Читать книгу Burza piaskowa - James Rollins - Страница 12

2
POLOWANIE NA LISA

Оглавление

14 LISTOPADA, 7.04 EST

LEDYARD, CONNECTICUT, USA

Cierpliwość to klucz do sukcesu w każdym polowaniu.

Painter Crowe patrzył z góry na swój rodzinny kraj, ziemię, którą plemię jego ojca zwało Mashantucket — „bardzo zalesiona kraina”. Tam jednak, gdzie stał Painter, nie było drzew, śpiewu ptaków, powiewu wiatru na policzku. Rozlegały się za to dzwonki automatów do gry, brzęk monet, unosił się intensywny zapach dymu z cygar, klimatyzatory chłodziły martwe powietrze.

Foxwoods Resort and Casino był największym kompleksem kasyn na świecie, większym od Las Vegas i Monte Carlo. Ulokowany nieopodal bezpretensjonalnej wioski Ledyard w stanie Connecticut, wyrastał dramatycznie ponad gęste lasy rezerwatu Mashantucket. Jako dodatek do kasyna z sześcioma tysiącami automatów i setkami stołów wybudowano trzy światowej klasy hotele. Całość należała do plemienia Pequot, Ludu Lisa, które polowało na tej ziemi od dziesięciu tysięcy lat.

Teraz jednak to nie jeleń ani lis był przedmiotem polowania.

Painter czaił się na zdobycz, którą miał być Xin Zhang, chiński informatyk.

Zhang zaś, lepiej znany pod pseudonimem Kaos, był hakerem i łamaczem kodów o niezwykłym talencie, jednym z najlepszych w Chinach. Po lekturze jego dossier Painter nabrał szacunku do szczupłego mężczyzny w garniturze od Ralpha Laurena. W ciągu ostatnich trzech lat zorganizował on z powodzeniem na terenie USA siatkę szpiegostwa komputerowego. Ostatni nabytek — technologia broni plazmowej prosto z Los Alamos.

Cel Paintera wreszcie wstał od stołu do gry w pokera Pai Gow.

— Doktorze Zhang, życzy pan sobie policzyć? — zapytał szef boksu, stając nad stołem niczym kapitan na dziobie swej łodzi. O siódmej rano był tu tylko jeden gracz… i jego goryle.

Painter śledził zdobycz z bezpiecznej odległości. Nie wolno wzbudzić podejrzeń. Szczególnie nie na tak późnym etapie łowów.

Zhang przesunął stos czarnych sztonów w stronę krupierki, kobiety o znudzonym spojrzeniu. Kiedy ustawiała wygraną, Painter obserwował cel.

Zhang był przykładem stereotypu nieodgadnionego Chińczyka. Miał pokerową twarz, z której nie dawało się niczego wyczytać, żadnego idiosynkratycznego tiku wskazującego na dobrą lub złą passę. Po prostu robił swoje.

Patrząc na tego człowieka, nikt by nie zgadł, że ma do czynienia z mistrzem zbrodni poszukiwanym w piętnastu krajach. Nosił się jak typowy zachodni biznesmen: szyty na miarę garnitur w niemal niewidoczne prążki, jedwabny krawat, platynowy rolex. Otaczała go aura sztywnej elegancji. Czarne włosy miał wygolone nad uszami i z tyłu, na czubku głowy tworzące błyszczącą koronę, nie całkiem niepodobną do mniszej. Okulary w cienkiej oprawce z okrągłymi szkłami lekko zabarwionymi na niebiesko nadawały mu wygląd naukowca.

Krupierka w końcu pomachała rękami nad stosem sztonów, pokazując puste dłonie i palce kamerom ochrony ukrytym na suficie w kopułkach z czarnych luster.

— Równo pięćdziesiąt tysięcy — zakończyła.

Szef boksu skinął głową. Krupierka wyliczyła kwotę w sztonach tysiącdolarowych.

— Życzymy więcej szczęścia — rzekł szef i się ukłonił.

Zhang odszedł wraz ze swymi gorylami, nie skinąwszy nawet na pożegnanie. Grał przez całą noc. Świt zaczynał rozjaśniać niebo. Za trzy godziny znów ruszy konferencja CyberCrime dotycząca kradzieży tożsamości, ochrony infrastruktury i miriadów innych tematów związanych z bezpieczeństwem i ochroną.

Za dwie godziny rozpocznie się śniadaniowe sympozjum Hewletta Packarda. Podczas tego spotkania Zhang dokona transferu. Jego amerykański kontakt pozostawał nieznany. To był jeden z głównych celów tej operacji. Oprócz zabezpieczenia danych na temat broni poszukiwali kontaktów Zhanga w kraju, kogoś związanego z mroczną siecią handlującą militarnymi sekretami i technologiami.

Ta misja nie może się nie powieść.

Painter ruszył za grupą. Jego zwierzchnicy w DARPA wyznaczyli go osobiście do tego zadania po części z racji jego wiedzy i umiejętności dokonywania mikropomiarów i znajomości inżynierii komputerowej, ale bardziej dla jego zdolności wtopienia się w środowisko w Foxwoods.

Crowe, choć tylko półkrwi, ale odziedziczył dość rysów swego ojca, żeby uchodzić za Indianina z plemienia Pequot. Wystarczyło kilka wizyt w solarium, by pogłębić brąz cery, i brązowe szkła kontaktowe, by ukryć błękit oczu po matce. Kruczoczarne, sięgające do ramion włosy związał w koński ogon i wyglądał zupełnie jak ojciec. Przebrania dopełniał garnitur z symbolem plemienia na kieszeni — drzewem na wzgórzu na tle czystego nieba. Poza tym, kto zwraca uwagę na co innego niż garnitur?

Painter bardzo uważał, idąc za Zhangiem. Nie skupiał wzroku na tych, których śledził. Rozglądał się i wykorzystywał naturalne osłony. Tropił zdobycz w neonowym lesie błyskających automatów do gry, kroczył przez polany zielonego filcu stołów. Zachowywał dystans i zmieniał tempo oraz kierunki.

Słuchawka w jego uchu przemówiła po mandaryńsku — głos Zhanga wychwycony przez mikroprzekaźnik. Zhang zmierzał do swojego apartamentu.

Painter dotknął mikrofonu na gardle.

— Sanchez, jak odbierasz? — zapytał.

— Głośno i wyraźnie, dowódco.

Cassandra Sanchez, jego zastępczyni podczas tej misji, siedziała w apartamencie naprzeciwko apartamentu Zhanga i obsługiwała aparaturę.

— Jak z tym podskórnym? — zapytał.

— Lepiej niech szybko loguje się do komputera. Pluskwa ma mało soku.

Painter zmarszczył czoło. Pluskwa została umieszczona na Zhangu wczoraj, podczas masażu. Latynoskie rysy Sanchez mogły ujść za indiańskie. Wszczepiła przekaźnik podskórny poprzedniego wieczoru podczas głębokiego masażu, kiedy silne uciski kciukami zamaskowały wniknięcie przedmiotu pod skórę. Niewielką rankę pokryła anestetyczną maścią chirurgiczną. Pod koniec masażu ranka zagoiła się i zaschła. Cyfrowy przekaźnik miał czas nadawania zaledwie dwanaście godzin.

— Ile czasu zostało?

— W najlepszym razie… osiemnaście minut.

— Cholera.

Painter znów skupił uwagę na tym, co mówi Zhang.

Chińczyk mówił cicho do ochroniarzy. Painter, doskonale znający mandaryński, słuchał uważnie. Miał nadzieję, że Zhang poda jakieś wskazówki, kiedy przekaże pliki dotyczące broni plazmowej. Rozczarował się.

— Niech dziewczyna będzie gotowa, kiedy wezmę prysznic.

Painter zacisnął pięść. „Dziewczyna” miała trzynaście lat — kontraktowa niewolnica z Korei Północnej. „Moja córka”, wyjaśniał zapytany. Gdyby to była prawda, to do długiej listy przestępstw Zhanga należałoby dodać kazirodztwo.

Painter okrążył budkę wymiany i ruszył wzdłuż długiego ciągu automatów, równolegle do celów. Dolarowy automat zadzwonił, obwieszczając główną wygraną. Zwycięzca, mężczyzna w średnim wieku ubrany w strój do joggingu, uśmiechnął się i rozejrzał za kimś, z kim mógłby się podzielić radością. Był tylko Painter.

— Wygrałem! — wrzasnął. Jego oczy podkreślały czerwone obwódki — skutek całonocnej gry.

Painter skinął głową.

— Życzę jeszcze więcej szczęścia. — Posłużył się słowami, które usłyszał wcześniej od szefa boksu, i pomaszerował dalej. Prawdziwych wygranych, poza kasynem, nie było. Same automaty w zeszłym roku przyniosły osiemset milionów dolarów netto. Najwyraźniej plemię Pequot przeszło daleką drogę od interesów typu „kup pan cegłę” z lat osiemdziesiątych.

Na nieszczęście ojca Paintera ominął ten boom, ponieważ opuścił rezerwat na początku lat osiemdziesiątych, kiedy wyjechał szukać fortuny w Nowym Jorku. Tam właśnie poznał matkę Paintera, ognistą Włoszkę, która w końcu zasztyletowała męża po siedmiu latach małżeństwa i urodzeniu dziecka. Mając matkę w celi śmierci, Painter dorastał w rodzinach zastępczych, gdzie szybko nauczył się, że najlepiej być cichym i niewidocznym.

Był to jego pierwszy trening podchodów… ale nie ostatni.

Grupa Zhanga dotarła do wind w Grand Pequot Tower, pokazując ochronie przy wejściu klucz do apartamentu.

Painter ominął bramkę. W kaburze pod pachą miał dziewięciomilimetrowego glocka. Musiał stłumić chęć wyciągnięcia pistoletu i strzelenia Zhangowi w tył głowy.

To jednak nie pozwoliłoby osiągnąć celu: odzyskać planów i analiz dotyczących działa plazmowego. Zhangowi udało się ściągnąć te dane z zabezpieczonego serwera federalnego, po zostawieniu wirusa. Następnego ranka w Los Alamos technik nazwiskiem Harry Klein otworzył plik, nieodwracalnie uruchamiając wirusa, który zaczął zjadać wszystkie odniesienia do broni, tworząc jednocześnie ślad prowadzący do Kleina. Podążanie tym fałszywym tropem zajęło śledczym dwa tygodnie.

Potrzeba było dwóch tuzinów agentów DARPA, żeby przesiać mierzwę zostawioną przez wirusa i odkryć prawdziwego złodzieja, Xina Zhanga, szpiega ulokowanego na etacie technologa w Changnecie, szybko rozwijającej się firmie telekomunikacyjnej z Szanghaju. Według wywiadu CIA dane znajdowały się w laptopie Zhanga w jego apartamencie. Twardy dysk jego komputera został zabezpieczony pułapkami i innymi zakodowanymi środkami obrony. Jeden błąd przy próbie wejścia starłby wszystkie dane.

Nie wolno ryzykować. Wirus nie zostawił w Los Alamos niczego. Szacowano, że ta strata cofnęłaby program o całe dziesięć miesięcy. Najgorszą konsekwencją było jednak to, że skradzione wyniki popchną chińskie badania do przodu o całe pięć lat. Pliki zawierały szereg fenomenalnych, przełomowych osiągnięć i wynalazków. Zadaniem DARPA było je odzyskać. Cel akcji: poznać hasło Zhanga i odzyskać laptop.

Czas uciekał.

W odbiciu automatu „Koło fortuny” Painter obserwował Zhanga wchodzącego z ochroniarzami do ekspresowej windy jadącej do prywatnych apartamentów na szczycie wieżowca.

Dotknąwszy mikrofonu na gardle, Painter wyszeptał:

— Jadą na górę.

— Przyjęte. Gotowi na rozkaz.

Gdy tylko drzwi się zasunęły, Painter pospieszył do windy obok. Zasłaniały ją skrzyżowane jasnożółte taśmy z czarnym napisem: WINDA NIECZYNNA. Painter zerwał je i nacisnął guzik. Drzwi się otworzyły, wskoczył i znów dotknął mikrofonu:

— Czysto! Ruszać!

Sanchez odrzekła:

— Trzymaj się.

Kiedy drzwi windy zamykały się z sykiem, Painter oparł się o mahoniową boazerię, rozstawiwszy szeroko nogi.

Winda skoczyła do góry, cisnąc go w dół. Napiął mięśnie. Spoglądał na coraz szybciej rosnące liczby. Sanchez przestawiła tę windę na maksymalne przyspieszenie, jednocześnie spowolniła windę Zhanga o niezauważalne dwadzieścia cztery procent.

Kiedy winda Paintera dotarła do trzydziestego drugiego piętra, wyhamowała z szarpnięciem. Jego nogi oderwały się od wykładziny, zawisł na jeden oddech i opadł z powrotem. Wyskoczył, gdy tylko drzwi się otworzyły, ostrożnie, żeby nie naruszyć taśm. Sprawdził sąsiednią windę — trzy piętra niżej, ale zbliżała się.

Musi się pospieszyć.

Pobiegł wzdłuż korytarza i znalazł apartament Zhanga.

— Jak stoimy? — wyszeptał.

— Dziewczynka przykuta kajdankami do łóżka. Dwaj strażnicy grają w karty w głównym salonie.

— Zrozumiano. — Sanchez umieściła ołówkowe kamery w kaloryferach. Painter przeciął korytarz i wszedł do apartamentu naprzeciwko.

Cassandra Sanchez usadowiła się pośród aparatury elektronicznej śledzącej i monitorów niczym pająk w sieci. Ubierała się na czarno, od butów po bluzę. Pasowało to do sytuacji.

Pod pachą miała kaburę z automatycznym sigiem czterdziestkąpiątką. Dostosowała go do swoich potrzeb gumowanym uchwytem Hogue’a i zamontowała przycisk zwalniający magazynek po prawej stronie, żeby mogła zmieniać go kciukiem lewej ręki. Była śmiertelnie dokładnym snajperem, podobnie jak Painter szkoliła się w siłach specjalnych, zanim wstąpiła do Sigmy.

Powitała go błyskiem w oczach, zbliżał się finisz.

Na jej widok Painter zaczął szybciej oddychać. Jej piersi wypychały cienki materiał jedwabnej bluzki. Z wysiłkiem odwrócił oczy. Współpracowali od pięciu lat i dopiero ostatnio jego uczucia wobec niej się zmieniły. Służbowe obiady przeszły w drinki po pracy i wreszcie w długie kolacje. Jednak pewne granice były jeszcze do przekroczenia, a dystans zachowany.

Cassandra jakby czytała w jego myślach i odwróciła wzrok.

— Skurczybyk, powinien już być — mruknęła i spojrzała na monitory. — Lepiej, żeby włączył te pliki w ciągu najbliższego kwadransa albo… cholera!

— Co się stało? — Painter podszedł do monitora.

Widział na nim trójwymiarowy przekrój wyższych poziomów Grand Pequot Tower. Wśród linii jarzyło się małe „x”.

— Zjeżdża na dół!

Owo „x” pokazywało znacznik położenia wbudowany w mikroprzekaźnik.

Painter zacisnął pięść.

— Coś go spłoszyło. Czy od jego wejścia do windy miał łączność z apartamentem?

— Ani dudu.

— Laptop nadal tam jest?

Cassandra wskazała inny monitor z biało-czarnym obrazem apartamentu Zhanga. Laptop nadal leżał na stoliku. Gdyby nie był zakodowany, można byłoby się włamać i go ukraść. Ale musieli mieć kody Zhanga. Umieszczony w urządzeniu wirus nagrałby każde uderzenie w klawisze i już by je mieli. A wtedy mogliby zamknąć Zhanga i jego ludzi.

— Muszę wrócić na dół — rzucił Painter. Znacznik miał zasięg zaledwie dwustu metrów. — Nie możemy go zgubić.

— Jeśli nas przechytrzy…

— Wiem. — Skierował się do drzwi. Trzeba będzie zlikwidować Zhanga. Stracą pliki, ale przynajmniej dane nie dotrą do Chin. Taki był plan B. Mieli zabezpieczenia zabezpieczeń. Był nawet niewielki granat EM umieszczony w jednej z kratek wentylacyjnych apartamentu. W ułamku sekundy mogli go aktywować, uruchamiając impuls elektromagnetyczny, który z kolei uruchamiał zabezpieczenia komputera, a te wymazywały dane. Nie wolno, żeby Chiny dostały te wyniki.

Painter ruszył korytarzem i wślizgnął się do windy.

— Możesz mnie sprowadzić na dół przed nim? — odezwał się do mikrofonu.

— Lepiej trzymaj jaja — odrzekła Cassandra.

Zanim mógł skorzystać z jej rady, winda umknęła mu spod nóg. Przez długą chwilę nic nie ważył, żołądek podjechał mu do gardła. Winda spadała swobodnie. Painter stłumił napad paniki i przełknął żółć. Nagle podłoga windy podskoczyła. Nie było sposobu, żeby utrzymać się w pozycji stojącej. Opadł na kolana. Wreszcie tempo hamowania zmalało i winda stanęła.

Syknęły otwierane drzwi.

Painter wstał. Trzydzieści pięter w mniej niż pięć sekund. To chyba rekord. Przepchnął się przez drzwi i ruszył korytarzem. Zerknął na wskaźnik nad windą Zhanga.

Jeszcze jedno piętro.

Cofnął się kilka kroków, stając wystarczająco blisko, by kryć drzwi, ale nie na tyle, by wzbudzić podejrzenia. Znowu był ochroniarzem w kasynie.

Drzwi windy Zhanga otworzyły się na głównym poziomie.

Painter widział je, odbijające się w polerowanych mosiężnych drzwiach windy znajdującej się naprzeciwko. No nie… Odwrócił się i spojrzał do środka. Nikogo.

Czy Zhang wysiadł na innym piętrze? Painter wszedł do pustej windy. Niemożliwe, to winda ekspresowa, nie zatrzymuje się — jedzie prosto do apartamentów na górze. Chyba że Chińczyk pociągnął hamulec bezpieczeństwa i uciekł, sforsowawszy drzwi.

Nagle zobaczył. Do ściany przyklejony był połyskujący kawałek plastiku. Pluskwa.

Painter czuł, jak serce wali mu o żebra, kiedy wchodził do windy. Wzrok skupił na mikroprzekaźniku. Oderwał go i przyjrzał mu się uważnie. Zhang wyprowadził go w pole.

Boże…

Dotknął mikrofonu.

— Sanchez!

Jego serce nadal biło głośno. Żadnej odpowiedzi.

Odwrócił się i nacisnął guzik z napisem: APARTAMENTY. Drzwi zamykały się za nim wolno. Chodził po windzie jak lew po klatce. Ponownie wezwał Cassandrę. Znów cisza.

— Cholera… — Ekspresowa winda zaczęła się wznosić. Painter uderzył pięścią w ściankę i mahoniowy panel trzasnął pod knykciami. — Ruszaj się, skurwielu!

Ale wiedział, że jest już za późno.

14.38 GMT

LONDYN, ANGLIA

Stojąc w holu kilka kroków od Galerii Kensington, Safia z trudem oddychała. Nie z powodu odoru spalonego drewna i izolacji, ale dlatego, że musiała czekać. Przez cały ranek obserwowała śledczych i inspektorów z wszelakich brytyjskich biur, jak znużeni wchodzą i wychodzą. Ona nie mogła nigdzie wejść.

Cywilom nie wolno było przekraczać żółtych taśm. Nie pozwalały na to czujne oczy wojskowych strażników.

Dopiero po południu pozwolono jej wreszcie wejść do środka i na własne oczy zobaczyć zniszczenia. Miała wrażenie, jakby jej klatkę piersiową ścisnął w pięści olbrzym. Serce stało się spanikowanym gołębiem bijącym o pręty żeber.

Co znajdzie? Co da się uratować?

Cierpiała, zdruzgotana jak galeria.

Jej praca była czymś więcej niż tylko życiem akademickim. Po Tel Awiwie właśnie tu uleczyła swoje serce. I chociaż opuściła Arabię, nie porzuciła jej. Nadal była córką swojej matki. Tak więc odbudowała Arabię w Londynie — Arabię sprzed czasu terrorystów, namacalne świadectwo historii jej kraju, jego cudów, czasów starożytnych i tajemnic. Otoczona antykami, idąc przez galerię, słyszała skrzyp piasku pod stopami, czuła na twarzy ciepło słońca i smakowała słodycz świeżo zerwanych daktyli. To był dom, bezpieczne miejsce.

I o wiele więcej. Jej żal jeszcze się pogłębił.

W swoim sercu zbudowała dom nie tylko dla siebie, ale i dla matki, której nie znała. Czasami, kiedy pracowała do późna, czuła w powietrzu subtelną woń jaśminu, wspomnienie z dzieciństwa, wspomnienie matki. Mimo że nie dzieliły życia, mogły dzielić to miejsce, kawałek domu.

A teraz to odeszło.

— Wpuszczają nas.

Safia zadrżała. Zerknęła na Ryana Fleminga. Szef ochrony czuwał wraz z nią, choć wyglądało na to, że z braku snu ledwo trzyma się na nogach.

— Będę przy tobie — szepnął.

Zmusiła się do wdechu i skinęła głową. Tylko tak mogła teraz podziękować za jego uprzejmość i towarzystwo. Ruszyła za ekipą muzeum. Wszyscy zgodzili się pomóc w katalogowaniu i dokumentowaniu zawartości galerii. To zajmie całe tygodnie.

Safia szła, jednocześnie ciekawa i pełna obaw, co znajdzie. Okrążyła ostatnią barierę. Krata bezpieczeństwa została usunięta przez biuro koronera. Poczuła ulgę. Wcale nie chciała oglądać szczątków Harry’ego Mastersona.

Podeszła do wejścia i zajrzała.

Mimo że widziała salę na monitorze, nie była przygotowana na to, co zobaczyła.

Jasna galeria stała się mrocznym labiryntem jaskiń, pięcioma salami pełnymi potrzaskanych kamieni.

Wstrzymała oddech. Ktoś za nią aż się zachłysnął.

Ognista burza na wszystkim zostawiła ślady zniszczenia. Ściana została spopielona do cegieł u podstawy. Nic nie stało prosto poza babilońską wazą na samym środku. Wysoka na pół metra — choć okopcona — stała. Safia czytała, że tornada, siejąc wokół zniszczenie, zostawiają nietknięty rower stojący w samym środku zamieszania.

Wciąż cuchnęło dymem, a podłogę pokrywała kilkucentymetrowa warstwa mokrej sadzy.

— Będziesz potrzebowała gumiaków. — Fleming położył rękę na ramieniu Safii i skierował ją ku rzędowi butów. — I kasku.

— A skąd w ogóle mamy zacząć? — mruknął ktoś.

Stosownie ubrana Safia wkroczyła do galerii. Poruszała się jak we śnie, mechanicznie, nawet nie mrugała. Mijała kolejne sale. Kiedy doszła do ostatniej, coś chrupnęło pod butem. Schyliła się, pogmerała w sadzy i podniosła jakiś kamień. Na jego powierzchni rysowało się kilka linijek pisma klinowego. Był to kawałek asyryjskiej tabliczki datowanej na czas starożytnej Mezopotamii. Wyprostowała się i spojrzała na ruiny Galerii Kensington.

Tyle że teraz zauważyła innych ludzi. Obcych w jej domu.

Pracowali w grupkach, rozmawiali przyciszonymi głosami, jak na cmentarzu. Inspektorzy budowlani badali strukturę ścian, podczas gdy śledczy ze straży pożarnej analizowali odczyty z urządzeń. Grupka inżynierów spierała się w kącie na temat budżetów i ofert, a kilku policjantów stało na straży przy zniszczonej ścianie zewnętrznej. Robotnicy już montowali płyty mające zakryć otwór.

Przez szparę Safia dostrzegła stojących za taśmami gapiów po przeciwnej stronie ulicy. Byli zaskakująco wytrwali, choć poranna mżawka po południu przeszła w ulewę. Migały flesze. Turyści.

Przez jej otępienie przebił się gniew. Chciała wyrzucić wszystkich tych ludzi. To jej skrzydło, jej dom. Gniew pomógł jej się skupić, sprowadził ją na ziemię. Musi wypełnić zobowiązanie.

Skierowała uwagę na innych uczonych i studentów z muzeum. Zaczęli już przesiewać zniszczenia. To, że teraz codzienne niesnaski odsunięto na bok, podnosiło na duchu.

Skierowała się do wejścia, gotowa skrzyknąć ochotników. Kiedy jednak doszła do pierwszej galerii, pojawiła się spora ich grupa. Na czele kroczyła Kara w roboczym kombinezonie i czerwonym kasku z logo Kensington Wells. Prowadziła dwadzieścioro mężczyzn i kobiet. Byli ubrani tak samo jak ona i mieli takie same czerwone kaski.

Safia zastąpiła jej drogę.

— Kara?

Nie widziała jej przez cały dzień. Zniknęła wraz z dyrektorem muzeum, przypuszczalnie po to, żeby koordynować pracę rozmaitych zespołów śledczych ze straży i policji. Wyglądało na to, że kilka miliardów funtów daje władzę.

Kara machnięciem skierowała grupę w głąb galerii.

— Do roboty!

Odwróciła się do Safii.

— Wynajęłam własny zespół specjalistów.

Safia patrzyła na grupę maszerującą niczym mała armia. Zamiast broni nieśli różnego rodzaju aparaty i przyrządy.

— Co się dzieje? Dlaczego to robisz?

— Żeby się dowiedzieć, co się stało. — Kara patrzyła, jak zespół zabiera się do pracy. W oczach miała gorączkowy błysk, ognistą determinację.

Safia już dawno nie widziała jej w takim stanie. Coś wyzwoliło w Karze napięcie, którego brakowało jej od lat. Tylko jedno mogło ją tak rozpalić.

Ojciec.

Przypomniała sobie wyraz oczu Kary, gdy oglądała nagrania z eksplozji. Ta dziwna ulga. I jedno słowo: „Nareszcie…”.

Kara weszła do galerii. Jej zespół już zaczął pobierać próbki z plastiku, szkła, drewna, kamienia. Podeszła do dwóch ludzi z wykrywaczami metalu, które przesuwali nad podłogą. Jeden z nich podniósł z kupki gruzu kawałek stopionego brązu i odłożył na bok.

— Chcę, żebyście znaleźli każdy kawałek meteorytu — rozkazała.

Mężczyźni skinęli głowami.

Safia dołączyła do Kary.

— Czego tak naprawdę szukasz? — spytała.

Kara odwróciła się do niej, w jej oczach jarzyła się determinacja.

— Odpowiedzi.

Poza zaciśniętymi ustami przyjaciółki Safia ujrzała na jej twarzy nadzieję.

— Na temat ojca?

— Na temat jego śmierci.

16.20

Kara siedziała w korytarzu na składanym krześle. W galeriach wrzała praca. Wentylatory kręciły się z warkotem. Nie docierały do niej pogaduszki pracowników. Wyszła na papierosa. Palenie rzuciła dawno temu, ale teraz musiała zająć czymś ręce. Jej palce drżały

Czy ma dość siły? Siły, by mieć nadzieję.

W wejściu pojawiła się Safia, dostrzegła ją i skierowała się w jej stronę.

Kara wskazała papierosa.

— Tylko chwilę.

Safia zatrzymała się, skinęła głową i wróciła do galerii.

Kara zaciągnęła się kolejny raz, wypełniła płuca dymem, ale to jej nie uspokoiło. Była zbyt rozdygotana, nocna adrenalina powoli się wypalała. Patrzyła na brązową płytę obok wejścia. Była na niej podobizna ojca, założyciela galerii.

Wydmuchnęła dym, zacierając widok. Papa…

Gdzieś w głębi galerii coś upadło z głośnym „bang”, dźwięczącym jak wystrzał, wspomnienie przeszłości, polowania wśród piasków.

Kara podryfowała w przeszłość.

Jej szesnaste urodziny.

Polowanie było prezentem od ojca.

Arabski oryks uciekał w górę wydmy. Biała sierść antylopy odbijała się od czerwieni piasku. Tylko dwie plamy kaziły śnieżne umaszczenie: czarny koniec ogona i obwódki wokół oczu i nosa. Wilgotna karmazynowa krew kapała ze zranionego brzucha.

Im rozpaczliwiej zwierzę próbowało uciec przed myśliwymi, tym jego kopyta coraz głębiej wbijały się w piasek. Im bliżej grzbietu, tym większym strumieniem ciekła krew. Stożkowate rogi cięły powietrze, gdy mięśnie karku skręcały się z wysiłku podczas bolesnego pokonywania kolejnych metrów.

Będąca ćwierć kilometra dalej Kara słyszała odbijający się echem płacz oryksa ponad warkotem silnika quada, na grubych oponach. Sfrustrowana ściskała kierownicę, kiedy pojazd wyskoczył na wierzchołek ogromnej wydmy. Przez zapierającą dech w piersi chwilę była w powietrzu, uniesiona nad siodełkiem.

Gniewnie zaciśnięte wargi pozostawały ukryte pod chustą pasującą do stroju safari koloru khaki. Sięgający do połowy pleców warkocz powiewał za nią jak ogon dzikiej klaczy.

Ojciec jechał za nią, ze strzelbą przewieszoną przez plecy. Twarz miał opaloną na kolor skóry siodła, a włosy piaskowoszare. Podchwycił jej spojrzenie.

— Już blisko! — starał się przekrzyczeć ryk silników. Dodał gazu i zjechał po nawietrznej stronie wydmy.

Kara pognała, pochylona nad kierownicą, a beduiński przewodnik tuż za nią. To właśnie Habib doprowadził ich do zdobyczy. I to jego celny strzał zranił oryksa. Choć była pod wrażeniem jego celności — trafił antylopę podczas skoku — wściekła się, że strzał oddano, by zranić, a nie zabić.

— Żeby spowolnić… dla dziewczyny — wyjaśnił Habib.

Zirytowało ją to okrucieństwo… I obraziło. Polowała z ojcem od czasu, gdy miała sześć lat. Potrafiła całkiem sporo i wolała czyste zabijanie. Celowe ranienie zwierzęcia uważała za barbarzyństwo.

Niektórzy, szczególnie w Anglii, unosili brwi na widok jej zachowania, uważając ją za chłopczycę, tym bardziej że dorastała bez matki. Kara jednak wiedziała swoje. Podróżując przez pół świata, wychowywała się, nie znając linii oddzielającej mężczyzn i kobiety. Wiedziała, jak się bronić, jak walczyć pięścią lub nożem.

Dotarłszy do końca zbocza, Kara i jej przewodnik dogonili ojca, bo jego pojazd zabuksował w łacie piasku. Minęli go w chmurze pyłu.

Ojciec wypchnął quada i popędził w górę następnej wydmy, wielkiej góry czerwonego piachu.

Kara z Habibem wjechali na grzbiet pierwsi, zwalniając, żeby dziewczyna mogła zobaczyć, co jest dalej. Druga strona wydmy opadała stromo jak urwisko, kończąc się rozległą równiną. Z łatwością można się było z niej stoczyć i połamać.

Habib machnął ręką, żeby się zatrzymała. Posłuchała, wiedząc, że tak będzie lepiej. Zgasiła motor. Poczuła skwar kładący się ciężarem na jej ramionach, ale nie zwracała na to uwagi. Oszołomiona widokiem powoli wypuściła powietrze.

To było wspaniałe. Słońce, chylące się ku zachodowi, zmieniło połacie piasku w czyste szkło. Upalne miraże błyszczały, dając złudzenie jezior pełnych wody — kłamliwe obietnice bezwzględnego krajobrazu.

Wzrok Kary przyciągnął stożkowy słup piasku wirujący z dołu do góry, ginący wysoko w chmurze pyłu.

Piaskowy diabeł.

Kara już widywała takie rzeczy, łącznie z burzami piaskowymi, które potrafiły uderzyć znikąd i donikąd uciec. Jednak ten widok głęboko ją poruszył: samotna natura tego wiru, jego doskonała nieruchomość na równinie… Była w tym tajemnica i obcość.

Słyszała, jak Habib mamrocze coś z opuszczoną głową, jakby się modlił.

Po chwili dołączył do nich ojciec.

— Tam jest! — powiedział zdyszany, wskazując w dół stromego zbocza.

Oryks wlókł się przez równinę, kulejąc.

Habib podniósł rękę, przerywając modlitwę.

— Nie, dalej nie idziemy.

Ojciec zmarszczył brwi.

— O czym ty mówisz?

Przewodnik nadal patrzył przed siebie. Jego myśli kryły się za ciemnymi goglami Afrika Korps i wełnianym omańskim nakryciem głowy zwanym shamag.

— Dalej nie idziemy — powtórzył grubym głosem. — To kraj nisnasów, zakazanych piasków. Musimy zawrócić.

Ojciec się roześmiał.

— Bzdura, Habibie.

— Papo? — odezwała się Kara.

Pokręcił głową i wyjaśnił:

— Nisnasy to upiory głębokiej pustyni. Czarne dżiny, duchy nawiedzające piaski.

Kara spojrzała na twarde rysy przewodnika. Część Arabii zwana Rub’ al-Khali stanowiła największą na świecie masę piachu, była większa od Sahary, a fantastycznych opowieści dotyczących tego regionu było mnóstwo i jedna bardziej dziwaczna od drugiej. Zdarzali się jednak tacy, którzy w nie wierzyli.

Najwyraźniej przewodnik do nich należał.

Ojciec zmniejszył gaz.

— Przyrzekłem ci polowanie, Karo, nie chcę cię rozczarować. Jeśli jednak chcesz wracać…

Kara zawahała się, popatrywała to na ojca, to na Habiba, zawieszona między lękiem i determinacją, między mitologią i rzeczywistością. Tutaj, w dziczy pustyni, wszystko wydawało się możliwe.

Wpatrzyła się w uciekające zwierzę, kulejące na gorącym piasku, walczące o każdy krok, podążające ścieżką bólu. Wiedziała, co musi zrobić. Cała ta krew, cały ten ból były z jej powodu. Musi to zakończyć.

Poprawiła chustę i zapaliła silnik.

— Tam jest łatwiejszy zjazd. Bardziej w lewo.

Ruszyła wzdłuż grzbietu, kierując się ku łagodniejszemu spadkowi.

Nie musiała się odwracać, żeby widzieć ojcowski szeroki uśmiech dumy i zadowolenia. Oświetlał ją jak słońce. No, ale w tym momencie nie dawał ciepła.

Patrzyła na równinę, daleko, poza samotnego oryksa, na pojedynczą spiralę piasku. Piaskowe diabły były czymś zwyczajnym, lecz widok tego jednego ją dziwił. Nie poruszał się.

Osiągnąwszy łagodniejszy stok, dziewczyna skierowała czterokołowca w dół, ku równinie. Było stromo, pojazdem rzucało w prawo i w lewo, ale trzymała się na luźnym piachu. Kiedy dojechała do równiny, koła złapały lepszą przyczepność i przyspieszyła.

Słyszała za sobą pojazd ojca. Dźwięk doleciał także do uszu oryksa. Boleśnie potrząsnął głową i przyspieszył kroku.

Dystans wynosił mniej niż ćwierć kilometra. Już niedługo. Po równym quad dogoni zwierzę i szybki, czysty strzał zakończy jego nieszczęście i polowanie.

— Chce się ukryć! — krzyknął ojciec. — Idzie na ten wir!

Pojazd ojca wystrzelił przed nią. Kara ruszyła w pościg, nisko pochylona nad kierownicą. Ścigali zranione stworzenie, ale desperacja sprawiała, że było bardzo szybkie.

Oryks kłusował ku skrajowi trąby.

Ojciec zaklął paskudnie, ale nie zwolnił.

Kara podążała za nim, jakby wciągnięta w jego kilwater.

Zbliżywszy się do pylistej burzy, odkryli w piasku głęboką dziurę. Oba pojazdy zatrzymały się na jej krawędzi. Pylny diabeł wyrastał ze środka dziury, jakby wkopywał się w pustynię, wyrzucając piasek wysoko w górę. Kolumna pyłu miała dobre pięćdziesiąt metrów średnicy, a piaskowa niecka z pięćset metrów.

Wulkan dymiący wśród piasków.

Błękitne kreski wyładowań przeszywały diabła z denerwująco cichymi trzaskami. Kara czuła zapach ozonu. Było to zjawisko charakterystyczne dla burz piaskowych na suchych pustyniach — elektryczność statyczna.

Ignorując widok, ojciec wskazał środek niecki.

— Tam jest!

Kara spojrzała w dół. Kulejąc, oryks zmierzał do twardszego piasku, cyklonu wirującego w pobliżu środka.

— Przygotuj strzelbę! — krzyknął ojciec.

Dziewczyna nie drgnęła, nie była w stanie się poruszyć.

Oryks na drżących nogach dotarł do skraju diabła, chciał się ukryć za zasłoną wirującego piasku.

Ojciec zaklął pod nosem i zanurkował quadem w dół zbocza.

Kara, pełna lęku, przygryzła dolną wargę, przepchnęła pojazd przez krawędź i ruszyła za ojcem. Gdy tylko wjechała w nieckę, poczuła wyładowania elektryczne wewnątrz dziury. Włoski na jej skórze stawały dęba, dolewając oliwy do ognia jej lęku. Zwolniła, tylne opony zagłębiały się w piachu zbocza.

Ojciec dojechał do dna niecki i ostro zahamował. Utrzymał się jednak na siodełku, ze strzelbą przy ramieniu.

Kara usłyszała głośny trzask wystrzału marlina, strzelby ojca. Wypatrywała oryksa, ale był już wewnątrz pyłowej burzy. Odchylił się na bok, upadł.

Ojciec dobił go jednym strzałem.

Karze nagle zrobiło się głupio. Pozwoliła, żeby zapanował nad nią strach, i straciła polowanie.

— Tato! — krzyknęła, gotowa do pochwał, dumna z jego pragmatyczności w tym pościgu.

Jednak nagły krzyk zdusił wszelkie słowa. Dobiegł z piaskowego diabła i brzmiał, jakby dochodził z piekła — przerażający krzyk agonii. Mroczny cień oryksa wpadł w sam środek diabła, zamazany wirującym piaskiem. Z jego gardła wyrywał się jęk konania. To była rzeźnia.

Ojciec, nadal podpierając nogą pojazd, walczył, by zawrócić.

— Karo! Wynoś się stąd! — krzyknął.

Nie była w stanie nawet drgnąć. Co się dzieje?

Potem jęk zwierzęcia zamarł jak zdmuchnięta świeczka. Rozszedł się smród palonego ciała i sierści. Płynął w górę i w dół niecki, unosił się nad Karą, dławił ją. Widziała, jak ojciec wciąż walczy z quadem, ale koła ugrzęzły w piasku.

Jego oczy odszukały ją, zamarłą w miejscu.

— Karo! Uciekaj! — Machnął ręką. Jego opalona twarz śmiertelnie pobladła. — Uciekaj, kochanie!

Wtedy to poczuła. Zawirowanie piasku. Z początku zaledwie delikatne pociągnięcie, jakby nagle wzrosła grawitacja. Ziarnka piasku podrywały się do tańca i spadały, szybko stając się strumykami, które spływały, kierując się ku piaskowemu diabłowi.

Ojciec też to wyczuł. Zapalił silnik, lecz koła buksowały w piachu, wzbijając całe jego fontanny.

— Wiej, cholera! — wrzasnął znów.

Kara była wstrząśnięta. Ojciec rzadko krzyczał — a już nigdy, gdy był spanikowany.

Kopnęła starter, wdusiła sprzęgło. Ku swemu przerażeniu spostrzegła, że piaskowa kolumna rozszerza się, karmiona niewytłumaczalnymi prądami krążącymi po pustyni. Ciągnęła w stronę jej ojca uwięzionego w piasku.

— Tatusiu! — krzyknęła ostrzegawczo.

— Uciekaj, dziecko! — Wreszcie uwolnił pojazd, bodaj samą siłą woli. Kara skręciła, dodała gazu i zaczęła zjeżdżać w dół zbocza. Piach pod kołami wsysał pojazd, jakby to był wir wodny, ściągając Karę z siodełka. Walczyła z piachem jak umiała.

Dotarłszy wreszcie na skraj niecki, obejrzała się. Ojciec nadal był blisko jej dna, miał twarz pokrytą piaskiem i potem, oczy zmrużone w skupieniu. Zbliżał się do niego wirujący piach, błyskając pasmami wyładowań elektrycznych.

Kara nie potrafiła odwrócić wzroku. W sercu pylnego diabła gęstniał mrok, rósł i ciemniał coraz bardziej, stawał się też coraz bardziej masywny. Rozjaśniały go błyski wyładowań. Smród spalonego mięsa nadal unosił się w powietrzu. Kara przypomniała sobie ostrzeżenia przewodnika i ogarnęła ją groza.

Czarne duchy… nisnasy.

— Tatusiu!

Ojciec jednak tonął w nurtach wiru, niezdolny do ucieczki. Jego oczy napotkały jej spojrzenie, malował się w nich strach nie tylko o siebie, lecz i o nią.

Uciekaj — wypowiedział samymi wargami i zniknął w mroku wypełniającym diabła.

— Tatusiu…!

Rozległ się przerażający krzyk.

Zanim była w stanie zareagować, piaskowa kolumna eksplodowała z nieprawdopodobną siłą. Karę wyrwało z siodełka i cisnęło wysoko. Obracała się w locie. Trwało to długo, aż nagle ziemia urosła i uderzyła ją. Coś trzasnęło w ramieniu, poczuła ledwo zauważalny błysk bólu. Toczyła się po piasku, wreszcie zatrzymała twarzą w dół.

Leżała przez kilka oddechów, niezdolna do ruchu. Jednak lęk o ojca sprawił, że przekręciła się na bok. Spojrzała za siebie na wulkan dymiący wśród piasków.

Diabeł zniknął jak zdmuchnięty. Została po nim chmura pyłu wisząca w powietrzu. Kara zmusiła się, żeby usiąść, rozkasłała się, przyciskając do brzucha zranioną rękę. To nie miało sensu. Rozejrzała się.

Zobaczyła piaski nieskalane koleinami czy śladami. Wszystko znikło: żadnej dziury, żadnego krwawiącego oryksa, żadnego pojazdu.

Wpatrzyła się w piaszczysty bezmiar.

— Tatusiu…

Okrzyk dobiegający z galerii sprawił, że Kara powróciła do teraźniejszości. Zapomniany papieros wyżarzył się do filtra. Wstała i ruszyła ciężkim krokiem.

— Tutaj! — zawołano ponownie. To jeden z jej techników. — Znalazłem coś!

8.02 EST

LEDYARD, CONNECTICUT, USA

Painter Crowe kucał na podłodze windy, kiedy drzwi otwierały się na najwyższym piętrze Grand Pequot Tower. Przygotowany na zasadzkę trzymał gotowego do strzału glocka — pocisk w komorze, palec na spuście.

Ta część korytarza, w której znajdowały się windy, była pusta. Nasłuchiwał, wstrzymując oddech. Żadnych głosów, żadnych kroków. Gdzieś daleko grał telewizor, ryczący muzyczny temat z Dzień dobry Ameryko. Dla niego nie był to szczególnie dobry dzień.

Wstając, zaryzykował rzut oka na zewnątrz, a broń podążyła za wzrokiem. Nic. Zrzucił buty i jednym zablokował drzwi windy na wypadek, gdyby potrzebował drogi szybkiego odwrotu. Zrobił w skarpetkach trzy szybkie kroki ku przeciwległej ścianie i sprawdził korytarz.

Czysto.

Przeklął brak ludzi. Mimo wsparcia w postaci ochrony hotelowej i lokalnej policji, które już obstawiły wszystkie wyjścia, żaden dodatkowy agent federalny nie miał tu prawa wstępu ze względu na szacunek dla indiańskiej suwerenności.

Poza tym to miała być prosta akcja typu „złap-i-zamknij”. Najgorszy scenariusz przewidywał, że będą musieli raczej zniszczyć dane, niż pozwolić, by wpadły w ręce Chińczyków.

A teraz to wszystko poszło w diabły. Własny sprzęt zrobił go na szaro. W tej chwili jednak miał poważniejszy problem.

Cassandra…

Modlił się, żeby to była pomyłka, ale tak naprawdę nie miał nadziei.

Prześlizgnął się pod ścianą korytarza z windami. Wyszedł na środek głównego korytarza, po obu stronach którego znajdował się szereg drzwi do apartamentów. Pochylony spojrzał w prawo i w lewo. Pusto. Ani śladu Zhanga i jego obstawy.

Zmysły wyostrzyły mu się jak żyletka. Na dźwięk otwieranych z tyłu drzwi błyskawicznie odwrócił się, opadł na kolano z bronią gotową do strzału. Na końcu korytarza pojawiła się starsza pani w szlafroku. Podniosła z progu egzemplarz „USA Today” i wróciła do pokoju, nie zauważywszy Paintera.

Znów się odwrócił. Szybko pokonał odległość dzielącą go od jego apartamentu. Nacisnął klamkę. Zamknięte. Sięgnął do kieszeni po kartę, jednocześnie mierząc z pistoletu w drzwi Zhanga. Przesunął kartę przez szczelinę czytnika i zabłysła zielona lampka.

Otworzył drzwi pchnięciem, opierając się o ścianę na zewnątrz.

Żadnych strzałów. Żadnych krzyków.

Wpadł do pomieszczenia i zatrzymał się po pięciu krokach — nogi szeroko rozstawione, uniesiona broń. Z tego miejsca dobrze widział i salon, i sypialnię.

Nikogo.

Sprawdził sypialnię i łazienkę. Żadnych wrogów… i ani śladu Cassandry. Wrócił do pokoju ze sprzętem. Spojrzał na monitory. Nadal pokazywały różne ujęcia apartamentu Zhanga. Zmyli się. Komputer zniknął. W apartamencie Chińczyka była tylko jedna osoba.

— Boże… nie…

Zapomniawszy o ostrożności, dopadł drzwi. Przeciął korytarz i zaczął szukać w kieszeniach klucza uniwersalnego, otwierającego wszystkie hotelowe drzwi. Przebiegł przez główny salon do sypialni.

Wisiała naga na linie umocowanej do sufitu. Jej twarz była sina. Nogi, które na monitorze jeszcze kopały, teraz zwisały bezwładnie.

Schowawszy pistolet do kabury, Painter przeskoczył nad fotelem. Wyciągnął nóż z pochwy na przedramieniu i jednym cięciem odciął linę i złapał spadające ciało.

Położył ją na łóżku i opadł na kolana, próbując przeciąć sznur.

— Jasssna cholera!

Linka głęboko werżnęła się w jej cienką szyję, ale pętla wreszcie puściła swą ofiarę. Rozciął linkę. Palcami delikatnie sprawdził kark. Nie był złamany.

Czy jeszcze żyje?

Odpowiedzią było zachłyśnięcie się i gwałtowne drżenie, które wstrząsnęło całym jej ciałem.

Jej oczy się otworzyły, spanikowane i zagubione. Wstrząsały nią kolejne ataki kaszlu. Ramiona walczyły z niewidzialnym wrogiem.

Próbował ją uspokoić, mówiąc po mandaryńsku:

— Jesteś bezpieczna. Leż spokojnie. Jesteś bezpieczna.

Dziewczynka wyglądała na mniej nawet niż trzynaście lat. Na jej nagim ciele widniały siniaki w miejscach, gdzie dziecko siniaków mieć nie powinno. Zhang dręczył ją okrutnie, a potem zostawił, wiszącą na linie, żeby powstrzymać Paintera przed dalszym pościgiem.

Usiadł na piętach. Dziewczynka skuliła się i zaczęła szlochać. Nie dotknął jej, wiedział, że lepiej tego nie robić.

W jego uchu zabrzęczał komunikator LASH.

— Komandorze Crowe — zabrzmiał głos szefa hotelowej ochrony — strzelanina przy wyjściu z północnej wieży.

— Zhang? — Wstał i podszedł do okna balkonowego.

— Tak. Raportuję, że twojej partnerki używa jako żywej tarczy. Może zostać trafiona. Posłałem tam więcej ludzi.

Otworzył okno. Miało zabezpieczenie, więc mógł tylko wystawić głowę.

— Musimy zablokować drogi.

— Poczekaj.

Dobiegł go pisk opon. Z parkingu wyprysnął lincoln town i skierował się ku wieży. Samochód Zhanga, jadący, żeby go zabrać.

Ochrona zgłosiła się przez radio:

— Przebił się przez wyjście północne. Nadal ma pańską partnerkę.

Lincoln dojeżdżał do rogu wieży.

Painter wrócił do środka.

— Zablokujcie te cholerne drogi!

Brakowało jednak czasu. Wszczął alarm niecałe cztery minuty temu. Tutejsze siły porządkowe miały do czynienia jedynie z pijackimi bójkami, jazdą „pod wpływem”, drobnymi kradzieżami, a nie ze sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa narodowego.

Schylił się po nóż.

— Zostań tutaj — powiedział miękko po mandaryńsku, pospieszył do salonu i zabrał się do podważania nożem kratki przewodu wentylacyjnego. Otworzyła się z trzaskiem wyskakujących śrub. Sięgnął do środka i zabrał granat EM. Miał on z grubsza rozmiar i kształt piłki do futbolu amerykańskiego. Z urządzeniem w dłoni wybiegł z apartamentu na korytarz. Nadal bez butów, puścił się sprintem po dywanie holu. Analizował w myśli plan pomieszczeń, ustalając, gdzie jest wyjście północne.

Ośmioro drzwi dalej zatrzymał się i ponownie wyjął kartę uniwersalną. Przesunął ją przez szczelinę elektronicznego zamka i skoro tylko zabłysło zielone światełko, pchnął drzwi.

— Ochrona! — ryknął i wbiegł do pokoju.

Starsza pani, ta sama, którą już dzisiaj widział, siedziała w fotelu i czytała „USA Today”. Upuściła gazetę i zacisnęła szlafrok pod szyją.

Was ist los? — spytała po niemiecku.

Minął ją, spiesząc do okna i zapewniając, że nie stało się nic złego.

Nichts, sich ungefahr zu sorgen, Fräulein — rzucił.

Otworzył okno i spojrzał w dół.

Lincoln stał na jałowym biegu. Trzasnęły zamykane tylne drzwi. Trwała strzelanina. Pociski uderzały w bok samochodu, którego opony piszczały i dymiły, ale wóz był kuloodporny, czołg produkcji amerykańskiej.

Painter wystawił za okno granat EM, nacisnął guzik aktywujący i rzucił go, mając nadzieję, że trafi jak na mistrzostwach. Koła lincolna przestały piszczeć, kiedy złapały przyczepność. Pomodlił się do przodków. Zasięg impulsu generowanego przez granat wynosił tylko dwadzieścia metrów. Wstrzymał oddech. Jak brzmiało to stare powiedzenie? „Blisko liczy się tylko w rzucie podkową i granatem”.

Wstrzymywał oddech, gdy wreszcie rozległ się głuchy odgłos wybuchu. Czy był dość blisko?

Wyjrzał przez okno. Lincoln jechał nieopodal rogu wieży, ale zamiast wejść w zakręt, nagle skręcił w sposób niekontrolowany i czołowo uderzył w szereg zaparkowanych samochodów. Przód lincolna wjechał na maskę volkswagena passata i tam się zatrzymał.

Painter westchnął.

To, co było dobre w impulsach EM, to to, że nie dyskryminowały żadnych systemów komputerowych, tylko smażyły wszystkie. Nawet te działające w lincolnach.

W dole umundurowani ochroniarze wylewali się z wejścia i szybko otaczali samochód.

Was ist los? — powtórzyła za jego plecami stara Niemka.

Odwrócił się i ruszył przez pokój.

Etwas Abfall gerade entleeren. — Po prostu wymiatanie śmieci.

Szybko przeciął korytarz i znalazł się przy windach. Wyjmując buty blokujące drzwi, nacisnął guzik głównego piętra.

Jego wyczyn zapobiegł ucieczce Zhanga, ale także wymazał wszystkie dane z jego komputera. Nie tym jednak Painter przejmował się teraz najbardziej.

Cassandra.

Musi do niej dotrzeć.

Gdy tylko drzwi windy się otworzyły, pognał przez kasyno, w którym rozpętało się pandemonium, choć kilkoro ludzi nadal spokojnie siedziało przed automatami, naciskając guziki z zaciekłą determinacją.

Poszedł do północnego wyjścia i musiał przebiec przez szereg blokad, błyskając legitymacją, sfrustrowany, że go zatrzymują. Wreszcie dostrzegł Johna Fentona, szefa ochrony, i zawołał go, ten zaś przeprowadził Paintera przez potrzaskane wejście. Szkło trzeszczało pod stopami, a w powietrzu wisiał zdradzający wszystko i zanieczyszczający atmosferę zapach prochu.

— Nie rozumiem, dlaczego ten samochód tak się zachował — powiedział Fenton. — Na szczęście dla nas.

— To nie tylko szczęście — rzekł Painter, po czym powiedział o impulsie EM i dwudziestometrowym zasięgu. — Kilku gości może mieć dzisiaj spore kłopoty z zapaleniem samochodu. No i zapewne będzie kilka usmażonych telewizorów na niższych piętrach.

Na zewnątrz Painter zobaczył, że lokalna ochrona ma wszystko pod kontrolą. Na dodatek przez parking przejeżdżał rząd szarych jak węgiel drzewny policyjnych wozów z błyskającymi kogutami, okrążając miejsce zdarzenia. Policja Plemienna Mashantucket Pequot.

Painter przeszukiwał teren. Obstawa Zhanga klęczała, z rękami na głowach. Na ziemi leżały dwa ciała, z twarzami przykrytymi marynarkami ochrony. Painter podszedł i odchylił jedną z marynarek. Ochroniarz — brakowało mu połowy twarzy. Tego drugiego nie musiał oglądać. Rozpoznał wyglansowane skórzane buty Zhanga.

— Sam się zastrzelił — powiedział znajomy głos kogoś stojącego w grupie hotelowych ochroniarzy i policji. — Wolał to od zatrzymania.

Painter odwrócił się i zobaczył Cassandrę. Była blada, uśmiechała się powściągliwie. Miała na sobie tylko biustonosz. Lewe ramię zniknęło pod bandażem.

Skinęła głową w stronę czarnej walizeczki leżącej kilka metrów dalej. Komputer Zhanga.

— No to straciliśmy dane — westchnął Crowe. — Impuls EM je starł.

— Może jednak nie. Walizka jest chroniona miedzianą klatką Faradaya, która powinna izolować ją od impulsu.

Odetchnął z ulgą. Więc dane są bezpieczne. Jeszcze… nie wszystko stracone, to znaczy, o ile uda im się odzyskać kod dostępu. Zrobił krok w stronę Cassandry. Uśmiechnęła się do niego, jej oczy błyszczały. Wyjął glocka i przystawił jej do czoła.

— Painter, co ty… — Cofnęła się o krok.

Nie opuścił broni.

— Jaki jest kod?

— Komandorze? — zagadnął Fenton, który właśnie podszedł.

— Trzymaj się z daleka. — warknął Painter i skupił uwagę na Sanchez. — Czterej goryle i Zhang. Wszyscy są tutaj. Jeśli Zhang wiedział, że za nim chodzimy, to miał dobrą okazję ostrzec swój kontakt podczas konferencji. Mogli uciec razem i dokończyć transakcję.

Kobieta spróbowała zerknąć na ciała, ale Painter jej nie pozwolił.

— Myślisz, że to ja? — powiedziała z lekkim uśmiechem.

— Poznaję robótkę czterdziestkipiątki, takiej, jak ten sig sauer, który nosisz.

— Zhang mi go zabrał. Painter, wpadasz w paranoję. Ja…

Sięgnął do kieszeni i wyjął pluskwę, którą znalazł przyczepioną do ściany windy. Podetknął ją pod oczy Cassandry.

Zesztywniała, ale nie chciała spojrzeć.

— Ani śladu krwi, Cassandro. Ani śladu. Co znaczy, że wcale jej mu nie wszczepiłaś, choć takie było twoje zadanie.

Wyglądała, jakby jej rysy wyrzeźbił ostry nóż.

— Kod dostępu? — powtórzył Painter.

Patrzyła na niego chłodno i beznamiętnie.

— Wiesz, że nie mogę.

Szukał w tej obcej twarzy partnerki, którą znał, ale jej tam już dawno nie było. Nie było żalu, winy, tylko determinacja. Nie miał czasu ani ochoty, żeby ją teraz złamać. Skinął głową Fentonowi.

— Niech twoi ludzie ją skują. Nie wolno spuścić jej z oczu.

Kiedy ją zakuwali, odezwała się do niego, wyraźnie wymawiając każde słowo:

— Painter, pilnuj się najlepiej, jak umiesz. Nie masz pojęcia, w jakie gówno właśnie wdepnąłeś.

Painter podniósł z ziemi walizkę z komputerem i odszedł.

— Pływasz na głębinie, Painter, a rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż — dodała.

Zignorował ją i poszedł do północnego wejścia. Musiał przyznać sam przed sobą: nie rozumiał kobiet.

Zanim wszedł do środka, drogę zastąpiła mu wysoka postać w kapeluszu szeryfa. Był to człowiek z policji plemiennej.

— Komandor Crowe?

— Tak?

— Jest pilny telefon do pana. Proszę do naszej centralki.

Painter zmarszczył brwi.

— Od kogo?

— Od admirała Rectora, panie komandorze. Może pan rozmawiać przez jeden z naszych radiotelefonów.

Painter zachmurzył się. Admirał Tony „Tygrys” Rector był dyrektorem DARPA. Painter nigdy z nim nie rozmawiał, widywał jedynie jego nazwisko na notatkach i listach. Czyżby wiadomość o bałaganie tutaj już dotarła do Waszyngtonu?

Pozwolił się zaprowadzić do jednego z zaparkowanych szarych samochodów, na którego dachu ciągle błyskał kogut. Wziął podane radio.

— Tu komandor Crowe. Czym mogę służyć, panie admirale?

— Komandorze, musimy pana mieć tu, w Arlington, i to natychmiast. Już leci po pana helikopter.

Jak na zawołanie w oddali dał się słyszeć terkot nadlatującego śmigłowca.

Admirał Rector ciągnął:

— Zastąpi pana komandor Giles. Proszę go poinformować, na jakim etapie jest pańska operacja, a potem proszę się zameldować tutaj, gdy tylko wyląduje pan na lotnisku Dullesa. Będzie tam na pana czekał samochód.

— Tak jest, panie admirale — odpowiedział Painter, ale połączenie zostało przerwane.

Wysiadł z samochodu i popatrzył na szarozielony helikopter lecący nad lasami, ziemią jego przodków. Ogarnęło go poczucie straty, jakie jego ojciec zwał „niewiarą białych oczu”. Dlaczego admirał Rector wezwał go tak nagle? Wciąż słyszał słowa Cassandry.

„Pływasz na głębokiej wodzie, Painter. A rekiny wokół ciebie krążą i krążą, są tuż-tuż”.

Burza piaskowa

Подняться наверх