Читать книгу Czarny Zakon - James Rollins - Страница 15

1
DACH ŚWIATA

Оглавление

Baza pod Everestem, Himalaje

16 maja, godzina 6.43 czasu miejscowego

– Ten wiatr niesie z sobą śmierć.

Taski, przywódca Szerpów, wygłosił tę opinię z powagą i pewnością siebie, do jakiej upoważniał go wykonywany zawód przewodnika. Był przysadzisty i miał niecały metr pięćdziesiąt wzrostu, wliczając w to zniszczony kowbojski kapelusz, roztaczał jednak wokół siebie taką aurę ważności, jakby przerastał o głowę wszystkich uczestników wyprawy. Jego skośne oczy wbite były w trzepocące na wietrze chorągiewki modlitewne.

Doktor Lisa Cummings skierowała na niego wizjer swego nikona D-100 i zrobiła zdjęcie. Taski był nie tylko przewodnikiem całej ekipy, ale także przedmiotem prowadzonych przez nią badań psychometrycznych. Idealnym obiektem dla jej testów.

Przyjechała do Nepalu w ramach stypendium przyznanego jej na badanie zjawisk fizjologicznych, jakie towarzyszą wspinaczce na Everest bez użycia tlenu. Do roku 1978 nikomu nie udało się wspiąć na szczyt bez tlenu. Na tych wysokościach powietrze jest bardzo rozrzedzone i nawet doświadczeni himalaiści wyposażeni w butle z tlenem doświadczają uczucia skrajnego wyczerpania, mają trudności z koordynacją ruchową, podwójnie widzą i mają halucynacje. Panowała wówczas opinia, że mierzący ponad osiem tysięcy osiemset metrów szczyt bez tlenu jest nie do zdobycia.

A potem nadszedł rok 1978 i dwaj wspinacze z Tyrolu dokonali niemożliwego i wspięli się na szczyt, posługując się wyłącznie własnymi zmęczonymi płucami. W ciągu następnych lat w ich ślady poszło około sześćdziesięcioro himalaistów obojga płci, ustanawiając dla wspinaczkowej elity nowe standardy.

Lisa nie potrafiła wyobrazić sobie lepszej okazji do badań wysiłkowych w warunkach obniżonego ciśnienia atmosferycznego.

Niedługo przed wyjazdem do Nepalu zakończyła pięcioletni program badań nad wpływem podwyższonego ciśnienia na procesy fizjologiczne człowieka. W ramach programu znaczną część czasu spędziła na pokładzie statku naukowego Deep Fathom, zajmując się badaniem zjawisk zachodzących w organizmach nurków głębinowych. Po zakończeniu programu musiała coś ze sobą zrobić, i to zarówno w sprawach zawodowych, jak osobistych, i to skłoniło ją do przyjęcia niezbyt szczodrego stypendium na przeprowadzenie badań odwrotnych: nad fizjologicznymi efektami przebywania w warunkach niskiego ciśnienia.

Konsekwencją tej decyzji stała się jej podróż na Dach Świata.

Ustawiła kolejny kadr z Szerpą z plemienia Taski w centrum. Podobnie jak większość jego ziomków Taski używał nazwy swej grupy etnicznej jako nazwiska.

Mężczyzna oddalił się od trzepocących na wietrze chorągiewek, zdecydowanym ruchem kiwnął głową i papierosem wetkniętym między palce wskazał na górujący nad nimi masyw.

– Niedobry dzień. Ten wiatr niesie śmierć – powtórzył.

Potem włożył papierosa do ust i odwrócił się. Dla niego temat został wyczerpany.

Czego nie można było powiedzieć o pozostałych członkach wyprawy.

Wśród wspinaczy rozległy się szmery niezadowolenia. Wszyscy siedzieli z zadartymi głowami, wpatrując się w bezchmurne błękitne niebo. Dziesięcioosobowa ekipa od dziewięciu dni czekała bezczynnie na otwarcie się okienka pogodowego. Tyle że wcześniej nikt nie protestował przeciw oczywistej decyzji przeczekania szalejącej od tygodnia burzy, którą wywołał potężny cyklon znad Zatoki Bengalskiej. Wichury osiągające szybkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę atakowały obóz, przewracały ludzi i szarpały namiotami tak, że porwany został jeden z namiotów gospodarczych. Zacinały przy tym igiełkami zlodowaciałego śniegu, które na gołą skórę działały jak papier ścierny.

I wreszcie wstał słoneczny ranek, piękny jak ich marzenia o zdobyciu szczytu. Promienie słońca lśniły na lodowcu Khumbu i opadających z niego jęzorach lodu. Nad wszystkim górował pokryty śniegiem Everest, stojąc w otoczeniu swych dostojnych sióstr i przypominając orszak weselny w bieli.

Lisa zrobiła już około setki zdjęć, starając się uchwycić zmieniające się światło w całej jego krasie. Teraz już rozumiała, dlaczego Chińczycy nazywali Everest Czomolungma, czyli Boska Matka Świata. Nepalczycy mówili na niego Sagarmatha – Bogini Nieba.

Spowita chmurami góra istotnie była jak bogini lodu i skał, do której zjeżdżali się wspinacze, by oddać hołd i udowodnić, że zasługują na ucałowanie nieba z jej szczytu. A nie było to ani łatwe, ani tanie. Sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów od każdego uczestnika wyprawy. W tej cenie mieścił się już jednak cały potrzebny ekwipunek, tragarze, Szerpowie i oczywiście tyle jaków, ile dusza zapragnie. Ryk jednego z dwudziestu czterech zwierząt potoczył się właśnie po dolinie i powrócił echem odbitym od ścian. Bąble namiotów w czerwono-niebieskie pasy ubarwiały obozowisko – jedno z sześciu rozłożonych w tej dolinie w nadziei, że bogowie burz znajdą sobie wreszcie inne zajęcie.

A teraz okazało się, że zdaniem ich Szerpy ten dzień jeszcze nie nadszedł.

– To jeden wielki przekręt – prychnął szef bostońskiej firmy produkującej sprzęt sportowy. Ubrany w ostatni krzyk himalajskiej mody, puchowy kombinezon, stał obok swego spakowanego plecaka. – Ponad sześćset dolców dziennie za bezczynne siedzenie na tyłku. Oni nas tu specjalnie przetrzymują. Na zasranym niebie nie ma ani jednej chmurki!

Powiedział to półgłosem, jakby chciał podpuścić innych, samemu zbytnio się nie wychylając.

Lisa znała ten typ. Osobowość typu P. P jak palant. Myśląc o nim teraz, nie potrafiła zrozumieć, jak to się stało, że poszła z nim do łóżka. Na samo wspomnienie aż ją skręcało z obrzydzenia. Do amorów doszło jeszcze w Stanach. Poznała go na zebraniu organizacyjnym w hotelu Hyatt w Seattle i wypiła z nim o jedną whisky za dużo. Bostoński Bob stał się kolejną przystanią, do której rzucił ją miotający nią życiowy sztorm… Nie pierwszą i zapewne nie ostatnią. Natomiast jednego była pewna: w tej przystani już nigdy nie zacumuje.

Podejrzewała, że właśnie to jest jedną z głównych przyczyn jego wojowniczości i ciągłego niezadowolenia.

Odwróciła głowę spokojna, że jej młodszy brat poradzi sobie z głosami krytyki. Josh był himalaistą z dziesięcioletnim stażem i to on doprowadził do włączenia jej do kolejnej wyprawy na Everest. Od lat co najmniej dwa razy w roku jeździł na wyprawy w różne rejony świata.

Josh Cummings podniósł rękę. Jak siostra szczupły i jasnowłosy, ubrany był w czarne dżinsy z nogawkami wetkniętymi w stoptuty Millet One Sport i szarą puchową kamizelkę. Potoczył wzrokiem po uczestnikach i odchrząknął.

– Taski był na Evereście dwanaście razy. Zna górę i jej kaprysy. Jeśli uważa, że pogoda jest zbyt niepewna na wspinaczkę, poświęcimy ten dzień na aklimatyzację i ćwiczenia techniczne. Jeśli są chętni, mogę zorganizować dwóch Szerpów, którzy poprowadzą jednodniową wycieczkę do lasu rododendronowego na dolnym piętrze doliny Khumbu.

Jeden z uczestników podniósł rękę.

– A może zamiast tego jednodniowa wycieczka do hotelu Everest View? Od sześciu dni kiśniemy w tych cholernych namiotach. Nie miałbym nic przeciwko gorącej kąpieli.

Przez grupę przetoczyła się fala potakiwań.

– Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – ostudził ich zapał Josh. – Do hotelu jest dzień marszu. By zapobiec chorobie wysokościowej, wszystkie pokoje mają wymuszony dopływ tlenu. Noc w hotelu mogłaby zakłócić waszą aklimatyzację i opóźnić atak na szczyt.

– Jakbyśmy i bez tego nie byli wystarczająco opóźnieni – mruknął Bostoński Bob.

Josh zignorował jego uwagę. Lisa była pewna, że brat nie popełni błędu i nie da się namówić na ryzyko wspinaczki w niesprzyjających warunkach pogodowych. Niebo było bezchmurne, ale wiedziała, że pogoda w górach potrafi zmienić się w ciągu paru minut. Wychowali się z Joshem w nadmorskim rejonie Cataliny i potrafili wywróżyć pogodę nie tylko z braku chmur na niebie. Może Josh nie umie przewidzieć pogody w Himalajach tak dobrze jak Szerpowie, ale z całą pewnością ma respekt dla tych, którzy umieją to robić.

Lisa spojrzała na pióropusz śniegu nad szczytem Everestu. Oznaczał on, że w rejonie wierzchołka wieje huragan, który w porywach osiąga szybkość dobrze ponad trzysta kilometrów na godzinę. Tuman śniegowego pyłu unosił się nad szczytem. Wprawdzie szalejąca w ostatnich dniach burza ustała, ale powyżej ośmiu tysięcy metrów występowały skoki ciśnienia, a potężne prądy powietrzne mogły w każdej chwili przyciągnąć z powrotem sztormową pogodę.

– Moglibyśmy chociaż podejść do pierwszego obozu – nie rezygnował Bostoński Bob. – Zabiwakować i zobaczyć, co przyniesie pogoda.

W jego głosie pojawił się irytujący jękliwy ton, który miał skłaniać do ustępstw. Aż poczerwieniał z rozdrażnienia.

Lisa nie potrafiła zrozumieć, jak mogła się kimś takim zainteresować.

Ale nim jej brat zdążył zareagować, do uszu wszystkich dotarł jakiś dudniący dźwięk, jakby odległe bicie w bębny. Oczy wszystkich zwróciły się na wschód. W oślepiających promieniach wschodzącego słońca pojawiła się sylwetka śmigłowca – przypominający czarnego szerszenia model B-2 Squirrel A-Star Ecuriel, specjalnie zaprojektowany do lotów w wysokich górach i używany w akcjach ratunkowych.

Zapadła cisza.

Tydzień wcześniej, tuż przed ostatnią burzą, od strony Nepalu wyruszyła na szczyt kolejna ekspedycja. Według komunikatów radiowych wspinacze dotarli do obozu drugiego leżącego na wysokości ponad 6400 metrów.

Lisa przysłoniła oczy dłonią. Czyżby jednak coś się stało?

Po drodze odwiedziła należący do Himalajskiego Pogotowia Ratunkowego szpital w Pheriche, do którego trafiały zwożone z gór ofiary wszelkiego rodzaju wypadków i chorób – połamane kończyny, obrzęk płuc czy mózgu, odmrożenia, niewydolność pracy serca, dyzenteria, ślepota śnieżna i wszelkiego rodzaju choroby zakaźne łącznie z wenerycznymi. Wyglądało na to, że nawet zarażonych rzeżączką czy chlamydią gna ambicja zdobywania Everestu.

Ale o co chodzi teraz? Na radiowym kanale ratunkowym nie odebrano żadnego wołania o pomoc. Zresztą z uwagi na rozrzedzenie powietrza śmigłowiec i tak nie mógłby polecieć dużo wyżej ponad bazę. Oznaczało to, że korzystanie z transportu powietrznego i tak wymagało znoszenia rannych z większych wysokości. Wszystkich nieszczęśników, którzy ulegli wypadkom powyżej 7600 metrów, z reguły zostawiano własnemu losowi, przez co górne partie Everestu stopniowo zamieniały się w cmentarzysko porzuconego sprzętu, pustych butli tlenowych i zwłok zmumifikowanych przez mróz.

Zmienił się dźwięk łoskotu wirników.

– Lecą do nas – orzekł Josh, zarządzając, by wszyscy schowali się w namiotach. Chciał, by miejsce pośrodku bazy, które służyło jako lądowisko dla helikopterów, było puste.

Czarny śmigłowiec obniżył się i zawisł nad ziemią, podrywając tuman piachu i kamyków. Puste opakowanie po snickersie przefrunęło tuż obok nosa Lisy, chorągiewki modlitewne gwałtownie furkotały na sznurze, jaki rozbiegały się w popłochu. Po tylu dniach górskiej ciszy hałas wydawał się ogłuszający.

B-2 osiadł na płozach tak lekko i z taką gracją, jakby nic nie ważył. Drzwi się otworzyły i wysiadło z niego dwóch mężczyzn. Jeden ubrany był w polowy mundur Królewskiej Armii Nepalu i trzymał zawieszony na ramieniu karabin automatyczny. Drugi, wyższy od niego, miał ogoloną głowę i ubrany był w przewiązaną w pasie luźną czerwoną szatę buddyjskiego mnicha.

Podeszli do dwóch Szerpów i wymienili kilka szybkich zdań w miejscowym dialekcie. Nastąpiła chwila gorączkowej gestykulacji, potem ramię jednego z Szerpów wyciągnęło się.

W stronę Lisy.

Mnich ruszył ku niej, obok kroczył nieodstępujący go żołnierz. Sądząc po kurzych łapkach wokół oczu, mnich miał pod pięćdziesiątkę, jego skóra była koloru kawy z mlekiem, a oczy jasnobrązowe.

Żołnierz miał skórę ciemniejszą i blisko osadzone oczy. Szedł, nie odrywając wzroku od dekoltu Lisy, która stała w rozpiętej kurtce. Najwyraźniej zafascynował go jej wystający spod puchowej kamizelki sportowy stanik.

W przeciwieństwie do niego mnich skromnie opuścił wzrok i z szacunkiem lekko skłonił głowę. Mówił doskonale po angielsku, z lekkim brytyjskim akcentem.

– Przepraszam, pani doktor, za najście, ale sytuacja jest wyjątkowa. Powiedziano mi w szpitalu HPR, że jest pani lekarką.

– Jestem – potwierdziła Lisa, lekko się krzywiąc.

– Niedaleko stąd, w klasztorze, wybuchła tajemnicza epidemia, która zaatakowała niemal wszystkich jego mieszkańców. Z sąsiadującej z klasztorem wioski wysłano człowieka, który szedł trzy dni do szpitala w Khunde. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wysłać do klasztoru jednego z lekarzy HPR, ale z powodu lawiny w szpitalu brakuje rąk do pracy. I wtedy doktor Sorenson powiedziała mi o pani.

Lisa dobrze pamiętała przysadzistą Kanadyjkę. Kiedyś spędziły wieczór we dwie, z sześciopakiem carlsberga i dzbankiem słodkiej herbaty z mlekiem.

– Ale w czym ja mogę pomóc?

– Czy nie zechciałaby pani towarzyszyć mi do klasztoru? Wprawdzie znajduje się w głębi gór, ale można tam dolecieć helikopterem.

– A jak długo… – zaczęła i spojrzała niepewnie na Josha, który stanął obok.

Mnich pokręcił głową. Widać było, że jest zmieszany swoim natręctwem.

– Lot zajmie nam jakieś trzy godziny. Tylko nie wiem, co znajdziemy na miejscu – dodał i z zafrasowaną miną znów pokręcił głową.

– I tak jesteśmy uziemieni na resztę dnia. – Josh wzruszył ramionami. Po chwili jednak dotknął łokcia Lisy i przysunął się bliżej. – Ale powinienem polecieć z tobą – dodał.

Aż się żachnęła. Sama umie o siebie zadbać. Uprzedzano ją jednak, że od roku 1996 sytuacja polityczna w Nepalu jest napięta. Maoistowscy rebelianci prowadzili w górach wojnę partyzancką, której celem było obalenie monarchii konstytucyjnej i zastąpienie jej rządami komunistów. Znane były przypadki odcinania ofiarom kończyn sierpami. Wprawdzie formalnie obowiązywało teraz zawieszenie broni, to jednak od czasu do czasu zdarzały się brutalne napaści.

Spojrzała na groźnie wyglądający karabin na ramieniu żołnierza. Skoro nawet święty mąż potrzebuje zbrojnej eskorty, może powinna się zastanowić nad propozycją brata?

– Tylko, że ja… mam niewiele ponad apteczkę pierwszej pomocy i parę prostych instrumentów diagnostycznych – powiedziała niepewnie. – Nie jestem przygotowana na zajmowanie się poważnymi przypadłościami, zwłaszcza u dużej grupy pacjentów.

Mnich pokiwał głową ze zrozumieniem i wyciągnął rękę w stronę pracującego na wolnych obrotach śmigłowca.

– Doktor Sorenson wyposażyła nas we wszystko, co może być potrzebne. Nie mamy zamiaru zabierać pani więcej niż jeden dzień. Pilot dysponuje telefonem satelitarnym, więc będziemy mogli przekazać wszystkie pani zalecenia. Może się zresztą okazać, że problem został już rozwiązany i przed wieczorem będziemy z powrotem.

Gdy wypowiadał ostatnie słowa, po jego twarzy przemknął cień i widać było, że sam w to nie wierzy. W jego głosie dało się wyczuć niepokój… może nawet strach.

Lisa westchnęła głęboko i wciągnęła do płuc haust rozrzedzonego powietrza, czując, że wcale ich nie wypełnia. Złożyła przecież przysięgę. A poza tym miała dość robienia zdjęć i chętnie zajęłaby się czymś konkretnym.

Mnich musiał chyba wyczytać coś z jej twarzy, bo powiedział z nadzieją w głosie:

– Więc zgadza się pani?

– Tak.

– Liso… – zaczął Josh ostrzegawczo.

– Dam sobie radę. Ty musisz zostać i tłumić bunt w ekipie. – Josh bezwiednie zerknął na Bostońskiego Boba i westchnął. – Więc sprawuj się dzielnie, póki nie wrócę.

Odwrócił się twarzą do niej. Widać było, że nie jest do końca przekonany, ale już nie próbował protestować.

– Tylko uważaj na siebie – powiedział z troską w głosie.

– Będą mnie strzegli najlepsi synowie Królewskiej Armii Nepalu.

Josh popatrzył na błyszczący od smaru karabin żołnierza.

– I to mnie właśnie niepokoi – mruknął. Spróbował obrócić to w żart i zakończył parsknięciem, ale zabrzmiało to jeszcze bardziej złowieszczo.

Wiedząc, że i tak nic więcej z niego nie wydusi, Lisa pospiesznie uścisnęła brata, wzięła z namiotu torbę lekarską i po chwili przemykała z pochyloną głową pod wirującą gilotyną śmigła. Wsiadła do śmigłowca i zajęła miejsce z tyłu.

Pilot nawet nie odwrócił głowy. Żołnierz usiadł na miejscu drugiego pilota, mnich, który przedstawił się jej jako Ang Gelu, dołączył do Lisy.

Założyła na uszy ochraniacze, ale i tak ryk silników był ogłuszający. Śmigłowiec zakołysał się szarpany przez wirnik, starający się wycisnąć z rozrzedzonego powietrza wystarczającą nośność. Łoskot silników osiągał poddźwiękowe rejestry. W końcu maszyna oderwała się od ziemi i zaczęła się wznosić ponad usłane kamieniami lądowisko.

Przyglądając się, jak śmigłowiec zatacza łuk nad sąsiednim wąwozem, Lisa czuła, że żołądek wciska jej się w samo dno jamy brzusznej. Przez boczne okienko przypatrywała się skupisku barwnych namiotów i kręcącym się wokół jakom. Dojrzała też sylwetkę brata. Stał z ręką uniesioną w pożegnalnym geście, choć może tylko tak jej się wydawało w blasku słońca. Obok niego stał Szerpa Taski, łatwo rozpoznawalny dzięki kowbojskiemu kapeluszowi.

Przypomniała sobie jego przepowiednię i poczuła w sercu lodowate ukłucie.

„Ten wiatr niesie śmierć”.

Nie była to w tych warunkach najmilsza myśl.

Wargi siedzącego obok mnicha poruszały się w cichej modlitwie. Wyglądał na zdenerwowanego… Może nie lubi latać, a może obawia się tego, co czeka ich w klasztorze.

Opadła na oparcie fotela. W uszach dźwięczały jej słowa Szerpy.

To rzeczywiście nie jest dobry dzień.

6675 m n.p.m.

Godzina 9.13

Wspinał się dnem głębokiej rozpadliny długimi miarowymi krokami. Jego raki wbijały się głęboko w śnieg i lód. Po bokach strzelały w górę strome nagie skały, gdzieniegdzie ubarwione kępami porostów. Żleb piął się ostro w górę.

Wprost ku celowi jego wspinaczki.

Ubrany był w kombinezon w maskujące biało-czarne plamy. Na głowie miał czapkę z polaru, pół twarzy zakrywały gogle. Na plecach niósł ważący dwadzieścia jeden kilo plecak, do którego przypięty był czekan i lina.

Ekwipunek uzupełniał karabinek szturmowy Heckler & Koch, dodatkowy magazynek z dwudziestoma nabojami i torba z dwudziestoma granatami zapalającymi.

Nawet na tej wysokości nie potrzebował butli z tlenem. Od czterdziestu czterech lat góry były jego domem i zdążył przywyknąć do wysokości jak Szerpa, choć nie mówił ich językiem, a po jego oczach – jednym błękitnym jak lodowiec, drugim zupełnie białym – można było rozpoznać całkiem inne etniczne pochodzenie. Te niezwykłe oczy stanowiły cechę wyróżniającą go równie zdecydowanie, jak tatuaż na jego ramieniu. Nawet spośród innych Sonnenkönige, Królów Słońca.

W zahaczonej na uchu słuchawce radiotelefonu zatrzeszczało.

– Dotarłeś już do klasztoru?

Dotknął dłonią gardła.

– Czternaście minut.

– Pamiętaj, wiadomość o wypadku nie może wydostać się na zewnątrz.

– Dopilnuję tego.

Oddychał przez nos spokojnie i miarowo. W tonie rozmówcy słychać było władczość zmieszaną ze strachem. Co za przejaw słabości. Między innymi dlatego tak rzadko bywał w Granitschloss, Granitowym Zamku. Wolał trzymać się na uboczu, do czego miał prawo.

Zresztą nikt go nawet nie prosił, żeby przeniósł się bliżej.

Zwracali się do niego tylko w sytuacjach nadzwyczajnych.

W słuchawce znów zatrzeszczało.

– Już niedługo będą w klasztorze.

Nie chciało mu się nawet odpowiadać, bo już słyszał narastający łoskot wirników. Dokonał w myślach szybkich obliczeń. Nie ma powodu do pośpiechu. Góry uczą cierpliwości.

Wyrównał oddech i rozpoczął łagodne zejście ku niewielkiemu skupisku kamiennych budynków z czerwoną dachówką. Klasztor Temp Och zbudowano w niecce na krawędzi urwiska, do której z dołu wiodła tylko jedna droga. Mieszkający tu mnisi i ich uczniowie nie musieli się specjalnie przejmować resztą świata.

Aż do wypadku, który miał miejsce trzy dni temu.

Jego rolą było posprzątanie po nim.

Łoskot wirników nadlatującego z dołu śmigłowca przybrał na sile, on jednak nie przyspieszył kroku. Ma mnóstwo czasu. Wolał zresztą, żeby tamci pierwsi weszli do klasztoru.

Będzie łatwiej ich wszystkich zabić.

Godzina 9.35

Świat widziany z pokładu śmigłowca przypominał zamrożony negatyw. Studium kontrastów bieli i czerni. Śniegu i skał. Zamglonych szczytów i pogrążonych w mroku rozpadlin. Blasku porannego słońca odbijającego się od oblodzonych grani i pól lodowych, który raził oczy i groził śnieżną ślepotą.

Mrużąc powieki i chroniąc oczy przed blaskiem, Lisa patrzyła w dół. Komu chce się żyć na takim odludziu i w tak nieprzyjaznym środowisku? Dlaczego ludzie tak często uparcie trwają w ekstremalnych warunkach i nie chcą ich zamienić na łatwiejsze życie?

Musiała jednak przyznać, że nawet jej matka zadawała jej to samo pytanie. Dlaczego tak się naraża i męczy? Pięć lat spędzonych na pokładzie statku badawczego, potem rok wytężonego treningu i przyzwyczajanie się do trudów wysokogórskich wspinaczek, w końcu wyjazd do Nepalu z zamiarem zdobycia Everestu. Po co tak ryzykować, skoro na wyciągnięcie ręki miała znacznie łatwiejsze życie?

Odpowiedź Lisy była zawsze tak samo prosta: bo lubi wyzwania. Legendarny himalaista George Mallory na pytanie, dlaczego wspina się na Everest odpowiedział. „Bo jest!”. Oczywiście prawdą było też to, że tej słynnej odpowiedzi udzielił nękany pytaniami namolnego dziennikarza. Zatem czy odpowiedź Lisy na gderanie matki nie była też czymś w rodzaju odruchu obronnego? Bo co tak naprawdę tu robi? Zwykłe codzienne życie pełne było wystarczająco wielu wyzwań: jak związać koniec z końcem, jak zapewnić sobie pogodną starość, jak znaleźć kogoś, kogo da się pokochać, jak nie poddawać się przeciwnościom losu, jak dobrze wychować dzieci.

Na samą myśl o takim życiu Lisa aż się wzdragała. I czuła niepokój, wiedząc, co to naprawdę może oznaczać. Czy to możliwe, że szukam skrajności po to, żeby nie stawiać czoła wyzwaniom codziennego życia? Czy dlatego przez moje życie przewinęło się tak wielu mężczyzn i żaden nie został na dłużej?

Bo tak to wyglądało. Trzydziestotrzyletnia, samotna, bez perspektyw, uważająca badania naukowe za treść życia, a śpiwór za jedyne łóżko. Więc może lepiej pójść na całość, ogolić głowę i zamieszkać w jednym z tych górskich klasztorów?

Śmigłowcem zatrzęsło i rzuciło w górę.

Lisa wróciła myślami do teraźniejszości.

Cholera…

Wstrzymała oddech, patrząc, jak śmigłowiec z trudem przelatuje nad ostrą granią, a jego płozy niemal dotykają wysmaganego przez wichry lodowca, po czym spływa w ukazującą się za granią nieckę.

Zmusiła się do rozluźnienia palców kurczowo wczepionych w podłokietniki. Standard w postaci domu z trzema sypialniami na górze i dwa koma pięć dziesiątych dziecka na parę wydał jej się nagle znacznie bardziej atrakcyjny.

Siedzący obok Ang Gelu pochylił się do przodu i wsuwając rękę między przednie fotele, pokazał coś w dole. Coś powiedział, ale jego słowa utonęły w łoskocie silników.

Lisa przytuliła policzek do szyby z pleksiglasu i spojrzała w dół. Pod nimi widać było pierwszy barwny fragment: skupisko dachów z czerwoną dachówką. Na płaskim dnie niecki otoczonej z trzech stron sześciotysięcznikami, a z czwartej ograniczonej stromym urwiskiem stało osiem niedużych kamiennych pawilonów.

Klasztor Temp Och.

Śmigłowiec gwałtownie obniżył lot. Lisa dojrzała po jednej stronie tarasowe poletko ziemniaków, po drugiej zagrody dla zwierząt i budynki gospodarcze, wszędzie jednak panował martwy bezruch. Nie widać było żadnego poruszenia wśród mieszkańców, nikt nie wyszedł na powitanie hałaśliwego przybysza.

Jeszcze bardziej złowieszczo wyglądały stadka kóz i błękitnych owiec bharali zamkniętych w niewielkich zagrodach. Żadne ze zwierząt nie poruszyło się i nie przestraszyło nadlatującego śmigłowca, co byłoby przecież naturalne. Wszystkie trwały nieruchomo, leżąc z podkurczonymi nogami i nienaturalnie skręconymi głowami.

Ang Gelu też to zauważył, bo opadł bezwładnie na oparcie i spojrzał na Lisę przerażony. Co tu się stało? Między pilotem a żołnierzem wywiązała się dyskusja na temat tego, co robić. Najwyraźniej pilot nie chciał lądować, jednak żołnierz położył dłoń na kolbie karabinu i to przeważyło. Pilot skrzywił się i poprawił maskę tlenową, dociskając ją mocniej do nosa i ust. Zapewne nie z braku powietrza, lecz z obawy przed zarazą.

Mimo to wykonał polecenie i jeszcze bardziej obniżył maszynę. Skierował śmigłowiec jak najdalej od zagrody ze zwierzętami i wybrał miejsce lądowania na krawędzi pola uprawnego.

Pole wznosiło się tarasami ku górze, po bokach ograniczone było rzędami karłowatej roślinności. Wysokogórską uprawę ziemniaków wprowadzili tu Anglicy w początkach XIX stulecia i od tej pory ziemniaki stały się jednym z podstawowych płodów rolnych w tym rejonie świata. Płozy śmigłowca z głośnym zgrzytem poszorowały po kamienistym podłożu, gniotąc przy okazji zasadzone rośliny. Podmuch powietrza od wirników przygiął do ziemi rosnące wokół kępy kosodrzewiny.

W dalszym ciągu nikt nie wyszedł, by ich powitać. Mając w pamięci leżące pokotem zwierzęta, Lisa zaczęła mieć wątpliwości czy w ogóle jest ktoś żywy, kogo da się uratować. Co tu się mogło stać? Przez głowę przemknęły jej różne sposoby przedostania się zarazków do organizmu: układ pokarmowy, oddechowy, dotyk. Może to jakaś epidemia? Potrzeba jej więcej danych.

– Niech pani na razie tu zostanie – zaproponował Ang Gelu, odpinając pasy. – Pójdziemy sprawdzić, co się dzieje w środku.

Lisa podniosła z podłogi torbę lekarską i pokręciła głową.

– Nie boję się chorych. A możecie natknąć się na pytania, na które tylko ja będę znała odpowiedź.

Ang Gelu skinął głową, powiedział coś do żołnierza i otworzył tylny właz. Wyskoczył na zewnątrz i wyciągnął rękę, by pomóc Lisie.

Do ciepłej kabiny wdarł się strumień zimnego powietrza, tłoczony dodatkowo przez pracujące wirniki. Lisa wciągnęła na głowę kaptur, czując, jak mroźny podmuch pozbawia jej płuca resztek tlenu zawartego w rozrzedzonym powietrzu. A może to nie brak tlenu ją dławi, tylko paraliżujący strach? Jej buńczuczne słowa nie oddawały tego, co naprawdę czuła.

Wsparła się na wyciągniętej dłoni i mimo grubej wełnianej rękawicy, poczuła bijące od mnicha siłę i ciepło. Nie osłonił nawet swej łysej czaszki, jakby nie czuł lodowatych podmuchów.

Lisa wygramoliła się na zewnątrz, kuląc się w obawie przed wirującym śmigłem. Żołnierz wysiadł ostatni, pilot został w kabinie. Chociaż wykonał polecenie i wylądował, nie miał zamiaru dodatkowo ryzykować i opuszczać fotela za sterami.

Ang Gelu zatrzasnął drzwi i cała trójka ruszyła biegiem przez kartoflisko w stronę stojących kawałek dalej kamiennych pawilonów.

Teraz budynki wyglądały okazalej niż z powietrza, a ten stojący pośrodku miał dwa piętra i był przykryty spadzistym czerwonym dachem typowym dla pagód. Wszystkie ozdobiono bogato freskami w tęczowych kolorach. Girlandy złotych liści zdobiły nadproża, z narożników dachów rozdziawiały paszcze smoki i mityczne stwory. Między poszczególnymi budynkami ciągnęły się zadaszone portyki, tworząc zamknięte dziedzińce i zakamarki. Na słupach widniały mandale pokryte starodawnymi napisami, a nanizane na sznury różnobarwne chorągiewki wściekle furkotały w podmuchach wiatru.

Chociaż z daleka całość wyglądała sielsko jak wysokogórskie Shangri-La, Lisa podświadomie zwolniła kroku. Nigdzie nie było śladu ruchu, większość okiennic była zamknięta. Panowała martwa cisza.

I do tego ta charakterystyczna woń wisząca w mroźnym powietrzu. Wprawdzie Lisa zajmowała się głównie pracą badawczą, to jako stażystka w szpitalu miała okazję wielokrotnie zetknąć się ze śmiercią. Cuchnących wyziewów, jakie towarzyszą procesom gnilnym, niełatwo się pozbyć i Lisa modliła się w duchu, by ich źródłem były tylko padłe zwierzęta w zagrodzie, jednak panująca wokół martwota nie pozwalała mieć złudzeń.

Ang Gelu szedł pierwszy, tuż za nim maszerował żołnierz i Lisa musiała przyspieszyć kroku, by nie zostać w tyle. Przeszli między pawilonami i skierowali kroki ku centralnej budowli.

Na dziedzińcu leżały narzędzia gospodarskie, porozrzucane w nieładzie, jakby w pośpiechu. Kawałek dalej leżał przewrócony na bok dwukołowy wóz z zaprzężonym do niego jakiem. Zwierzę miało rozdęty brzuch, zaszłe bielmem oczy spoglądały martwo, z pyska wystawał obrzmiały poczerniały jęzor.

Lisa zwróciła uwagę na to, że nie ma much ani żadnych innych insektów, jakie zwykle ciągną do padliny. Ale czy na tej wysokości w ogóle są muchy? Nie była pewna. Spojrzała w niebo. Nie latały po nim żadne ptaki, a jedynym dźwiękiem był monotonny szum wiatru.

– Tędy – ponaglił ją Ang Gelu.

Podszedł do głównego wejścia do centralnej budowli, która najwyraźniej była świątynią. Stwierdziwszy, że skobel nie jest zablokowany od środka, pchnął drzwi, które otworzyły się z głośnym zgrzytem zawiasów.

W progu natknęli się na pierwszy przejaw życia. Po obu stronach wejścia płonęły ogromne lampy maślane wielkości beczek, każda zaopatrzona w tuzin knotów. Fetor w środku był jeszcze silniejszy, co nie wróżyło niczego dobrego.

Teraz nawet żołnierz się zawahał i niepewnie przełożył automatyczny karabin z jednego ramienia na drugie, jakby miało mu to w czymś pomóc. Mnich jednak śmiało wkroczył do środka i wykrzyknął słowa powitania. Jego głos odbił się echem od pustych ścian.

Lisa podążyła za nim, żołnierz został na straży przy drzwiach.

Wnętrze rozświetlały dalsze lampy. Po obu stronach do ścian przytwierdzono ogromne młynki modlitewne, stojący zaś pośrodku dwuipółmetrowy posąg Buddy z drewna tekowego obstawiony był pachnącymi jałowcem świecami i pękami wonnych trociczek. Po bokach i nieco z tyłu stały rzędy innych świętych posągów.

Wzrok Lisy przywykał do mroku i powoli zaczęły wyłaniać się liczne malowidła ścienne i misternie rzeźbione drewniane mandale, z których migotliwe światło lamp wydobywało sceny pełne demonów. Z belek stropu zwisały lampy, jednak żadna z nich się nie paliła.

Ang Gelu znów coś zawołał.

Gdzieś wysoko nad ich głowami coś zaskrzypiało.

Ten niespodziewany dźwięk obojgu zmroził krew w żyłach. Żołnierz zapalił latarkę i oświetlił nią sklepienie. Światło wydobyło z mroku dziwaczne cienie, jednak nikogo nie dostrzegli.

Chwilę później znów usłyszeli skrzypnięcie deski w podłodze. Ktoś chodził na górze. Wprawdzie oznaczało to, że ktoś jednak przeżył, Lisa poczuła na plecach zimne dreszcze.

– Na górze jest pomieszczenie do samotnych medytacji – wyjaśnił Ang Gelu. – Tam w rogu są schody. Pójdę sprawdzić, wy zostańcie tutaj.

W pierwszej chwili Lisa była gotowa go posłuchać, jednak torba na ramieniu przypomniała jej o ciężarze lekarskiej odpowiedzialności. Była pewna, że zwierzęta w zagrodzie nie zginęły z ręki człowieka, jeśli więc jest ktoś, kto będzie mógł opowiedzieć, co się tutaj stało, powinna to jak najszybciej usłyszeć.

– Idę z panem – oświadczyła, poprawiając torbę na ramieniu.

Powiedziała to wprawdzie pewnym siebie głosem, ale puściła Ang Gelu przodem.

Mnich obszedł posąg Buddy i skierował się do widocznego w głębi wejścia z ciężką, przetykaną złotem brokatową zasłoną, za którą znajdował się korytarz prowadzący w głąb budynku. Było tu mroczno, bo przez zasłonięte okiennicami okna przedostawały się tylko pojedyncze promyki światła, jednak nawet w tak mizernym oświetleniu nie mogło być wątpliwości, co znaczą ciemnopurpurowe ślady na pobielonej ścianie.

Krew.

W głębi zauważyli wystające z otwartych drzwi i leżące w czarnej kałuży gołe nogi. Ang Gelu dał Lisie znak, że ma zawrócić do świątyni, lecz ona pokręciła głową i wyminęła go. Nie łudziła się, że zdoła udzielić pomocy leżącemu – na odległość było widać, że na to jest już za późno – ale ciekawość kazała jej zobaczyć, co się stało. Przeszła parę kroków i dotarła do drzwi.

Spojrzała w dół i aż się zatoczyła.

Poza odciętymi w połowie ud nagimi nogami nie było nic więcej. Zmusiła się, by zajrzeć w głąb izby, gdzie musiała wydarzyć się tragedia. Na środku leżało kilkanaście odciętych kończyn, które ktoś rzucił na stertę jak kawałki drewna na opał.

A potem zobaczyła odcięte głowy. Leżały ułożone równo pod ścianą i patrzyły na nią martwymi oczami, w których czaiło się jeszcze śmiertelne przerażenie.

Ang Gelu dołączył do niej i na widok tej krwawej jatki stanął jak wryty. Zaczął coś mamrotać pod nosem, ale nie wiedziała czy się modli, czy po cichu klnie.

Być może to jego szept spowodował, że w pomieszczeniu coś się poruszyło. Zza sterty kończyn wyłoniła się naga łysa postać, cała ubrudzona krwią. Jeden z tutejszych mnichów.

Postać wydała z siebie dziki świszczący charkot szaleńca. Skąpe światło odbiło się w jego oczach, które rozbłysły jak u wilka.

Mnich ruszył ku nim, wlokąc po podłodze metrowej długości sierp. Lisa odskoczyła w głąb korytarza, ale Ang Gelu nawet nie drgnął. Uniósł obie dłonie na znak bezbronności i powiedział cichym, uspokajającym tonem:

– Relu Na. Relu Na.

Lisa domyśliła się, że zwraca się do niego po imieniu, które widać zapamiętał z poprzednich wizyt w klasztorze. Prosty zabieg wypowiedzenia na głos imienia jakby uczłowieczył szaleńca, ale jednocześnie jeszcze bardziej podkreślił grozę sytuacji.

Mnich z dzikim wrzaskiem rzucił się na pobratymca, ale Ang Gelu uchylił się przed ciosem sierpem. Szaleniec musiał być w równym stopniu osłabiony umysłowo co fizycznie, bo Ang Gelu bez trudu złapał go za ramiona i przyparł do framugi drzwi.

Lisa szybko się opanowała, zdjęła z ramienia torbę, rozpięła kieszeń i wyciągnęła metalowe pudełko. Nacisnęła wieczko kciukiem i otworzyła.

W środku znajdował się zestaw gotowych do użycia plastikowych strzykawek, napełnionych różnego rodzaju środkami: morfiną dla uśmierzenia bólu, epinefryną na anafilaksję, lasiksem na duszności. Były opisane, ale ona i tak znała na pamięć ich rozmieszczenie. W sytuacjach awaryjnych liczy się każda sekunda. Wyjęła pierwszą z brzegu strzykawkę.

W środku był midazolam – środek uspokajający. Ataki szaleństwa i halucynacje na tych wysokościach zdarzały się dość często i pomoc farmakologiczna bywała niezbędna.

Zębami ściągnęła nasadkę z igły i ruszyła ku drzwiom.

Ang Gelu wciąż przypierał mnicha do framugi, choć ten cały czas wściekle walczył. Szarpał się i wyrywał i zdołał już swemu prześladowcy rozciąć wargę i podrapać szyję.

– Trzymaj go mocno! – krzyknęła.

Ang Gelu starał się jak mógł, ale w tym momencie – być może wyczuwając zamiary kobiety – szaleniec szarpnął się do przodu i wbił zęby w policzek Anga Gelu.

Mnich zawył z bólu, czując, jak zęby docierają aż do kości.

Mimo to nie pozwolił mu się wyrwać.

Lisa skoczyła na pomoc, wbiła igłę w kark szaleńca i wcisnęła tłoczek.

– Możesz go puścić!

Ang Gelu odepchnął mnicha z taką siłą, że jego głowa uderzyła o framugę. Oboje się cofnęli.

– Środek zadziała za niecałą minutę.

Lisa wolałaby go podać dożylnie, ale dzikie skoki szaleńca zupełnie to wykluczały i musiała się zadowolić wstrzyknięciem leku domięśniowo. Kiedy trochę się uspokoi, będzie mogła podjąć dalsze zabiegi, a może uda jej się też wycisnąć z niego jakieś informacje.

Czując piekący ból, mnich zawył i zaczął rozcierać sobie kark. Potem schylił się po sierp, wyprostował i runął w ich stronę.

Lisa pociągnęła Anga Gelu do tyłu.

– Czekaj, zaraz mu…

Huknęło.

Odgłos wystrzału w ciasnej izbie prawie ich ogłuszył, a głowa mnicha wręcz eksplodowała fontanną krwi i odłamków kości. Impet pocisku odrzucił go w tył i jego ciało runęło bezwładnie na podłogę.

Lisa i Ang Gelu przerażeni rozejrzeli się za strzelcem.

Kilka kroków od nich z karabinem przyłożonym do ramienia stał ich nepalski żołnierz. Spiorunowany wzrokiem, powoli go opuścił i w milczeniu wysłuchał potoku słów, jakie wylał na niego Ang Gelu, który z trudem się powstrzymał, by nie wyszarpnąć mu broni.

Lisa pochyliła się nad ciałem i zbadała puls. Brak było jakichkolwiek oznak życia. Przyjrzała się leżącym zwłokom, jakby szukając odpowiedzi w ich wyglądzie, wiedziała jednak, że do ustalenia przyczyn ataku szaleństwa potrzebna jest sekcja, i to z użyciem najnowszych metod medycyny sądowej. Z informacji przekazanych przez posłańca wynikało, że problem, jaki zaistniał w klasztorze, nie dotyczył jednego przypadku. Reakcja pozostałych jego mieszkańców musiała być mniej więcej podobna.

Ale reakcja na co? Czyżby do organizmów mnichów przedostały się jakieś metale ciężkie, na przykład w wodzie pitnej? Albo pojawiły się jakieś trujące gazy? A może zadziałały toksyny ze zleżałego zboża? Jakiś wirus podobny do eboli? A nawet zmutowana postać choroby szalonych krów? Lisa nie wiedziała, czy wirus ten może być groźny dla jaków. Pamiętała rozdęte zwłoki zwierząt, ale nic z tego nie wynikało.

Dołączył do niej Ang Gelu. Miał głęboko rozorany krwawiący policzek, ale mnich zdawał się nie zwracać uwagi na ból. Sprawiał wrażenie, jakby dużo bardziej cierpiał z powodu śmierci szaleńca.

– Nazywał się Relu Na Havarshi.

– Znał go pan?

Kiwnięcie głowy.

– Był kuzynem męża mojej siostry. Pochodził z małej wioski w Raise. Dał się omamić maoistowskim buntownikom, ale nie mógł się pogodzić z ich coraz większą brutalnością i uciekł. Dla maoistów to zdrada karana śmiercią. Pomogłem mu się ukryć i znalazłem miejsce w tym klasztorze… tu jego dawni kompani nigdy by go nie znaleźli. Miał tu mieć spokój, który pozwoli mu dojść do siebie… W każdym razie o to się modliłem. Teraz będzie musiał sam odnaleźć drogę do spokoju.

– Przykro mi.

Lisa wyprostowała się. Przypomniała sobie stertę odciętych kończyn w pomieszczeniu obok. Czy szaleństwo wyzwoliło w nim pourazowy szok, który spowodował odtworzenie najbardziej traumatycznej sytuacji?

Nad ich głowami znów zaskrzypiała podłoga.

Wszyscy troje spojrzeli w górę.

Zdążyła już zapomnieć, po co tu w ogóle weszli. Ang Gelu wskazał wąskie schody prowadzące z korytarza tuż obok zasłoniętego kotarą przejścia do sali modlitw. Wcześniej ich nie zauważyła. Zresztą bardziej przypominały drabinę niż schody.

– Sprawdzę na górze – powiedział.

– Nie, trzymajmy się razem – zaoponowała. Sięgnęła do torby i napełniła nową strzykawkę środkiem uspokajającym. – Tylko niech pan uważa, żeby temu kowbojowi znów nie zachciało się strzelać.

Pierwszy wszedł na górę żołnierz. Rozejrzał się i dał im znak, że mogą iść za nim. Pomieszczenie na górze było zupełnie puste i tylko w jednym z narożników leżała sterta cienkich poduszek. Pachniało żywicą, z dołu dolatywała woń trociczek.

Żołnierz wycelował w drewniane drzwi w głębi. W smudze migotliwego światła przedostającego się przez szparę przy podłodze coś się ruszało.

Za drzwiami ktoś był.

Ang Gelu podszedł i zapukał.

Skrzypienie ustało.

Zawołał coś głośno. Lisa nie zrozumiała, co powiedział, ale osoba za drzwiami najwyraźniej tak, bo dało się słyszeć skrzypnięcie podłogi i szczęk zasuwki. Drzwi lekko się uchyliły i zapadła cisza.

Ang Gelu wyciągnął rękę.

– Ostrożnie – szepnęła Lisa, zaciskając dłoń na strzykawce będącej jej jedyną bronią.

Stojący obok żołnierz ścisnął mocniej karabin.

Ang Gelu pchnął drzwi, otwierając je na oścież. Izba była wielkości garderoby. W rogu stało nieposłane łóżko, na stoliku paliła się lampka olejowa. Powietrze przesycone było dławiącym smrodem fekaliów, który dobywał się z niczym niezasłoniętego naczynia w nogach łóżka. Widać było, że osoba przebywająca w tym pomieszczeniu nie opuszczała go od wielu dni.

W kącie stał starzec odwrócony do nich plecami. Tak jak Ang Gelu miał na sobie czerwoną szatę mnicha, tyle że poplamioną i podartą. Była podwinięta i obwiązana wokół ud, ukazując gołe nogi. Nie zwracając na nich uwagi, starzec malował coś na ścianie, a właściwie mazał po niej palcami jednej dłoni.

Palce miał umoczone we własnej krwi.

Kolejny szaleniec.

W drugiej ręce trzymał krótki sztylet, a na obu jego nogach widać było liczne ślady krwawiących nacięć. Nie zwrócił uwagi na wchodzących i ani na chwilę nie przerwał swego zajęcia.

– Lamo Khemsar – odezwał się Ang Gelu. W jego głosie była troska, ale i nieufność.

Lisa stanęła obok ze strzykawką w wyciągniętej dłoni. Ang Gelu spojrzał na nią, ona kiwnęła głową i ruchem ręki powstrzymała żołnierza. Nie może dopuścić do powtórki dramatu z dołu.

Lama Khemsar odwrócił się twarzą do nich. Skórę miał obwisłą, oczy szkliste i nieprzytomne, ale w migotliwym świetle lampki widać było rumieńce na policzkach. Były aż nazbyt wyraźne, jak u człowieka w gorączce.

– Ang Gelu – mruknął starzec, nie odrywając wzroku od bohomazów, którymi zdążył już pokryć wszystkie ściany celi. Znieruchomiał z wyciągniętym przed siebie, zakrwawionym palcem, jakby chciał bezzwłocznie powrócić do przerwanego zajęcia.

To uspokoiło Anga Gelu. Będący przełożonym klasztoru starzec najwyraźniej nie stracił do końca kontaktu z rzeczywistością, a to pozwalało mieć nadzieję, że uda się uzyskać odpowiedzi na podstawowe pytania. Podszedł bliżej i powiedział coś w nepali.

Mnich skinął głową potakująco, ale widać było, że myślami jest przy swoich krwawych malunkach. Lisa rozejrzała się po izbie. Stwierdziła, że ściany pokryte są powtarzającymi się seriami identycznych znaków.


Przekonana, że nie są to nic nieznaczące bohomazy, sięgnęła do torby, wyjęła aparat i nie unosząc go do oczu, skierowała obiektyw na ścianę. Nacisnęła przycisk, zapominając niestety o fleszu.

Celę wypełnił oślepiający błysk.

Starzec krzyknął rozpaczliwie i zaczął na oślep wymachiwać sztyletem. Ang Gelu odskoczył, jednak nie on był celem ataku. Wrzeszcząc z przerażenia, lama Khemsar zamachnął się i przeciągnął sztyletem po swoim gardle. Purpurowa kreska szybko zamieniła się w otwartą pulsującą ranę, z której buchnęła krew. Sztylet musiał przeciąć krtań, bo we krwi pojawiły się pęcherzyki powietrza.

Ang Gelu rzucił się do przodu i wytrąciwszy sztylet z ręki starca, wziął go w objęcia i ostrożnie posadził na podłodze. Lejąca się z rany krew wsiąkała w jego szatę.

Lisa rzuciła aparat i torbę na podłogę i pospieszyła z pomocą. Ang Gelu próbował tamować krew, uciskając ranę, ale wszelkie wysiłki były daremne.

– Pomóż mi go ułożyć na podłodze! – krzyknęła. – Trzeba udrożnić…

Ang Gelu pokręcił głową. Wiedział, że już nic nie da się zrobić. Nie wypuszczając starca z objęć, zaczął go lekko kołysać. Sygnalizowany malejącymi porcjami pęcherzyków powietrza, oddech rannego praktycznie ustał. Podeszły wiek, ubytek krwi i odwodnienie robiły swoje. Lama Khemsar odchodził z tego świata.

– Tak mi przykro – szepnęła Lisa. – Pomyślałam… – omiotła ręką ściany – …że to może być coś ważnego.

Ang Gelu pokręcił głową.

– To tylko bazgroły. Bohomazy szaleńca.

Nie bardzo wiedząc co zrobić, Lisa wyciągnęła z torby stetoskop i przyłożyła go do piersi starca. Chciała choć trochę zagłuszyć w sobie poczucie winy i próbować jeszcze coś robić. Wsłuchiwała się jednak na próżno. Serce rannego przestało bić. Pod stetoskopem wyczuła na skórze jakieś zgrubienia. Delikatnie odchyliła nasiąkniętą krwią szatę starca i obnażyła jego klatkę piersiową.

Ang Gelu spojrzał w dół i zadrżał.

Wyglądało na to, że lama Khemsar nie ograniczył się do pokrywania znakami ścian celi i kolejny symbol wyrył sobie na skórze. Nie było wątpliwości, że symbol został wycięty tym samym sztyletem i tą samą ręką. Tyle że w odróżnieniu od tajemniczych znaków na ścianach, krzyża o zgiętych ramionach nie sposób było nie rozpoznać.


Swastyka.

Nim zdążyli cokolwiek powiedzieć, budynkiem wstrząsnął pierwszy wybuch.

Godzina 9.55

Obudził się ogarnięty paniką.

Huk pioruna wytrącił go z otępienia. Nie, to nie piorun, to eksplozja. Z niskiego pułapu posypały mu się na głowę drobiny tynku. Usiadł zdezorientowany, próbując uzmysłowić sobie, co się z nim dzieje. Całe pomieszczenie lekko wirowało. Rozejrzał się i zrzucił z siebie brudny wełniany koc. Siedział na pryczy, ubrany tylko w płócienną przepaskę na biodrach. Spróbował unieść rękę. Drżała. W ustach czuł dziwny smak i choć w pomieszczeniu panował półmrok, bolały go oczy. Ciałem wstrząsnął nagły paroksyzm dreszczy.

Nie umiał określić, gdzie ani nawet kiedy się to wszystko dzieje.

Spuścił nogi z pryczy i spróbował stanąć. Świat zawirował i ponownie pociemniało mu w oczach. Opadł na pryczę i pewnie znów zapadłby się w niebyt, gdyby nie poderwał go odgłos serii z broni maszynowej. Gdzieś bardzo blisko. Jedna krótka seria i cisza.

Podjął jeszcze jedną próbę, tym razem z większą determinacją. Wlokąc się ku drzwiom, poczuł, że wraca mu pamięć. Oparł się o ścianę i trzymając się ręką framugi, drugą sięgnął do klamki.

Drzwi były zamknięte.

Godzina 9.57

– To był nasz helikopter – powiedział Ang Gelu. – Wysadzili go.

Lisa stała przy wysokim oknie. Usłyszawszy chwilę wcześniej grzmot eksplozji, zwolnili blokady okiennic i otworzyli je na oścież. Żołnierz, któremu wydało się, że widzi jakiś ruch na dziedzińcu, wystrzelił krótką serię, ale nikt nie odpowiedział ogniem.

– Może to sam pilot? – zastanowiła się Lisa. – Może coś stało się z silnikiem i musiał się ewakuować.

Żołnierz ukląkł przy oknie w pozycji strzeleckiej i oparłszy kolbę o parapet, przyłożył oko do lunety i zaczął przez nią przepatrywać teren.

Ang Gelu wyciągnął rękę w kierunku słupa smoliście czarnego dymu, który bił w niebo za kartofliskiem. Dokładnie tam, gdzie zostawili śmigłowiec.

– Nie wierzę, że to była zwykła usterka techniczna – oświadczył z przekonaniem.

– To co my teraz zrobimy? – zmartwiła się Lisa. Czy helikopter wysadził w powietrze kolejny oszalały mnich? A jeśli tak, ilu jeszcze takich szaleńców kręci się po klasztorze? Wciąż miała przed oczami bestię w ludzkim ciele wymachującą sierpem i szaleńca podrzynającego sobie gardło… Co się tu, u diabła, dzieje?

– Musimy uciekać – powiedział Ang Gelu.

– Jak i dokąd?

– Dzień marszu stąd jest kilka osad i pojedynczych chałup. Nie wiem, co się tutaj wydarzyło, ale we trójkę na pewno sobie z tym nie poradzimy.

– Co z resztą mieszkańców klasztoru? Może nie na wszystkich podziałało to tak jak na pańskiego krewnego. Czy nie należy spróbować im pomóc?

– Przede wszystkim odpowiadam za pani bezpieczeństwo, pani doktor. Ponadto trzeba koniecznie zawiadomić władze.

– A jeśli to, co się tu stało, to jakaś epidemia? Ruszając się stąd, możemy ją przenieść na innych.

– Zniszczenie helikoptera oznacza – rzekł mnich, pocierając lekko swój zmasakrowany policzek – że nie mamy żadnych środków łączności. Więc jeśli tu zostaniemy, umrzemy jak tamci… a świat nawet o tym nie usłyszy.

To ją przekonało.

– Póki nie dowiemy się czegoś więcej, ograniczymy kontakt z otoczeniem do minimum – ciągnął mnich. – Sprowadzimy pomoc, ale zachowamy dystans.

– Bez żadnego fizycznego kontaktu.

– Sytuacja uzasadnia podjęcie takiego ryzyka – przytaknął mnich.

Lisa wolno pokiwała głową i popatrzyła na słup czarnego dymu na błękitnym niebie. Pewnie znaczyło to, że jeden z ich ekipy nie żyje. Trudno było ocenić liczbę ofiar wśród mieszkańców klasztoru, ale jeśli został jeszcze ktoś przy życiu, eksplozja na pewno pobudzi go do działania. Jeśli mają uciekać, należy to zrobić jak najszybciej.

– Ruszamy – zdecydowała.

Ang Gelu powiedział coś rozkazująco do żołnierza, a ten kiwnął głową i z bronią gotową do strzału opuścił posterunek przy oknie.

Lisa obrzuciła ostatnim spojrzeniem celę i zwłoki mnicha. Obawiała się, że jeśli panująca w klasztorze choroba jest zakaźna, mogli się nią zarazić. Zmierzając do wyjścia, zaczęła analizować swoje samopoczucie. W ustach czuła suchość, bolały ją mięśnie szczęk, miała przyspieszone tętno. Tyle że wszystko to mogło być skutkiem stresu i stanowić naturalną reakcję organizmu człowieka, który staje przed wyborem „wiać czy walczyć”. Dotknęła ręką czoła. Było zroszone potem, ale nie rozpalone. Odetchnęła głęboko, starając się uspokoić i uwolnić od ponurych myśli. Nawet jeśli choroba jest zakaźna, okres inkubacji musi trwać dłużej niż godzinę.

Przeszli przez salę z posągiem Buddy; wpadające przez uchylone drzwi światło dzienne raziło w oczy.

Pierwszy wysunął się na zewnątrz żołnierz. Przez dłuższą chwilę rozglądał się po dziedzińcu i dopiero wtedy dał im znak ręką, że wszystko w porządku. Lisa i Ang Gelu również wyszli.

Lisa szybko przebiegła wzrokiem ciemne zakamarki, ale nigdzie nie dostrzegła żadnego podejrzanego ruchu. Wszędzie panowała martwa cisza.

Niestety, niezbyt długo.

Potężna detonacja w pawilonie po drugiej stronie dziedzińca rzuciła ją na ziemię. Przeturlała się na bok i uniósłszy głowę, spojrzała za siebie.

Widać było słup ognia i fruwające w powietrzu dachówki. Z obu wyrwanych okien wystrzeliły ogromne ogniste kule, a w miejsce rozerwanych na kawałki drzwi pojawiły się kłęby dymu i płomienie. Nad ich głowami przetoczyła się fala takiego żaru, jakby ktoś tuż obok otworzył klapę pieca hutniczego.

Podmuch towarzyszący eksplozji powalił stojącego parę kroków dalej żołnierza i przewrócił na plecy. Dzięki temu, że kurczowo zacisnął palce na skórzanym pasku, udało mu się nie wypuścić z rąk karabinu. W gradzie lecących z nieba kawałków dachówek zaczął niezgrabnie wstawać.

Ang Gelu również wstał i podał rękę Lisie.

I w tym momencie został trafiony.

Ponad hurgot spadających dachówek i hałas buchającego ognia wybił się głośniejszy pojedynczy huk. Wystrzał z broni palnej. Górna część twarzy mnicha zamieniła się w krwawą miazgę.

Lisa nie miała wątpliwości, że tym razem to nie sprawka ich ochroniarza.

Jego karabin zwisał bezwładnie na ramieniu, a on sam próbował zasłaniać się przed spadającymi odłamkami dachówek. Zachowywał się tak, jakby w ogóle nie usłyszał strzału, i dopiero gdy zobaczył padającego Anga Gelu, dotarło do niego, co się stało. Zareagował tak, jak go tego uczono: zrobił gwałtowny unik w prawo, padł na ziemię i podczołgał się do ściany najbliższego budynku, jednocześnie wykrzykując coś niezrozumiale do Lisy.

Ta zaczęła cofać się na czworakach w stronę wejścia do świątyni. Rozległ się kolejny huk wystrzału i tuż obok od bruku dziedzińca odbił się pocisk, krzesząc snop iskier. Lisa jednym susem pokonała próg i wpadła w mroczne wnętrze świątyni.

Wystawiając ostrożnie głowę przez drzwi, przyglądała się poczynaniom żołnierza, który czołgał się wzdłuż ściany, pilnując się, by nie wejść w pole ostrzału.

Wstrzymując oddech, zaczęła się rozglądać, wodząc szeroko otwartymi oczami po dachach i oknach pawilonów. Kto strzelał do Anga Gelu?

Po chwili go zobaczyła.

W kłębach dymu wydobywających się z pawilonu po drugiej stronie dziedzińca mignęła jakaś sylwetka. Zauważyła też odblask płomieni na metalu broni przebiegającego. Snajper opuścił swoją dotychczasową pozycję i widać szukał teraz lepszego miejsca.

Lisa wyślizgnęła się na zewnątrz i modląc się, by snajper jej nie wypatrzył, machnęła ręką i krzyknęła do żołnierza, który opierając się plecami o ścianę, wolno sunął w stronę świątyni. Jego wzrok i karabin skierowane były na dach i najwyraźniej nie zauważył manewru snajpera.

– Uciekaj! – krzyknęła.

Nie znała języka nepali, ale panika w jej głosie nie wymagała tłumacza. Żołnierz spojrzał na nią, a ona ponagliła go ruchem ręki, starając się pokazać na migi, którędy pobiegł snajper. Nie wiedziała natomiast, gdzie jest teraz i czy zajął już nową pozycję.

– Biegnij! – wrzasnęła.

Żołnierz zrobił krok w jej stronę, ale błysk, jaki się w tym momencie ukazał za jego plecami świadczył o tym, że źle oceniła sytuację. Snajper nie szukał nowej pozycji strzeleckiej. Z okna, pod którym stał żołnierz, strzeliły płomienie. Kolejny granat…

O Boże…

Wybuch dopadł żołnierza w pół kroku. Drzwi za jego plecami wyleciały w fontannie płonących drzazg i runęły na niego w momencie, gdy podmuch wybuchu uniósł go w powietrze i cisnął na środek dziedzińca. Runął bezwładnie na twarz i poszorował po bruku.

Potem znieruchomiał i już się nie poruszył, mimo że jego mundur zaczął się palić.

Lisa wpadła do świątyni i nie spuszczając wzroku z wejścia, zaczęła się cofać ku przejściu za posągiem Buddy. Nie miała żadnego planu, bo prawdę powiedziawszy, z trudem udawało jej się zebrać myśli.

Jednego była pewna: Ang Gelu i żołnierza nie zamordował mnich w ataku szału. Działania zabójcy były zbyt precyzyjnie zaplanowane i wykonane.

Teraz została już tylko ona.

Zajrzała ostrożnie do korytarzyka, ale poza zakrwawionymi zwłokami Relu Na nie było w nim nikogo. Gdyby udało jej się dotrzeć do ciała i zabrać sierp… przynajmniej nie byłaby tak zupełnie bezbronna…

Wślizgnęła się do środka.

Nie zdołała postawić drugiego kroku, gdy tuż za nią wyrosła jakaś postać. Naga ręka złapała ją od tyłu i ścisnęła za szyję, czyjś chrapliwy głos tuż przy uchu powiedział:

– Nie ruszaj się.

Lisa nigdy nie należała do osób potulnie wykonujących polecenia i tym razem nie było inaczej. Niemal odruchowo machnęła łokciem i z całej siły walnęła napastnika w brzuch.

Usłyszała miłe dla ucha „uff”, ręka puściła jej szyję i napastnik zwinął się bólu, pociągając za sobą ciężką haftowaną kotarę zasłaniająca wejście.

Lisa odwróciła się do tyłu sprężona i gotowa rzucić się do ucieczki.

Nie licząc przepaski na biodrach, mężczyzna był zupełnie nagi. Miał skórę brązową od słońca i miejscami pokrytą starymi bliznami, długie czarne włosy opadały mu na twarz, częściowo ją zasłaniając. Wyglądem i atletyczną budową bardziej przypominał amerykańskiego Indianina niż tybetańskiego mnicha.

Może przez tę przepaskę na biodrach…

Mężczyzna westchnął i spojrzał na nią jasnobłękitnymi oczami, w których tańczyły refleksy płomienia lampy.

– Coś ty za jeden? – warknęła Lisa.

– Painter – stęknął mężczyzna. – Painter Crowe.

Czarny Zakon

Подняться наверх