ze wszystkich stron Walhalli.
„Zatem jednak nadszedł czas”, pomyślała, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz. „To Ragnarok”.
W tej samej niemal chwili cwałujący koń źle postawił nogę w ciasnym zakręcie. Szarpnęła go za grzywę, ale było już za późno. Wierzchowiec potknął się, zatoczył, a ona, wyrwawszy nogi ze strzemion, rzuciła się na bok i z impetem runęła na ziemię. Na szczęście trafiła na rozmiękczoną wodą skarpę, przez co upadek nie był szczególnie bolesny. Ziemia osunęła się jednak pod jej ciężarem i Wojowniczka potoczyła się do wody.
Przez chwilę leżała w bezruchu, nasłuchując, czy nie nadciąga pościg, po czym z wysiłkiem podniosła się na kolana. Na ścieżce dostrzegła jakiś błyszczący przedmiot, w którym, gdy odgarnęła z czoła włosy i przyjrzała się uważniej, rozpoznała swój hełm.
Nie poszła po niego, tak jak i nie wstała, by zobaczyć, czy któremukolwiek z jej wojowników udało się wyrwać z pułapki. To nie miało już teraz znaczenia. Zamiast tego wydobyła sztylet, by poprzecinać paski zbroi. Zdjęła z siebie wszystko i naga zagłębiła się w tataraki. Nie ufała już ścieżkom ani drogom, a skrzydlaci przecież nie popłyną. Dotrze na przedpola Walhalli, tam przywdzieje nową zbroję i umrze w walce. Nigdzie indziej.
Obok niej drgnęła nagle mała łodyżka, a chwilę później w tym samym miejscu wynurzyła się ociekająca wodą głowa. Wypluła rurkę, a uczynna ręka wsunęła między zęby ostrze noża…
Cherubin Nataniel zeskoczył z konia, odpowiedział niedbałym gestem na saluty wartowników i ruszył w głąb obozu. Szedł pewnym krokiem z niewielkim tobołkiem w garści, mijając brudne, obszarpane namioty przepełnione rannymi. Leżeli cicho na połamanych pryczach otuleni we własne skrzydła uwalane w błocie i krwi. Zażywali spokojnego snu po ciężkiej, wyczerpującej walce.
Ci, którzy mieli więcej szczęścia, chronili swoje zabandażowane głowy czy ręce i oddawali się ćwiczeniom, by następnym razem nie ulec wcześniej niż inni. Nataniel podziwiał ich zawziętość. Szczęk mieczy milkł tylko na chwilę potrzebną, by oddać hołd mijającemu ich oficerowi, po czym znowu przybierał na sile wzbogacony świstem nierównych oddechów.
Rumor, jaki rozległ się przy wartowni, świadczył wyraźnie, że reszta oddziału Nataniela dotarła już do obozu. Cherubin uśmiechnął się. „Nie ma to jak dobre wrażenie”, pomyślał, skręcając w prawo, w szeroką dróżkę między namiotem narad a kantyną oficerów. Przed nim wznosił się już namiot wodza.
– Chcesz mi powiedzieć, że mamy straty?!
Nataniel bezwiednie zrobił krok do tyłu.
– Doprawdy minimalne, panie, my… – Zamilkł, nie mogąc dodać już ani słowa.
Michał zatrzymał się krok od niego. Jego poznaczona bliznami twarz wyrażała teraz niczym niehamowaną wściekłość. Wytatuowany wokół lewego oka płomień zaczął mienić się czerwienią i żółcią, a zaciśnięte zęby ze świstem przepuszczały powietrze.
– Dostałeś dwie setki doborowych wojowników – wycedził – i cudowne miejsce na zasadzkę. Przeciwnik niemal żaden, a ty mi mówisz o stratach?!
Nataniel zrobił maleńki kroczek do tyłu, potem kolejny, aż z przerażeniem odkrył, że właśnie dotarł do ściany namiotu. Wbił skrzydła w płótno.
– Oni mieli tę broń, panie – spróbował obrony raz jeszcze, prawie szeptem. – Tę, która…
Archanioł wziął głęboki oddech, po czym cofnął się o krok. Stał przez chwilę w milczeniu, jakby coś rozważał.
– Zostaniesz odprowadzony pod strażą do swojego namiotu – powiedział wreszcie niemal spokojnym głosem. – Nie wolno ci go opuścić do czasu, aż postanowię, co z tobą zrobić. Zgłoś się do wartowników i powiedz im, co rozkazałem. I zabierz stąd ten wraży czerep. Precz!
– Tak jest, wodzu. – Nataniel zwiesił głowę, zrobił dwa kroki w bok wzdłuż płóciennej ściany, po czym otulił się skrzydłami i ruszył w stronę wyjścia.
„Pętak”, pomyślał Michał, patrząc na wychodzącego cherubina. „Otaczają mnie tchórze i pętaki”.
Broń? Ta broń? Dobre sobie! Ileż to odpraw poświęcił, by zdyskredytować mit o owej zabójczej broni, ową plotkę, która nieopatrznie wyrwała się z ust strażników olbrzyma Aegira i rozlazła po jego armii niczym szarańcza po polach Egiptu. Przeklęci! Jednym zdaniem zrobili więcej niż wszystkie Alfy, Karły i Walkirie swymi mieczami czy toporami.
Przez chwilę przyglądał się leżącym na ziemi figurkom, po czym podniósł jedną z nich. Przedstawiała dobrze zbudowanego wojownika o kruczoczarnej brodzie i z opaską na oku. Na jego zbroi widniał emblemat wielkiego drzewa ze zwisającą z gałęzi szubienicą.
– Nie przejmuj się, Odynie – wyszeptał archanioł Michał, uśmiechając się krzywo. Płomień na jego twarzy znów rozgorzał. – To nie opóźni naszego spotkania.
Niemal w tym samym momencie, gdy Michał przemówił do trzymanej w dłoni figurki, siedzącego na tronie Odyna, wszechojca, pierwszego z Asów i władcę szubienic przeszył dreszcz.
Chwilę później zatrzęsło się wszystko.
Kufle z czaszek zagrzechotały na stołach, a z glinianych mis powypadały piszczelowe łyżki. Ogołocone z broni stojaki runęły na rozciągnięte na podłodze zwierzęce skóry.
Stojący na środku sali bóg piorunów Thor położył na ziemi swój bojowy młot o komicznie wręcz krótkim trzonku i stanąwszy w rozkroku, rozłożył ręce. Nawet miał trudności z utrzymaniem równowagi.
Wstrząsy ustały równie szybko, jak się rozpoczęły. Znów słychać było dobiegające zza murów odgłosy bitwy, anielskie ryki tryumfu, gdy padały kolejne fortyfikacje, no i oczywiście równomierne uderzenia tarana we wrota Walhalli.
Bóg piorunów sięgnął po młot, podrzucił go, złapał lewą ręką i zakręcił młynka nad głową. Odyn skrzywił się z niesmakiem.
– Mogę wiedzieć, synu, dlaczego ci tak wesoło?
Thor wzruszył potężnymi ramionami.
– Trudno powiedzieć – odparł. – To chyba przez te wstrząsy. Przypomniały mi o starych czasach i starciach z olbrzymami z Jotunheimu, zanim jeszcze zjednoczyła nas ta skrzydlata heca. Poza tym podobne trzęsienia generował on, czyż nie? Ten, bez którego nic ostatecznego się przecież nie stanie. A on wciąż siedzi, gdzie siedział. Do tej pory tak cichutko, że w zasadzie na chwilę o nim zapomniałem.
Odyn spojrzał na wiszące pod sufitem jezioro, dar morskiego olbrzyma Aegira. Tego samego, który wymyślił, że ze skrzydlatymi można się układać. Biedny głupiec!
– Za to ja cały czas pamiętam o Kłamcy – rzucił smutno władca Walhalli. – Czasem mam ochotę zejść tam i zakończyć jego podły żywot.
Pan grzmotów spojrzał na niego z wyrzutem.
– Nie możesz! On przecież…
– …ma być przyczynkiem końca. Wiem, co chcesz powiedzieć i w co chcesz wierzyć – wszedł mu w zdanie ojciec. – Tyle tylko, że zasady się zmieniły. Oto właśnie nadszedł koniec. Nasz koniec. Naprawdę tego nie widzisz?! Innego Ragnaroku nie będzie!
Zza drzwi od strony komnat wyłoniła się głowa karła. Thor machnął ręką.
– Nie przeszkadzaj nam teraz, Gloinie.
Pokurcz posłusznie zniknął za drzwiami. Bóg oparł młot na ramieniu.
– To wciąż nie jest ostateczne, Odynie. Wiesz przecież, że choć sprawa wygląda teraz źle, wciąż jest sposób, prawda? – zapytał. – Pamiętasz o sekretnych drzwiach w twej komnacie i…
– Zamilcz! – krzyknął Odyn.
Bóg burzy westchnął.
– Więc o to chodzi – stwierdził. – Do niedawna myślałem, że masz plan, potem, że w rozpaczy zapomniałeś. Ale ty pamiętasz, ojcze, tylko… stchórzyłeś!
– Kazałem ci zamilknąć!
– I cóż mi zrobisz, jeśli nie wykonam twojego rozkazu? – zakpił Thor. – Nie masz odwagi, by zrobić to, czego nikt z nas – ani ja, ani ta pochowana po komnatach hołota – zrobić nie może. Nie masz odwagi, by uratować Walhallę.
Odyn poderwał się i złapał opartą o tron włócznię. Jego syn ani drgnął, tylko kilka maleńkich niebieskich błyskawic prześliznęło mu się po zbroi, a spoczywający na ramionach młot zamruczał cicho. Zabrzmiało to jak odległy grzmot. Władca Asów usiadł i zakrył twarz.
– Nie wiesz, jak to jest – odezwał się cicho. – Gdy ostatni raz oddałem się Drzewu… Nie pojmiesz bólu, cierpienia towarzyszącego przemianie ciała w nieskończoność włókien łyka, z których każde jest odsłoniętym nerwem wszechrzeczy. Ułamek chwili jest niczym dekady, obłęd zlewa cię z pniem, pokrywa korą, żłobi w twoim umyśle słoje szaleństwa. Ale nawet wtedy nie było tak strasznie, jak byłoby teraz. Wtedy wiedziałem, że mam szansę na powrót. A teraz… Ja nie wrócę. Nie odrodzę się. Trudno to pojąć komuś, nad kim do tej pory wisiał tylko odległy Ragnarok.
Thor umilkł i długą chwilę wpatrywał się w ojca. W końcu podszedł do podwyższenia, a potem wspiął się na ostatni stopień przy tronie, tak że mógł patrzeć na Odyna z góry. Zaraz jednak przyklęknął, złożył młot pod stopy wszechojca i oddał mu pokłon, dotykając czołem posadzki.
– Wybacz mą zuchwałość – wyszeptał. – Oczywiście rozumiem twój strach i przyjmuję twoją decyzję. Nie każdemu pisane jest oddać siebie w zamian za ocalenie świata. Nikt nie może wymagać od drugiego takiego poświęcenia.
Jakby dla podkreślenia tych słów brama zatrzeszczała, posypały się pierwsze drzazgi. Odyn jakby tego nie zauważył. Długo wpatrywał się w czubek głowy swego syna, aż w końcu westchnął głośno, dając za wygraną. Powoli, z wysiłkiem, podniósł się z tronu i zdjął hełm. Pusty oczodół, do tej pory ukryty za metalową przesłoną, nadał jego pooranej bliznami twarzy nowy, przerażający wyraz. Wyraz kogoś, kto wie, że nie ma już nic do stracenia.
– Potrzebuję kilku chwil przygotowań. Musisz mi dać czas, Thorze – powiedział, podając hełm synowi. Ten przyjął go i założył, odginając uprzednio ograniczającą widzenie przesłonę.
– Ile tylko zdołam – odparł bóg piorunów już bez żartów i kpin. Wstał i otrzepał kolana. Podniósł młot. – Cały czas naszego świata. Cały mój czas.
Poły namiotu wodza uniosły się i do środka wkroczył kolejny oficer, ostatni spośród wezwanych. Zasalutował archaniołowi i skinął siedzącym przy stole towarzyszom. Dwóch stojących za wodzem mrocznych, sześcioskrzydłych postaci odzianych w czarne togi wolał nie dostrzegać, zresztą zgodnie z przyjętym zwyczajem.
Udał też, że nie zauważa przewróconej makiety, choć jakieś wewnętrzne przekonanie kazało mu dotąd myśleć, że skutki trzęsienia ziemi ominą ten namiot. W jego głowie powstała nagle niepokojąca myśl, że skoro mylił się w tej kwestii…
– Usiądź tutaj, Mazariaszu – polecił archanioł, ustępując mu miejsca.
Oficer posłusznie usiadł przy stole, czując się wyróżniony tym zaszczytem, ale już po chwili przeklął w duchu chropowatość i wąskość wskazanego pieńka. Znał długość odpraw – czekała go nieprzyjemna godzina.
Wódz złożył ręce na piersi, otulił się skrzydłami, po czym skrzywił usta w pozornie złośliwym, a tak naprawdę starannie wyćwiczonym uśmiechu.
– Pewnie dotarła już do was, podłe plotkary, wieść o niekompetencji Nataniela – rzucił z przekąsem. – Wiem, że zwłaszcza Treazar lubuje się w podobnych historiach.
Wskazał głową na postawnego anioła o pucułowatej twarzy dziecka, który zawstydzony wzruszył ramionami. Pozostali ryknęli śmiechem.
– Nie wiem jednak, czy usłyszeliście też, że wasz szanowny przyjaciel próbował tłumaczyć się ową rzekomo zabójczą dla nas bronią…
Pomruki śmiechu urwały się nagle. Archanioł westchnął.
– Niestety, tym razem pogłoski były prawdziwe. Przeszukaliśmy wszystkie zwłoki i dotarliśmy do tego.
Pokazał im trzymany w dłoni wisiorek. Było to oko oprawione w złoto.
– Oto i oko Odyna – wyjaśnił. – Dzięki niemu mógł on dzielić się ze swymi poddanymi własną mocą. Rzecz jasna, moc ta nie była wystarczająca, by zaszkodzić mocniejszym aniołom jak wy, ale wystarczająca, by siać ferment wśród naszych żołnierzy. Ale teraz zdobyliśmy oko Odyna i…
– A co, jeśli wydłubie sobie i drugie? – wyrwał się Mazariasz. – Wydłubie, oprawi i ofiaruje, na przykład, olbrzymom? Przecież i bez tego giganty są niezwykle groźnym przeciwnikiem. A z takim okiem…
Jedna ze stojących za Michałem mrocznych postaci postąpiła krok do przodu i zdjęła kaptur. Naraz wszyscy ujrzeli przepiękną twarz archanioła Gabriela – boskiego posłańca i anioła śmierci. Bijąca od niej poświata na tle czarnego stroju milczącego dotąd wojownika przywodziła na myśl rozżarzony do białości metal świecący wśród węgli. Tylko archanioł Michał wytrzymał ten widok doskonałego piękna i grozy. Uśmiechnął się z wyższością do swych podkomendnych.
– Nie ma potrzeby, by martwić się drugim okiem Odyna – zapewnił swym melodyjnym głosem Gabriel – ani żadną inną częścią jego ciała. Aby coś mogło stać się artefaktem, musi najpierw być sławione w legendzie, jak na przykład to oko. Na zbudowanie legendy wokół drugiego oka nie mają już czasu.
Michał powiódł wzrokiem po zebranych. Nie wyglądali na całkowicie przekonanych, ale wystarczająco, by wypełniać rozkazy. A byli wszak o krok od zwycięstwa.
– To wszystko, co chciałem wam dziś powiedzieć. – Uśmiechnął się, widząc zdziwienie na twarzach swych oficerów.
– Możecie odejść – zezwolił, rozkładając skrzydła.
Aniołowie posłusznie wstali z pieńków i opuścili namiot. Michał odczekał jeszcze chwilę, po czym odwrócił się do Gabriela i drugiej mrocznej postaci.
– Znakomicie się spisaliście – pochwalił. – Przyznam, że nie wpadłbym na to.
Gabriel wzruszył ramionami.
– Cała zasługa należy się naszej informatorce – stwierdził. – To ona przekazuje nam takie genialne pomysły, prawda Rafaelu?
Mroczna postać skinęła głową, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
– Rafael cały czas jest z nią w kontakcie – wyjaśnił Gabriel. – Zbudował drogę do jej umysłu.
– Dokonał tego? – zdziwił się Michał.
– Tak, bracie – odpowiedział mu śmiech posłańca śmierci. – A wiesz, co ona robi w tej chwili? Właśnie…
Do namiotu wpadł strażnik wraz ze skrwawionym żołnierzem.
– Ważne wieści z pola bitwy, panie – wyskrzeczał wojownik. – Brama Walhalli ustąpiła.
– Doskonale! – zawołał Michał, poprawiając miecz.
Żołnierz pokręcił głową.
– Nie do końca, panie. Bo tak naprawdę to nam nie robi żadnej różnicy.
Na ławie stał kielich. Był pełen, od kiedy pierwsze spośród anielskich oddziałów przysłoniły niebo swymi skrzydłami. Znajdujący się w nim miód nie smakował już tak, jak w chwili, gdy został nalany, a po jego powierzchni pływały drobinki kurzu i kilka małych robaczków. Mimo to Odyn wypił do dna i nawet się nie skrzywił. Widok leżących obok lin i tej przeklętej pętli, która już za chwilę zaciśnie się na jego szyi, odbierając resztki oddechu, nadawał bowiem trunkowi dodatkowego, niezwykłego posmaku. Zgniłej słodyczy życia.
Sięgnął po nóż i rozciął rzemienie przy napierśniku. Zdjął go powoli i położył obok sznurów. Podobnie uczynił z resztą zbroi.
Po chwili był już nagi. Rzucił przelotne spojrzenie ku zwierciadłu i widok wcale go nie ucieszył. Patrzył na starca zamkniętego w ciele siłacza. Zmęczonego życiem, ale i przerażonego śmiercią, zagubionego w świecie, który zmienił się w jednej chwili.
Widział w swej twarzy oblicze stojącego na wzgórzu głupca, który całe wieki temu zawarł pakt z Kłamcą. Uczynił go swoim bratem, a przyjmując w poczet Asów, niejako również i synem. Na swoją zgubę…
Nagle zakręciło mu się w głowie. Zrobił kilka niepewnych kroków, a przed oczyma zatańczyły mu błękitne i zielone ogniki. Jego gardło, a potem cały przełyk zaczęły się rozgrzewać coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zapłonęły żywym ogniem. Spróbował krzyknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Nogi ugięły się pod nim i padł na kolana. Widział wszystko jak przez mgłę.
I wtedy właśnie zza kotary wyłoniła się ona. Rozpoznał ją od razu. Sygin, żona Lokiego zwanego Kłamcą.
Odyn pamiętał, jak kpił z niej, gdy przysięgła zostać przy małżonku na wieczność, chroniąc jego twarz przed potwornym jadem wiszącego nad nim węża. Wtedy nie wierzył, że wytrzyma. Ale ona trwała na posterunku przez wszystkie te lata, stulecia, milenia, z pokorą znosząc docinki i wyzwiska. Nie opuściła Kłamcy nawet na moment. Aż do dziś.
– Bądź pozdrowiony, Odynie, królu szubienic – zadrwiła Sygin, pochylając się nad władcą Walhalli. W jego oczach była teraz jedynie kształtną plamą bieli na tle bordowych zasłon. – Widzę, że nie czujesz się najlepiej.
Sapnął coś wściekle w odpowiedzi. Sygin się roześmiała.
– Łatwo było zgadnąć, że będziesz chciał odkupić Walhallę przez dobrowolne męczeństwo. Przy tym wszystkim, co się dzieje za murami, to rzeczywiście było już jedyne wyjście. Tyle że… ty nie umrzesz męczeńsko.
Wstała i podniosła z ławy pusty kielich.
– Nie smakowało ci jakoś inaczej? – zapytała. – Na przykład jadem? Ta podła żmija wisząca nad Lokim chlapie tym paskudztwem na lewo i prawo, więc kilka kropel mogło wpaść i do tego kielicha. Smutne, prawda?
Nikt nigdy nie otworzy już tych drzwi, nikt nie ujrzy już serca Drzewa i nie odda mu swego cierpienia. I nikt nie skorzysta już z jego potęgi.
Odyn zamknął oczy i z potwornym wysiłkiem wycharczał:
– Dlaczego?
Sygin pochyliła się jeszcze niżej i siłą uniosła mu powieki, zmuszając władcę Walhalli do spojrzenia jej prosto w oczy.
– Krzywd uczynionych rodzinie się nie wybacza – wyszeptała. – Nigdy.
Wstała, przysiadła na krańcu stołu i czekała, aż Odyn umrze.
Z oddali widać było, że u wrót Walhalli wre zacięta walka. Gabriel co rusz dostrzegał szturmujące ku bramie oddziały, które przy wtórze błyskawic i grzmotów zamieniały się we wzlatujące ku niebu ciała zmasakrowanych aniołów. Słyszał też potworny ryk dobiegający jakby z przepastnych czeluści. To, że w rzeczywistości ów krzyk wydobywał się z gardła stojącego na progu twierdzy samotnego obrońcy, nie pocieszało go ani odrobinę.
Odwrócił się w stronę Michała. Wódz poprawił ostatnie poluzowane zapięcie napierśnika. Płomień na jego twarzy mienił się czerwienią.
– Rafael przekazał mi właśnie, że Odyn nie stanowi już zagrożenia – rzucił Gabriel.
Michał skinął głową i przetarł matowe miejsce na zbroi.
– Zastanawiam się tylko, dlaczego nasz kochany patron dróg nie przekazuje mi tych wieści osobiście – powiedział. – Byłoby prościej i szybciej.
Anioł śmierci się uśmiechnął.
– Powiedział mi kiedyś, że boi się budować drogi do twego umysłu. Zbyt często spoglądasz w otchłań. Powiedział, że ona zwykle odpowiada tym samym.
– Kto? – Wódz nie zrozumiał aluzji.
– Otchłań. Spogląda również w ciebie. A Rafael nie chce być przez nią podglądany. Poza tym to ja jestem jej posłańcem i to moja praca, czyż nie?
Michał nie odpowiedział. Wydobył miecz spomiędzy skrzydeł i przypiął go do boku. Złożył dłonie i wyłamał palce.
– Jestem gotowy. Czas pogadać z tym odźwiernym.
Pewnym krokiem zszedł ze wzgórza i wkroczył między swoje wojska. Rozstąpiły się przed nim w jednej chwili, tworząc szeroką drogę aż do samych wrót, gdzie czekał nieco zdezorientowany nagłą przerwą w walce olbrzym uzbrojony w młot.
Wódz szedł spokojnie. Nie reagował na wiwatujące wojska, na dźwięk trąb, które nagle rozbrzmiały nad polem bitwy. Widział teraz jedynie rosnącą z każdym krokiem barczystą sylwetkę na końcu drogi. Cień przysłaniający sobą światło zwycięstwa.
Gdy zbliżył się na jakieś dwadzieścia kroków, stanął. Dobył miecza i uniósł go do góry.
– W imię Boga Wszechmogącego nakazuję ci ustąpić mi miejsca – przemówił i skrzywił się w pełnym drwiny uśmiechu. – Ustąp z drogi silniejszemu od siebie.
Thor, stojący dotąd z nisko pochyloną głową, teraz ją uniósł. Nawet zgarbiony górował nad archaniołem, ale w owej chwili zdawał się przerastać go niemal dwukrotnie. Młot w lewej dłoni obrońcy Walhalli mruczał cicho niczym przychodząca z daleka zapowiedź wiosennej burzy.
Olbrzym zdjął z głowy hełm Odyna i zarzucił złocistą grzywą. Stanął w rozkroku i chwycił broń w obie ręce. Po trzonku przebiegły dwie błękitne błyskawice.
– Ty i ja, przybyszu! – zawołał hardo. – Ty i ja.
Michał skinął głową i mocniej ścisnął rękojeść miecza. Głownia zapłonęła.
Przez chwilę przeciwnicy wpatrywali się w siebie, mierząc swoje siły, aż w końcu niemal równocześnie ruszyli do ataku.
Syn Odyna poruszał się z nieprawdopodobną wręcz szybkością. Zaczął od wykroku do przodu, chcąc lepiej wykonać błyskawiczny obrót. Z impetem uderzył w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą była głowa wroga. Ten jednak zdążył się uchylić i wykorzystał sytuację, tnąc od dołu na udo olbrzyma. Miecz uderzył w metalową osłonę, nadtapiając ją nieco, ale samemu Thorowi nie czyniąc krzywdy. Bóg piorunów odskoczył z wykrzywioną wściekle twarzą.
Stojący naprzeciw archanioł również się cofnął i bacznie obserwując przeciwnika, ruszył po łuku. Najpierw wykonał jeden krok w prawo, by sprawdzić, czy wzrok olbrzyma podąża w ślad za nim, a potem zaczął powoli przemieszczać się w lewo. Równocześnie z każdym poruszeniem niemal niezauważalnie zmniejszał dzielący ich dystans.
Thor nie dał się zwieść. Po trzecim kroku wiedział już, że jeśli będzie czekał dłużej, wejdzie w bliskie starcie… i zginie. Trzymając młot oburącz, powoli uniósł go do góry, jakby szykując się do potężnego uderzenia. Wygiął całe ciało lekko do tyłu, niby biorąc potężny zamach.
I nagle zabrał prawą rękę z trzonka. Trzymany w lewej dłoni młot pomknął do tyłu, momentalnie nabierając prędkości. Jednocześnie wojownik wyskoczył do przodu. Michał zareagował instynktownie, robiąc unik i ustawiając miecz do bloku. O to właśnie chodziło Thorowi. Młot z pełnym impetem uderzył od dołu, bez trudu zbijając broń przeciwnika, a jego samego wyrzucając w górę. Archanioł wypuścił rękojeść z dłoni i poleciał do tyłu, po czym zarył skrzydłami w piach. Błyskawicznie owinął się nimi i odturlał na bok. Wycelowany w jego głowę młot uderzył w ziemię.
Michał potoczył się jeszcze kawałek i poderwał, rozwijając skrzydła. Poszukał wzrokiem miecza. Nie leżał daleko. Podszedł do niego i chwycił. Zakręcił młynka.
– Gramy dalej? – zapytał.
Thor wzruszył ramionami i uniósł swą broń.
Archanioł ruszył do przodu. Widział, jak przeciwnik szykuje się do kolejnego ataku, ale tym razem nawet nie próbował go przewidzieć. Podczas całej tej walki stanowczo za dużo myślał.
Nie czekał ani chwili dłużej, tylko spiął się i skoczył… w górę. Machnął rozpostartymi skrzydłami, wzbijając wokół tumany kurzu.
Syn Odyna zmrużył oczy i instynktownie cisnął młotem w stronę Michała. Jego jednak już tam nie było, bo błyskawicznie złożył skrzydła, runął na ziemię i gdy świetlisty obuch zawracał w powietrzu, zaatakował. Płonące ostrze pomknęło od dołu, by zanurzyć się w nie dość osłoniętej pachwinie olbrzyma. Thor ryknął z bólu i stracił równowagę. Jego własna broń, która właśnie w tym momencie wpadła mu do ręki, przeciążyła go ostatecznie. Bóg piorunów runął na ziemię. Archanioł doskoczył, przydeptał rękę trzymającą młot i wbił ostrze w szyję boga piorunów.
Następnie cofnął się i spokojnie zaczekał, aż ciałem przeciwnika przestaną wstrząsać konwulsje. Dopiero wtedy wkroczył do Walhalli.
W rogu sali czekała już na niego Sygin. Niewiasta skłoniła się lekko, wyciągając przed siebie ręce, w których trzymała napierśnik Odyna.
– Witaj, panie – powiedziała.
Michał odpowiedział oszczędnym żołnierskim ukłonem i rozejrzał się po komnacie. Podobało mu się to surowe, ale niepozbawione wdzięku wnętrze, te stojaki na broń, teraz przewrócone, ale jeszcze niedawno pełne mieczy i toporów prezentujących się dumnie niczym najwspanialsze ozdoby. No i, rzecz jasna, tron władcy ze stojącą obok włócznią – symbolem władzy.
Chowając miecz, podszedł do tronu. Chwycił włócznię i zakręcił nią nad głową. Wycelował w jeden z zastygłych w suficie wodorostów, wziął zamach, po czym… opuścił broń. Złapał ją oburącz i złamał na kolanie.
– Chcę zobaczyć ciało – zażądał.
Sygin rzuciła napierśnik na ziemię i bez słowa ruszyła ku drzwiom prowadzącym do dalszych komnat. Michał poszedł za nią.
Dobrą chwilę trwało, zanim stojący u wrót aniołowie przemogli się i wkroczyli do środka. Najpierw było to tylko dwóch czy trzech śmiałków, lecz wkrótce cała sala wypełniła się skrzydlatymi. Po sufit.
(...)