Читать книгу 55 - James Delargy - Страница 6
1
ОглавлениеPłuca parzyły go, jakby nie oddychał tlenem, tylko czerwonym pyłem, który wzbijał się przy każdym kroku. Nogi prowadziły donikąd. Był pośrodku niczego. Tyle wiedział. Otaczało go pustkowie, a mimo to świat nadal próbował go udusić. Nisko wiszące gałęzie wyciągały się, by wyszarpać choćby gram jego ciała i przyjąć go jako stałego mieszkańca tych okolic.
Było tak blisko. Ale uciekł. Biegł, ile sił, aby ocalić życie. Wyświechtany slogan, w który nigdy nie wierzył, teraz nabrał realnych kształtów. Nie czuł w sobie życia. Był daleki od tego. Przygniatający strach przed złapaniem zawładnął nim bez reszty, skupiał się na stawianiu każdego kroku, ograniczał uwagę do każdej skały, którą mijał, i każdego drzewa, za którym mógł się skryć. Czuł się jak zwierzę, zmuszone do uruchomienia podstawowych instynktów zapewniających przetrwanie, wszystko postrzegał w kategoriach zagrożenia lub bezpieczeństwa.
Długie palce bezlitosnego słońca sięgały między konarami i wypalały każdy dostępny kawałek ziemi, pstrząc ją plamami światła, ale wytyczały także ciemne ścieżki ku wolności. Wokół widział skały i drzewa, drzewa i jeszcze więcej pieprzonych skał. Nie miał pojęcia, czy przybliżał się ku cywilizacji, czy zagłębiał bardziej w dzikie ostępy.
Gdy obchodził kolejną skałę prażoną słońcem, poczuł napinające się mięśnie łydek, jakby kajdany nadal krępowały mu nogi. Jeszcze niedawno myślał, że ich zimny, zardzewiały metal będzie go skuwał aż do chwili, gdy ten psychopata postanowi go zabić. Nie mógł się zatrzymać. Mimo bólu, zmęczenia i obezwładniającego braku tchu, nie mógł stanąć. Zatrzymanie się oznaczało śmierć.
Wypatrzył prześwit między drzewami. Miał nadzieję, że to granica tego piekła, że znajdzie szosę, farmę, polną drogę – cokolwiek świadczącego o istnieniu realnego świata. Z trudem zaczerpnął powietrza i ruszył w kierunku światła. Wysuwając stopę, natrafił na skałę, która tkwiła tam od wieków, prawdopodobnie aż do tej chwili przez nikogo nie niepokojona. Stracił równowagę, wyrzucił jedno ramię przed siebie. Nie znalazł niczego oprócz powietrza. A potem uderzył ramieniem w pień drzewa, które zatrzęsło się, ale wytrzymało. Jakimś cudem, on również.
Las się skończył. Słońce oślepiło go, a jego marzenie o dotarciu do cywilizacji rozwiało się jak dym. Miał przed sobą jedynie niewielką polanę z pięcioma lub sześcioma wyraźnymi łatami luźnej ziemi; prostokątne łaty, wyglądające jak… groby. Wiedział, że jeśli teraz nie wstanie, wyląduje w jednym z nich.
Podniósł się. Bolało go całe ciało. Ubranie przesiąkło potem. Obszedł groby, nie odrywając od nich wzroku, i ruszył w teren zdominowany przez więcej drzew i skał. Miał wrażenie, że kręci się w kółko.
Tu znowu było stromo i jego nogi, podobnie jak płuca, protestowały przeciwko zmuszaniu ich do nadmiernego wysiłku. W oddali skrawek błękitnego, bezchmurnego nieba sygnalizował szczyt wzgórza; dobre miejsce, żeby rozejrzeć się po okolicy.
Stłumił rebelię nóg i płuc, ale znękany ich protestem, nie zauważył wystającego korzenia. Potknął się i nie było luźnej ziemi, która złagodziłaby upadek, tylko twardy, spieczony słońcem grunt i pył pokrywający twarz. Zdławił krzyk bólu, przerażony, że mógłby zdradzić swoje położenie, ale wzmacniane skalistym podłożem echo zakpiło z niego, powtarzając stęknięcie, które zagłuszyło świergot ptaków, odgłosy owadów i dźwięki wydobywane przez potencjalnego mordercę.
Dotarcie na szczyt było kolejnym rozczarowaniem. Nie zobaczył żadnego punktu orientacyjnego, jedynie strome urwisko głębokie na trzy metry. Rzucone w panice spojrzenia na lewo i na prawo utwierdziły go, że nie ma tam bezpiecznego zejścia w dół.
Nie było czasu na szukanie innej drogi. Uderzenie w plecy rzuciło go na ziemię. Zdążył się obrócić i zarobił pięścią w lewy policzek. Cios, częściowo chybiony, zmusił go do zamknięcia oczu na ułamek sekundy. Zacisnął palce i mocno się zamachnął. Trafił w coś twardego – prawdopodobnie ramię. W odpowiedzi napastnik kopnął go kolanem w udo. Ból sprawił, że otworzył oczy, ale nie widział wyraźnie. Bez planu i właściwie przy słabej koordynacji ruchów, zaczął walić pięściami na oślep. Niektóre uderzenia trafiły w cel, inne w powietrze. Ale każdy zadany cios przynosił ze strony napastnika dwa, precyzyjnie wymierzone, lądujące na jego głowie lub karku, tępe i bezlitosne walnięcia, które sprawiły, że zobaczył gwiazdy. Agresor chwycił go za włosy i beznamiętnie grzmotnął jego głową o twardą ziemię. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, mózg zagroził wyłączeniem się na dobre. Gdyby stracił przytomność, byłoby po nim. Wyciągnął rękę i złapał ciemny kontur nad sobą. Przyszpilił ramiona napastnika, przeturlał się na bok i walczył, by uzyskać przewagę.
Tam, gdzie powinien napotkać grunt, niczego nie było, turlał się przez całą wieczność, wydawało mu się, że znajduje się w stanie nieważkości, jakby ciosy w głowę uwolniły jego umysł od skutków grawitacji. Jednocześnie ogarnęło go niemal surrealistyczne uczucie błogości. Było po wszystkim. Został zabity i przechodził teraz do tego, co znajdowało się poza ziemskim padołem i nic nie mógł na to poradzić.
Zetknięcie z solidnym gruntem to zmieniło.
Upadek wycisnął z niego oddech. Jakby dusza uszła z ciała. Mimo to otworzył oczy i zobaczył chropowatą brązową ścianę wznoszącą się nad nim wysoko i niewielką, rozmywającą się niebieską plamę jeszcze wyżej. Brązy, szarości i błękity pociemniały. Stracił przytomność.