Читать книгу Mapa trzech mędrców - James Rollins - Страница 14
1
Ósma Kula
Оглавление24 lipca, 4.34
Frederick, Maryland
Przybył sabotażysta.
Grayson Pierce przejeżdżał motocyklem przez wąskie przesmyki między budynkami, które tworzyły centrum Fort Detrick. Elektryczny silnik pracował nie głośniej niż agregat lodówki. Czarne rękawiczki pasowały do koloru maszyny — ten niklowo-fosforowy lakier nosił nazwę NPL SuperBlack. Pochłaniał światło w takim stopniu, że w porównaniu z nim zwykła czerń zdawała się niemal świecić. Zarówno reszta stroju, jak i kask były równie głęboko czarne.
Pochylony nad kierownicą, powoli zbliżał się do końca alejki. U jej wylotu zaczynał się dziedziniec otoczony budynkami Narodowego Instytutu do walki z Rakiem, wchodzącego w skład USAMRIID, czyli Amerykańskiego Wojskowego Instytutu Chorób Zakaźnych. Tutaj, w całkowicie oddzielonych od świata laboratoriach o łącznej powierzchni sześciu tysięcy metrów kwadratowych, toczyła się wojna z bioterroryzmem.
Gray wyłączył silnik, ale nie zsiadł z motocykla. Lewym kolanem dotykał sakwy z siedemdziesięcioma tysiącami dolarów. Wolał pozostać tutaj, w mroku. Księżyc już dawno zaszedł, do wschodu słońca zostały jeszcze dwadzieścia dwie minuty. Gwiazdy skryły się za resztkami chmur burzowych.
Czy podstęp się uda?
— Muł do Orła — powiedział bezgłośnie do laryngofonu. — Dotarłem na miejsce spotkania. Dalej idę pieszo.
— Potwierdzam odbiór. Mamy cię na podglądzie z satelity.
Oparł się pokusie, żeby spojrzeć w górę i pomachać. Nie lubił być obserwowany, śledzony, ale w tym wypadku stawka była zbyt wysoka. Jego informator był bardzo płochliwy. Oswojenie go zajęło blisko pół roku, dzięki kontaktom w Libii i Sudanie. To nie było łatwe. Zaufania nie kupuje się za pieniądze. Szczególnie w tym biznesie.
Wyjął z sakwy torbę z pieniędzmi i przewiesił ją przez ramię. Zaparkował motocykl w najbardziej zacienionym miejscu, zsiadł i przeszedł na drugą stronę alejki.
O tej porze niewiele oczu pozostawało otwartych, te, które patrzyły, na ogół były elektroniczne. Kontrolę tożsamości przeszedł przy wjeździe na teren ośrodka — teraz pozostawało mu wierzyć, że zdoła uniknąć elektronicznych środków nadzoru.
Zerknął na wyświetlacz swojego zegarka dla płetwonurków: 4.45. Spotkanie miało się odbyć za kwadrans. Tak wiele zależało od tego, czy zakończy się sukcesem…
Wreszcie Gray dotarł do celu. Budynek 470. O tej porze stał całkowicie opustoszały, w przyszłym miesiącu miała zacząć się jego rozbiórka. Ponieważ w związku z tym w zasadzie nikt go nie pilnował, doskonale nadawał się do takich spotkań, choć w wyborze akurat tego miejsca można było doszukać się pewnej ironii. Otóż w latach sześćdziesiątych w ogromnych zbiornikach hodowano tu bakterie wąglika. Zapasy zniszczono komisyjnie dopiero w roku 1971 i od tego czasu budynek pełnił funkcję magazynu Narodowego Instytutu do walki z Rakiem. Teraz jednak znowu wróciła sprawa wąglika. Zerknął w górę. Wszystkie okna były ciemne. Miał się spotkać ze sprzedawcą na trzecim piętrze.
Otworzył boczne drzwi za pomocą elektronicznej karty kodowej dostarczonej przez kontakt w bazie. W torbie na ramieniu niósł drugą część zapłaty: pierwszą połowę przelał przed miesiącem na podane konto. Oprócz tego miał przy sobie również sztylet o trzydziestocentymetrowym ostrzu ze spieku węglowego, ukryty w pochwie na przedramieniu.
To była jego jedyna broń. Nie mógł ryzykować, że strażnicy przy bramach odkryją cokolwiek.
Zamknął za sobą drzwi i skierował się do klatki schodowej po prawej stronie, oświetlonej jedynie czerwonym znakiem z napisem WYJŚCIE. Włączył noktowizor zainstalowany w kasku. Świat natychmiast rozjaśnił się odcieniami zieleni i srebra. Gray szybko wszedł na trzecie piętro i pchnął drzwi prowadzące do wnętrza budynku.
Nie miał pojęcia, gdzie dokładnie nastąpi spotkanie. Wiedział tylko tyle, że ma czekać na sygnał od tamtego człowieka. Przystanął na chwilę, rozejrzał się dookoła. To, co zobaczył, wcale mu się nie spodobało.
Klatka schodowa znajdowała się w narożniku budynku. Jeden korytarz biegł prosto, drugi w lewo. Po jednej stronie każdego korytarza ciągnęły się drzwi do pomieszczeń biurowych, po drugiej zaś okna. Powoli ruszył przed siebie, gotów zareagować na najmniejsze poruszenie.
Przez jedno z okien wpadł snop światła, który przesunął się po nim i podążył dalej.
Oślepiony, rzucił się pod ścianę i poturlał do tyłu. Czyżby go namierzono? Snop światła przesuwał się nieśpiesznie dalej. Ostrożnie zerknął przez jedno z okien. Wychodziło na obszerny dziedziniec przed budynkiem. Ulicą powoli jechał wojskowy hummer z zamontowanym na dachu szperaczem.
Rutynowy patrol.
Czy nie wystraszy jego kontaktu?
Klnąc w duchu na czym świat stoi, Gray czekał, aż pojazd zniknie z pola widzenia. Na chwilę jego życzenie się spełniło: hummer wjechał za potężny obiekt stojący na środku dziedzińca. Obiekt ten trochę przypominał statek kosmiczny, choć w rzeczywistości był po prostu kulistym zbiornikiem o pojemności miliona litrów, wspartym na tuzinie ogromnych nóg. Otaczały go rusztowania, ponieważ właśnie przechodził renowację, która miała przywrócić go do świetności z okresu zimnej wojny. W bazie nazywano go Ósmą Kulą. Usta Graya wykrzywił niewesoły uśmiech, kiedy uświadomił sobie, w jak niewesołej znalazł się sytuacji. Schwytany w pułapkę za Ósmą Kulą…
Hummer wyłonił się zza zbiornika, powoli dojechał do końca dziedzińca i znikł w jednej z alejek.
Zadowolony Gray ponownie ruszył korytarzem. Niebawem dotarł do dwuskrzydłowych drzwi z wąskimi szybkami, przez które widać było obszerne pomieszczenie z wysokimi metalowymi i szklanymi pojemnikami. Jedno ze starych laboratoriów, pozbawione okien i opuszczone.
Ktoś jednak zauważył jego przybycie, ponieważ w głębi pomieszczenia trzykrotnie błysnęło jasne światło, zmuszając go do wyłączenia noktowizora. Latarka.
Sygnał.
Pchnął stopą jedno skrzydło i prześlizgnął się przez szczelinę.
— Tutaj — odezwał się czyjś spokojny głos.
Gray słyszał go po raz pierwszy. Do tej pory zawsze był zniekształcony elektronicznie, całkowicie anonimowy. Teraz stało się oczywiste, że należy do kobiety. Dla Graya było to spore zaskoczenie, a nie lubił być zaskakiwany.
Szedł wzdłuż rzędów stołów, na których poustawiano odwrócone krzesła. Kobieta zajęła miejsce przy jednym ze stołów. Oprócz krzesła, na którym siedziała, ze stołu zdjęto jeszcze tylko jedno. Po przeciwnej stronie.
— Siadaj.
Spodziewał się nerwowego naukowca, kogoś, komu zależało tylko na pieniądzach. Zdrada z powodów finansowych stawała się czymś coraz częściej spotykanym. USAMRIID nie stanowił pod tym względem wyjątku… tyle że był tysiąckrotnie groźniejszy. Każda oferowana na sprzedaż fiolka mogła zabić tysiące ludzi, gdyby rozpylić jej zawartość na przykład na stacji metra.
A ona chciała sprzedać piętnaście takich fiolek.
Usiadł na krześle, położył na stole torbę z pieniędzmi.
Kobieta była Azjatką… Nie, Eurazjatką. Miała owalne oczy i lekko śniadą cerę, uszlachetnioną brązową opalenizną. Jej czarny golf bardzo przypominał ten, który on miał na sobie. Była szczupła, ale bez wątpienia silna. Na jej szyi wisiał srebrny łańcuszek z amuletem w postaci smoka owiniętego własnym ogonem. Gray przez jakiś czas przyglądał się kobiecie w milczeniu. Nie była spięta jak on, raczej… znużona.
Oczywiście jej spokój mógł w jakiejś części brać się z faktu, że celowała mu w pierś z sig sauera kalibru 9 milimetrów, z tłumikiem, ale tak naprawdę zmroziły go dopiero jej słowa:
— Dobry wieczór, komandorze Pierce.
Nie spodziewał się usłyszeć swojego nazwiska. Skoro jednak je znała…
Wystartował jak wystrzelony z procy, ale było już za późno. Pistolet wypalił z bliskiej odległości.
Siła uderzenia pocisku była tak wielka, że poleciał do tyłu razem z krzesłem i wylądował na plecach przy ścianie pomieszczenia. Ból był paraliżujący, czuł smak krwi na języku.
Został zdradzony.
Kobieta wyszła zza stołu i pochyliła się nad nim z wycelowanym pistoletem. Smok kołysał się, połyskując srebrzyście.
— Przypuszczam, komandorze Pierce, że dzięki urządzeniom zainstalowanym w kasku rejestruje pan wszystko, co się dzieje. Kto wie, może nawet transmituje pan to do Waszyngtonu, do Sigmy? Jeśli tak, to chyba nie będzie miał mi pan za złe, jeśli zajmę nieco czasu antenowego?
Zdawał sobie sprawę, że pytanie jest czysto retoryczne. Kobieta pochyliła się jeszcze niżej.
— Za dziesięć minut Gildia zajmie Fort Detrick i skazi go wąglikiem. To zapłata za to, że Sigma ingerowała w naszą operację w Omanie. Ale ja jestem jeszcze coś winna waszemu szefowi, Painterowi Crowe. To sprawa osobista. To za moją siostrę, Cassandrę Sanchez.
Wycelowała pistolet w osłonę na twarz.
— Krew za krew.
Nacisnęła spust.
5.02
Waszyngton, D.C.
Siedemdziesiąt kilometrów stamtąd ekran monitora przekazujący obraz z satelity zgasł nagle.
— Gdzie backup? — zapytał Painter Crowe opanowanym głosem, powstrzymując cisnące mu się na usta przekleństwa. Panika nic tu nie pomoże.
— Dotrze najwcześniej za dziesięć minut.
— Dacie radę na nowo nawiązać połączenie?
Technik pokręcił głową.
— Straciliśmy przekaz z kamery w kasku, ale wciąż mamy podgląd z satelity NRO1. — Wskazał na sąsiedni monitor, na którym widać było czarno-biały obraz przedstawiający centralną część Fort Detrick.
Painter przechadzał się tam i z powrotem przed monitorami. Zatem była to pułapka zastawiona na Sigmę i bezpośrednio na niego…
— Zawiadomcie ochronę Fort Detrick.
— Czy na pewno?
Pytanie zadał Logan Gregory, jego zastępca. Painter doskonale rozumiał powody jego wahania: o istnieniu Sigmy wiedziała zaledwie garstka osób na samych szczytach władzy: prezydent, członkowie Połączonego Kolegium Szefów Sztabów, jego bezpośredni zwierzchnicy w DARPA2… Po zeszłorocznym trzęsieniu ziemi w najwyższych kręgach organizacja została wzięta pod lupę. Nikt nie zamierzał tolerować błędów.
— Nie chcę ryzykować życia agenta — powiedział Painter. — Zawiadom ich.
— Tak jest.
Logan podniósł słuchawkę. Z wyglądu bardziej przypominał kalifornijskiego surfera niż wybitnego stratega: jasne włosy, opalenizna, doskonała muskulatura, ale i lekko zaznaczający się brzuszek. Painter był jak jego negatyw: półkrwi Indianin, czarne włosy, błękitne oczy. I bez opalenizny. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio widział słońce.
Najchętniej usiadłby, zgiął się wpół i oparł głowę na kolanach. Dowodzenie objął zaledwie osiem miesięcy temu i większość czasu zajęła mu restrukturyzacja oraz naprawa szkód po infiltracji przez międzynarodowy kartel zwany Gildią. Nie sposób było stwierdzić, ile informacji przedostało się na zewnątrz, należało więc wszystko zbudować na nowo od podstaw. Nawet siedzibę dowództwa przeniesiono z Arlington do podziemnego schronu w Waszyngtonie.
Painter zjawił się dziś wcześnie rano, by rozpakować pudła w swoim nowym biurze, kiedy otrzymał alarmującą wiadomość od rozpoznania satelitarnego. Skierował wzrok na monitor z obrazem przekazywanym przez satelitę.
Pułapka.
Wiedział, do czego zmierza Gildia. Przed czterema tygodniami, po ponadrocznej przerwie, zaczął znowu wysyłać agentów. Dwa zespoły. Jeden do Los Alamos, by wyjaśnić zagadkę zniknięcia wyjątkowo ważnej bazy danych, a drugi na własne podwórko, do Fort Detrick, zaledwie godzinę jazdy z Waszyngtonu.
Uderzenie Gildii miało za zadanie wstrząsnąć Sigmą i jej dowódcą, dowieść, że Gildia nadal dysponuje wiedzą wystarczającą do storpedowania wszystkich ich poczynań, zmusić Sigmę do ponownego wycofania się, przegrupowania, może nawet samorozwiązania. Dopóki grupa Paintera pozostawała w uśpieniu, dopóty Gildia mogła spokojnie działać.
Do tego nie można było dopuścić.
Painter zatrzymał się i spojrzał pytająco na zastępcę.
— Wciąż nic — odparł Logan, wskazując na słuchawki. — W całej bazie mają problemy z komunikacją.
To bez wątpienia też była sprawka Gildii.
Zdenerwowany Painter oparł się o konsoletę i wbił wzrok w teczkę z dokumentacją operacji. Na okładce widniała samotna grecka litera:
Σ
W matematyce sigma oznacza sumę, połączenie rozproszonych elementów w całość. Był to także emblemat organizacji dowodzonej przez Paintera: oddziału Sigma.
Działając pod auspicjami DARPA, Sigma była jej zbrojnym ramieniem, mającym za zadanie strzeżenie, zdobywanie lub neutralizowanie technologii istotnych dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. Należeli do niej najlepsi, starannie wyselekcjonowani członkowie wojskowych służb specjalnych, którzy po błyskawicznym intensywnym szkoleniu tworzyli grupę wyjątkowo sprawnych specjalistów w dziedzinie uzbrojenia.
Wyjątkowo sprawnych w zabijaniu.
Painter otworzył teczkę. Na samym wierzchu leżało dossier dowódcy oddziału. Doktor komandor Grayson Pierce.
Z fotografii przypiętej w prawym górnym rogu patrzyła na niego twarz mężczyzny. Zdjęcie pochodziło z okresu odsiadki w Leavenworth. Ciemne włosy ostrzyżone prawie do gołej skóry, błękitne gniewne oczy. Wystające kości policzkowe, szeroko rozstawione oczy i mocno zarysowana szczęka świadczyły o walijskich korzeniach, ale ogorzała cera była już w stu procentach teksańska.
Painter nie tracił czasu na przeglądanie grubego dossier, ponieważ znał na pamięć wszystkie szczegóły. Gray Pierce wstąpił do wojska w wieku osiemnastu lat, w wieku dwudziestu jeden lat został rangerem i przez dwa lata świecił przykładem, aż trafił pod sąd polowy za uderzenie oficera. Wydarzyło się to w Bośni. Biorąc pod uwagę okoliczności, Painter przypuszczalnie postąpiłby tak samo, ale w wojsku pewne zasady są nienaruszalne i wielokrotnie odznaczany żołnierz musiał odsiedzieć rok w Leavenworth.
Ale Gray Pierce był zbyt cenny, żeby spisać go na straty. Nie wolno było zmarnować jego talentu i wyszkolenia. Trzy lata temu, w chwili kiedy wychodził z więzienia, zgłosiła się po niego Sigma. A teraz był pionkiem w rozgrywce między Sigmą i Gildią.
Pionkiem, który lada chwila mógł zostać zgnieciony.
— Mam na linii ochronę bazy! — oznajmił Logan z ulgą w głosie.
— Dawaj ich.
— Proszę pana! — Technik zerwał się na równe nogi, wciąż mając słuchawki na uszach. — Panie dyrektorze, złapałem dźwięk.
Painter podszedł do technika, podniesioną ręką powstrzymując Logana. Technik przełączył dźwięk na głośniki i wszyscy usłyszeli coś, co brzmiało jak bardzo długie, wypowiedziane niemal jednym tchem słowo:
— Niechtoszlagtrafidokurwynędzy…
5.07
Frederick, Maryland
Gray uderzył stopą, trafił w tułów, poczuł silny opór, ale niczego nie usłyszał, bo w uszach wciąż jeszcze szumiało mu po strzale. Pocisk strzaskał wizjer kevlarowego kasku, lewe ucho piekło niemiłosiernie, przypalone w wyniku zwarcia w okablowaniu. Nie zwracał na to uwagi.
Błyskawicznym ruchem wyciągnął sztylet z pochwy i dał nura między stoły. Padł kolejny strzał, pocisk odłupał kawałek blatu.
Dotarłszy pod przeciwległą ścianę, Gray przykucnął w ukryciu, rozglądając się dokoła. Jego kopnięcie wytrąciło kobiecie latarkę z ręki; latarka potoczyła się po podłodze, cienie zatańczyły po ścianach i suficie. Delikatnie dotknął piersi; bolało, ale nie było krwi.
— Płynna zbroja, tak? — zapytała głośno kobieta.
Niemal przywarł do podłogi, próbując ustalić jej położenie. Na strzaskanym wizjerze miotały się bezsensowne holograficzne obrazy, utrudniając obserwację, ale nie chciał zdejmować kasku. To była jego najlepsza obrona.
To, a także jego strój.
Kobieta miała rację. Płynna zbroja, opracowana w roku 2003 przez laboratoria badawcze armii Stanów Zjednoczonych. Materiał nasączono glikolem polietylenowym, w którym znajdowały się mikrocząsteczki krzemu. W normalnych warunkach ta ciecz zachowywała się jak zwyczajny płyn, ale w chwili uderzenia pocisku materiał błyskawicznie twardniał, tworząc solidną zaporę. Przed chwilą ocalił mu życie.
Przynajmniej na razie.
— Rozmieściłam w całym budynku ładunki wybuchowe — mówiła dalej kobieta, przesuwając się powoli w kierunku drzwi. — To było stosunkowo łatwe, skoro i tak przeznaczono go do wyburzenia. Wystarczyło tylko lekko zmienić ustawienie wojskowych detonatorów, żeby całą siłę eksplozji skierować w górę.
Gray wyobraził sobie słup dymu i pyłu wznoszący się wysoko w poranne niebo.
— Wąglik… — wyszeptał, ale jego głos był doskonale słyszalny w całym pomieszczeniu.
— Pomyślałam sobie, że sensownie będzie wykorzystać doskonałą okazję.
Boże, ona zamieniła ten budynek w bombę biologiczną!
Jeśli akurat wiałby silny wiatr, zagrożona byłaby nie tylko baza, ale i pobliskie miasteczko Frederick. Trzeba ją powstrzymać! Ale jak?
Gray także ruszył w kierunku drzwi. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale to nie mogło go powstrzymać. Stawka była zbyt wysoka. Spróbował włączyć noktowizor, lecz tylko ponownie przypiekł sobie ucho. Tuż przed jego nosem wciąż poruszały się holograficzne zjawy, utrudniając orientację.
Niech to szlag trafi.
Sięgnął do klamry, rozpiął ją i ściągnął kask.
Powietrze, którego łapczywie zaczerpnął, było świeże, ale równocześnie jakby trochę zalatywało pleśnią. Trzymał kask w jednej ręce, a sztylet w drugiej. Nisko pochylony przemknął wzdłuż ściany w kierunku drzwi. Był pewien, że się nie otworzyły, więc kobieta musiała wciąż przebywać w tym pomieszczeniu.
Ale gdzie?
I w jaki sposób mógł ją powstrzymać? Zacisnął mocniej dłoń na rękojeści sztyletu. Broń palna przeciwko ostrzu ze spieku węglowego. Marne szanse.
Kątem oka dostrzegł poruszenie w pobliżu drzwi. Znieruchomiał. Kobieta czekała ukryta za stołem, jakiś metr od wyjścia.
Z holu przez odrutowane szybki sączyło się mdłe światło. Zbliżał się świt, z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej. Żeby uciec, kobieta będzie musiała prędzej czy później wyjść z ukrycia. Na razie wtopiła się w cień, nie wiedząc, czy jej przeciwnik jest uzbrojony.
Należało jak najprędzej zakończyć tę grę.
Wziął zamach i rzucił kask w kierunku przeciwległej ściany laboratorium. Rozległ się donośny łoskot i brzęk tłuczonego szkła. Ułamek sekundy później pobiegł tam, gdzie ukryła się wysłanniczka Gildii. Nie miał wiele czasu.
Zerwała się na równe nogi, strzeliła w kierunku, z którego dobiegł hałas, ale równocześnie niemal z wdziękiem dała susa ku drzwiom. Można było odnieść wrażenie, że wykorzystała do tego siłę odrzutu broni, z której strzelała.
Gray poczuł coś w rodzaju podziwu, ale to było za mało, żeby go powstrzymać. Wycelował starannie i rzucił sztyletem, wkładając w to całą siłę. Doskonale wyważona broń ze świstem przecięła powietrze i trafiła kobietę w szyję.
Gray rzucił się ku drzwiom, lecz niemal natychmiast zrozumiał swój błąd. Sztylet odbił się od celu i spadł na podłogę.
Płynna zbroja.
Nic dziwnego, że domyśliła się, co go chroni. Sama korzystała z podobnego wyposażenia.
Jego atak odniósł jednak jakiś skutek; straciła równowagę i upadła z łoskotem. Uderzenie było tak silne, że prawie na pewno uszkodziła sobie kolano, ale nie wypuściła pistoletu z ręki. Z odległości kilkudziesięciu centymetrów wycelowała broń w twarz Graya.
A on nie miał już na głowie kevlarowego kasku.
5.09
Waszyngton, D.C.
— Znowu straciliśmy łączność — powiedział technik zupełnie niepotrzebnie.
Usłyszeli donośny łoskot, a potem zapadła cisza.
— Wciąż mam ochronę na linii — przypomniał Logan.
Painter nadal analizował odgłos, który usłyszeli przed zerwaniem połączenia.
— Rzucił kask — powiedział nagle.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na niego.
Opuścił wzrok na leżące przed nim dossier. Grayson Pierce nie był głupcem. Sigma zwróciła na niego uwagę nie tylko ze względu na jego wojskowe doświadczenie, ale i na wynik testów na inteligencję. Były bardzo dobre, choć trafiali się tacy, co mieli lepsze. Tym, co zaważyło na decyzji o rekrutacji, było jego zachowanie w więzieniu. Pomimo surowej dyscypliny i obowiązku wykonywania ciężkiej pracy Grayson wziął się do intensywnej nauki chemii i taoizmu. Ta różnorodność zainteresowań zaintrygowała zarówno Paintera, jak i poprzedniego dyrektora Sigmy, Seana McKnighta.
Grayson był żywym przykładem sprzeczności: Walijczyk mieszkający w Teksasie, student taoizmu nierozstający się z różańcem, żołnierz zgłębiający w więzieniu tajniki chemii. Między innymi właśnie dlatego trafił do Sigmy.
Ale nie ma nic za darmo. Będąc oryginałem, płacił za to określoną cenę. Nie pracował w zespole.
Tak jak teraz. Działał sam, wbrew zasadom.
— Porozmawia pan z nimi? — zapytał zastępca.
Painter nabrał powietrza w płuca.
— Za dwie minuty.
5.10
Frederick, Maryland
Pocisk przemknął ze świstem tuż obok jego ucha.
Gray miał szczęście. Kobieta nacisnęła spust odrobinę za wcześnie, zanim zdążyła dobrze wycelować, on zaś był w trakcie błyskawicznego uniku. Celny strzał w głowę nie jest aż tak łatwy, jak pokazują w filmach.
Rzucił się na przeciwniczkę, chwycił ją z całych sił. Pistolet znalazł się między nimi. Nawet gdyby pociągnęła po raz drugi za spust, będzie miał szansę przeżyć, tyle że zaboli jak diabli.
Rzeczywiście, zabolało.
Pocisk trafił go w lewe udo. To było jak potwornie silne uderzenie ostro zakończonym młotem. Wrzasnął przeraźliwie. A niby czemu nie? Przecież bolało jak skurwysyn. Z wściekłością rąbnął łokciem w szyję kobiety, ale płynna zbroja natychmiast zesztywniała, chroniąc ją przed uderzeniem.
Niech to szlag!
Padł kolejny strzał. Gray był od swojej przeciwniczki silniejszy i masywniejszy, ale ona miała przewagę ciężkiej artylerii. Pocisk rąbnął w brzuch, dotarł prawie do kręgosłupa, zanim zbroja odrzuciła go wstecz. Grayson nie był w stanie oddychać; bezsilnie patrzył, jak lufa podnosi się wyżej.
Sig sauer miał magazynek na piętnaście pocisków. Ile razy nacisnęła już spust? Z pewnością w magazynku zostało dość amunicji, żeby zrobić z niego miazgę.
Nie mógł do tego dopuścić.
Rąbnął ją czołem w twarz, jednak agentka Gildii nie była nowicjuszką. Zdążyła nieco odchylić głowę, ale dzięki temu zdołał zahaczyć stopą o przewód lampy stojącej na stole; lampa spadła z hukiem na podłogę, szklany kosz rozprysnął się na kawałki. Trzymając kobietę w niedźwiedzim uścisku, przetoczył się z nią po szczątkach lampy. Oczywiście nie liczył na to, że odłamki szkła przebiją jej zbroję. Chodziło mu o coś innego.
Pod ich połączonym ciężarem żarówka pękła z hukiem.
Doskonale.
Gray zwolnił uchwyt i prawie na oślep skoczył tam, gdzie — jak mu się wydawało — powinien być włącznik światła. Usłyszał huk i niemal równocześnie poczuł jakby potężne kopnięcie w plecy.
Uderzył w ścianę, ręką trafił na włącznik. W laboratorium zamigotały światła. Coś nie w porządku z obwodem.
Osunął się na podłogę. Nie zamierzał porazić kobiety prądem, takie rzeczy udawały się wyłącznie w filmach. Liczył tylko na to, że ktoś, kto ostatnio pracował przy tym stole, nie wyłączył lampy.
Przeciwniczka wciąż celowała w niego z pistoletu. Nacisnęła spust, ale chybiła. Gray przesunął się w bok; wyciągnięte ramię kobiety nie powędrowało za nim.
— Płynna zbroja… — powiedział z zadumą. — Ma wiele zalet, ale nie jest pozbawiona wad. — Podszedł z boku i wyjął jej broń z dłoni. — Glikol jest doskonałym przewodnikiem elektryczności. Wystarczy niewielki impuls, nawet taki ze stłuczonej żarówki w lampie.
Kopnął kobietę w podbródek. Zbroja była twarda jak kamień.
— No i proszę, jaki mamy rezultat…
Zbroja stała się jej więzieniem.
Przeszukał ją szybko, nie zwracając uwagi na jej próby poruszenia się. Z największym wysiłkiem mogła odrobinę zmienić pozycję, ale odbywało się to jak w zwolnionym tempie. W końcu zrezygnowała.
— To nic nie da — powiedziała z zaczerwienioną twarzą. — Nie znajdziesz detonatora. Ustawiłam włącznik czasowy. Wybuch nastąpi… — Z trudem spojrzała na zegarek. — Za dwie minuty. Nie zdążysz rozbroić wszystkich ładunków.
Dwie minuty. Jej życie też wisiało na włosku. Dostrzegł wyraz niepewności w tych lekko skośnych oczach — bała się śmierci tak samo jak każda ludzka istota — ale reszta twarzy była nieruchoma i twarda jak zbroja.
— Gdzie ukryłaś pojemniki?
Wiedział, że mu nie odpowie, ale uważnie obserwował jej oczy. Źrenice na chwilę powędrowały w górę, po czym znów spojrzały prosto na niego.
Dach.
To nawet miało sens. Nie potrzebował potwierdzenia. Wąglik — Bacillus anthracis — jest wrażliwy na temperaturę. Jeśli kobieta chciała, żeby bakterie rozprzestrzeniły się w wyniku wybuchu, to musiały znajdować się jak najdalej od epicentrum eksplozji.
Splunęła mu na policzek. Nawet nie otarł twarzy. Nie miał czasu.
Jeszcze minuta i czterdzieści osiem sekund.
Zerwał się na nogi i pobiegł do drzwi.
— Nie zdążysz! — zawołała za nim.
Domyśliła się, że chodzi mu o bombę, nie o własne życie. Z jakiegoś powodu cholernie go to zirytowało. Zupełnie jakby znała go wystarczająco dobrze, żeby przejrzeć na wylot.
Dopadł klatki schodowej i przeskakując po dwa stopnie, popędził w górę. Metalowe drzwi prowadzące na dach wyposażono w ciągnący się przez całą ich szerokość uchwyt, ułatwiający otwieranie w razie nagłej potrzeby.
To była właśnie nagła potrzeba.
Otworzył drzwi, uruchamiając sygnał alarmowy, i wypadł w szarówkę przedświtu. Dach był pokryty papą, pod stopami chrzęścił piach. Gray potoczył wzrokiem dookoła: zbyt wiele miejsc do przeszukania. Rynny, kominy, anteny satelitarne…
Gdzie to mogło być?
Zostało mu bardzo niewiele czasu.
5.13
Waszyngton, D.C.
— Jest na dachu! — wykrzyknął technik, wskazując na ekran monitora.
Painter pochylił się i wytężył wzrok. Co on tam robi?
— Ściga go ktoś?
— Nie widzę.
— Ochrona bazy informuje, że w budynku numer czterysta siedemdziesiąt włączył się alarm pożarowy! — zameldował Logan od telefonu.
— Widocznie uruchomił go, kiedy wchodził na dach — odparł technik.
— Dasz radę zrobić zbliżenie? — zapytał Painter.
Technik skinął głową i poruszył joystickiem. Grayson Pierse był bez kasku, miał zakrwawione lewe ucho. Stał nieruchomo przy drzwiach.
— Co on wyrabia? — zastanawiał się głośno technik.
— Ochrona pyta, czy mają interweniować.
Painter pokręcił głową, czując, jak w żołądku rozpuszcza mu się lodowa kula.
— Powiedz im, żeby trzymali się z daleka. I żeby natychmiast ewakuowali wszystkich z okolic tego budynku.
— Ale…
— Zrób to!
5.14
Frederick, Maryland
Gray powtórnie rozejrzał się po dachu. Sygnał alarmowy wciąż działał, ale on starał się nie zwracać na to uwagi. Próbował się skupić i myśleć jak przeciwnik.
Przykucnął. W nocy lał deszcz, więc zapewne kobieta przyniosła pojemniki dopiero wtedy, kiedy przestało padać. Próbował wypatrzyć jakieś ślady w piasku spłukanym przez wodę. Nie było to trudne, ponieważ wiedział, że to jedyne wyjście na dach.
Ruszył po śladach. Prowadziły do jednego z wylotów kanałów wentylacyjnych.
Oczywiście.
Komin miał posłużyć za coś w rodzaju lufy armatniej, która wystrzeli śmiercionośny ładunek wysoko w powietrze.
Ukląkł i niemal natychmiast dostrzegł świeże zadrapania na pokrytym rdzą metalu. Nie miał czasu szukać ewentualnych pułapek: wytężył siły i z cichym stęknięciem zdjął z komina metalowy kołnierz.
Bomba tkwiła u samego wylotu: pakiet C4 otoczony piętnastoma szklanymi pojemnikami. Przez chwilę wpatrywał się w biały proszek wypełniający pojemniki, a następnie, przygryzając dolną wargę, ostrożnie wyjął bombę z kanału wentylacyjnego. Ukazał się detonator czasowy.
00.54
00.53
00.52
Gray wyprostował się i dokonał błyskawicznych oględzin bomby. Była zabezpieczona przed niepożądaną ingerencją. Wszystko wskazywało na to, że wybuchnie. Musiał jak najprędzej usunąć ją z tego budynku.
00.41
Tylko jedna szansa.
Wepchnął bombę do nylonowej torby na ramieniu i pobiegł w kierunku frontowej ściany budynku, jasno oświetlonej reflektorami, które automatycznie włączyły się w chwili uruchomienia alarmu. I co z tego, ochrona bazy i tak nie zdąży na czas.
Nie miał wyboru.
W tej sytuacji jego życie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.
Cofnął się kilka kroków, wziął głęboki wdech i ruszył biegiem. Chwilę potem z całych sił odbił się od parapetu i poszybował w sześciopiętrową przepaść.
5.15
Waszyngton, D.C.
— Chryste Panie! — wykrzyknął Logan, kiedy Grayson skoczył.
— On oszalał! — zawtórował mu technik, zrywając się z miejsca.
Painter z kamiennym spokojem patrzył w ekran.
— Zrobił to, co musiał.
5.15
Frederick, Maryland
Gray podkulił nogi, ręce rozłożył szeroko. Spadał jak pocisk, modląc się, żeby prawa fizyki oraz analiza wektorowa okazały się dla niego łaskawe. Szykował się na uderzenie.
Dwa piętra niżej i dwadzieścia metrów od budynku czekała na niego powierzchnia Ósmej Kuli. Gigantyczny kulisty zbiornik o pojemności miliona litrów połyskiwał poranną rosą. Gray wykonał półobrót w powietrzu, starając się za wszelką cenę lecieć stopami w dół.
Czas przyśpieszył. Albo on.
Stopy w wojskowych butach uderzyły w powierzchnię kuli. Płynna zbroja natychmiast zesztywniała wokół kostek, chroniąc je przed złamaniem. Siła bezwładności pchnęła go do przodu, twarzą w dół, z rozrzuconymi ramionami. Wylądował nie na szczycie kuli, lecz z boku, od strony budynku numer 470.
Rozczapierzone palce nie trafiły na nic, co mogłoby go zatrzymać.
Zsuwał się po pokrytej rosą gładkiej powierzchni, po czym minął punkt bez powrotu i runął w dół, tracąc kontakt z powierzchnią.
O tym, że spada na rusztowanie, dowiedział się dopiero wtedy, kiedy z impetem wylądował na metalowym podeście biegnącym dokoła równika kuli. Natychmiast zerwał się na nogi, nie wierząc, że jeszcze żyje. Błyskawicznie wyjął bombę z torby, równocześnie rozglądając się dookoła. W metalowej powierzchni znajdowało się wiele okrągłych okienek, przez które uczeni mogli śledzić przebieg zachodzących w środku procesów. Groźne mikroby nigdy nie zdołały wydostać się na zewnątrz.
Modlił się, żeby podobnie było i tym razem.
Wyświetlacz detonatora pokazywał 00.18.
Gray nie miał nawet czasu zakląć. Pognał ile sił w nogach. Kilka metrów dalej dostrzegł właz z iluminatorem.
Chwycił za klamkę, szarpnął.
Zamknięte.
5.15
Waszyngton, D.C.
Painter obserwował, jak Grayson szarpie właz w powierzchni metalowej kuli. W każdym jego ruchu widać było rozpaczliwy pośpiech. Wcześniej zauważył bombę, którą tamten wydobył z kanału wentylacyjnego. Nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, jaki ładunek zawiera.
Wąglik.
Najwyraźniej Graysonowi nie udało się rozbroić bomby, więc teraz usiłował umieścić ją w jakimś bezpiecznym miejscu. Niestety bezskutecznie.
Ile czasu mu zostało?
5.15
Frederick, Maryland
00.18
Grayson pobiegł przed siebie. Może dalej coś będzie otwarte. Miał wrażenie, że biegnie w butach narciarskich — dolna część nogawek wciąż była sztywna jak blacha.
Przed sobą dostrzegł kolejny właz.
— STÓJ!
Ochrona bazy. Wzmocniony przez megafon głos był tak rozkazujący, że niewiele brakowało i Gray zastosowałby się do polecenia. Jednak biegł dalej.
Padło na niego światło reflektora punktowego.
— STÓJ ALBO OTWORZYMY OGIEŃ!
Nie miał czasu na negocjacje.
Rozległ się terkot pistoletów maszynowych, pociski rykoszetowały od powierzchni kuli i rusztowania. Wszystkie daleko od niego. Strzały ostrzegawcze.
Dopadł drugiego włazu, chwycił za klamkę, nacisnął i pociągnął. Przez ułamek sekundy nic się nie działo, a potem stalowa płyta ustąpiła. Z ust Graya wyrwał się okrzyk ulgi. Wrzucił bombę do środka, zatrzasnął właz, oparł się o niego plecami, po czym powoli osunął się do pozycji siedzącej.
— STÓJ! NIE RUSZAJ SIĘ!
Nigdzie się nie wybierał. Był bardzo szczęśliwy tu i teraz. Za plecami poczuł wyraźne drżenie: ładunek eksplodował we wnętrzu kuli, nie czyniąc nikomu krzywdy. Zaraz okazało się jednak, że to nie koniec, lecz zaledwie początek. W powietrzu rozległ się łoskot kolejnych eksplozji.
BUM! BUM! BUM!
To wybuchały ładunki zainstalowane w budynku numer 470.
Chociaż osłonięty krzywizną ogromnej kuli, Gray i tak poczuł ruch mas powietrza, kiedy budowla runęła z ogłuszającym hukiem. W górę wzbiła się ogromna chmura dymu i pyłu… Ale była całkowicie nieszkodliwa.
Resztkami budynku wstrząsnęła jeszcze jedna eksplozja, posypał się gruz i kamienie. Nastała cisza, ale po chwili zakłócił ją nowy odgłos.
Skrzypienie metalu.
W wyniku wstrząsu spowodowanego wybuchem dwie stalowe podpory wygięły się i ogromna kula zaczęła się powoli przechylać, jakby próbowała przyklęknąć. Kolejne podpory pękały albo gięły się jak źdźbła trawy. Zbiornik o pojemności miliona litrów pochylał się coraz mocniej w kierunku pojazdów ochrony.
A Gray znajdował się tam, gdzie miało nastąpić zetknięcie z ziemią.
Popędził przed siebie metalową kładką, ale ta bardzo szybko zamieniła się w drabinę, więc o biegu nie było już mowy. Rozpaczliwie chwycił się metalowej konstrukcji i odepchnął z całych sił nogami.
Kula z ogłuszającym hukiem uderzyła w nawierzchnię dziedzińca. Siła wstrząsu cisnęła Graya w powietrze; przeleciał kilka metrów i z impetem wylądował na plecach na miękkim trawniku. Podniósł głowę, oparł się na łokciu.
Pojazdy ochrony cofały się pośpiesznie przed obalonym kolosem, ale nie ulegało wątpliwości, że lada chwila wrócą. A on nie mógł pozwolić się złapać.
Z jękiem podniósł się i zataczając, pobiegł w stronę dymiącego rumowiska. Dopiero teraz do jego uszu dotarło zawodzenie syren alarmowych. Biegnąc, ściągał kombinezon; nie zapomniał o zabraniu plakietki identyfikacyjnej. Pod osłoną dymu przemknął na drugą stronę dziedzińca, do alejki, w której zostawił motocykl.
Maszyna była nienaruszona.
Wskoczył na siodełko, przekręcił kluczyk. Silnik zamruczał ochoczo. Gray chwycił za kierownicę… i znieruchomiał. Na manetce gazu coś wisiało. Wziął to do ręki, przyglądał się przez chwilę, po czym wcisnął do kieszeni.
Cholera!
Skręcił w najbliższą alejkę. Droga była pusta. Pochylił się, dodał gazu i popędził między pogrążonymi w ciemności budynkami. Po chwili skręcił w lewo w Porter Street, niemal dotykając kolanem nawierzchni. Żaden z nielicznych samochodów na ulicy nie miał oznaczeń żandarmerii wojskowej.
Gnał na złamanie karku w kierunku mniej zurbanizowanej części bazy wokół jeziora Nallin, otoczonego łagodnymi pagórkami i lasem. Przeczeka tam największe zamieszanie, a potem opuści teren bazy. Na razie był bezpieczny, ale w kieszeni ciążył mu przedmiot, który znalazł na kierownicy motocykla.
Srebrny łańcuszek ze smokiem mającym ogon owinięty wokół własnej szyi.
5.48
Waszyngton, D.C.
Painter odsunął się od konsoli. Widzieli na ekranie, jak Grayson dopada motocykla i rusza. Logan cały czas wisiał na telefonie, prowadząc ożywione rozmowy na kodowanych kanałach. Wyjaśniał wszystkim, że zamieszanie w bazie to rezultat nieporozumienia i błędów technicznych przy składowaniu zapasów broni.
Ani słowa o Sigmie.
— Mam na linii dyrektora DARPA — zameldował technik.
— Przełącz go tutaj.
Painter wziął do ręki drugą słuchawkę i czekał na sygnał, że urządzenia kodujące są gotowe do działania. Wreszcie technik skinął głową. Choć na razie nie padło ani jedno słowo, Painter niemal fizycznie wyczuwał obecność przełożonego.
— Dyrektorze McKnight?
Spodziewał się, że tamten zażąda informacji o przebiegu misji, ale się mylił.
— Painter, właśnie otrzymałem wiadomość z Niemiec — powiedział dyrektor tonem, w którym wyraźnie było słychać napięcie. — Tajemniczy zamach w katedrze, wiele ofiar. Nasi ludzie muszą tam być najpóźniej o zmroku.
— Tak szybko?
— W ciągu kwadransa powinniśmy poznać szczegóły, ale już teraz wiem, że grupą musi dowodzić najlepszy agent, jakiego mamy.
Painter spojrzał na ekran monitora, na którym samotny motocyklista pędził drogą wijącą się wśród zalesionych wzgórz.
— Chyba mam właściwego człowieka. Skąd ten pośpiech?
— Dzwoniono do mnie z prośbą, żebyśmy zajęli się tą sprawą. Wymieniono konkretnie pańską grupę.
— Czy można wiedzieć, kto dzwonił?
Przypuszczał, że chodzi o prezydenta, bo nie potrafił sobie wyobrazić, żeby telefon od kogokolwiek innego zdołał tak bardzo poruszyć McKnighta, ale okazało się, że i tym razem się mylił.
— Watykan.