Читать книгу Wojna Kalibana - James S.a. Corey - Страница 6

Prolog
Mei

Оглавление

– Mei! – zawołała pani Carrie. – Zostaw malowanie. Przyszła twoja mama.

Minęło kilka sekund, zanim Mei zrozumiała słowa nauczycielki, i to nie dlatego, że nie znała słów – miała już cztery lata, nie była maluchem – po prostu nie pasowały do jej obrazu świata. Mama nie mogła po nią przyjść. Opuściła Ganimedesa i poleciała na stację Ceres, ponieważ, jak powiedział tatuś, mama potrzebowała trochę czasu dla siebie. Wróciła, pomyślała nagle Mei, czując szybsze bicie serca.

– Mamusia?

Z miejsca, gdzie Mei siedziała przy małych sztalugach, widok na drzwi szatni blokowało kolano pani Carrie. Dłonie Mei były lepkie od farb do malowania palcami, czerwone, niebieskie, i zielone plamy sięgały aż po nadgarstki. Przesunęła się do przodu i chwyciła nogę pani Carrie, po części, żeby ją przesunąć, po części, by pomóc sobie przy wstawaniu.

– Mei! – krzyknęła pani Carrie.

Dziewczynka popatrzyła na plamę z farby na spodniach pani Carrie i ledwie kontrolowany gniew na szerokiej, ciemnej twarzy.

– Przepraszam, pani Carrie.

– W porządku – odpowiedziała nauczycielka napiętym głosem, świadczącym o tym, że wcale nie było w porządku, ale Mei nie zostanie ukarana. – Idź umyć ręce, a potem wróć posprzątać po swoim malowaniu. Zapakuję twój obrazek i będziesz mogła dać go mamie. To piesek?

– Kosmiczny potwór.

– Bardzo ładny potwór. A teraz, proszę, skarbie, idź umyć ręce.

Mei przytaknęła i pobiegła do łazienki z fartuszkiem powiewającym wokół niej jak szmata zaczepiona w przewodzie wentylacyjnym.

– I nie dotykaj ściany!

– Przepraszam, pani Carrie.

– Nic nie szkodzi. Po prostu wytrzyj to po umyciu rąk.

Odkręciła wodę na maksimum, spłukując ze skóry kolorowe mazaje. Ręce suszyła, nie przejmując się, czy chlapie wodą na podłogę i ścianę. Miała wrażenie, jakby ciążenie zmieniło kierunek, ciągnąc ją w stronę drzwi i poczekalni, zamiast w dół, do ziemi. Inne dzieci przyglądały się podekscytowane – bo ona była podniecona – jak Mei z grubsza ściera ślady farby ze ściany i pośpiesznie chowa słoiczki z farbą z powrotem do pudełka i odstawia na półkę. Ściągnęła fartuch przez głowę, nie czekając na pomoc pani Carrie, i wcisnęła go do kosza.

W poczekalni zastała panią Carrie z dwójką innymi dorosłych, z których żadne nie było mamusią. Była tam nieznana jej pani, która trzymała ostrożnie obrazek Mei z kosmicznym potworem, uśmiechając się uprzejmie. Drugim dorosłym był doktor Strickland.

– Nie, bardzo dobrze sobie radzi z samoobsługą w ubikacji – mówiła pani Carrie. – Oczywiście, czasami zdarzają się wypadki.

– Oczywiście – zgodziła się kobieta.

– Mei! – powiedział doktor Strickland, schylając się tak, że zrobił się niewiele większy od niej. – Jak się ma moja ulubiona dziewczynka?

– Gdzie jest... – zaczęła, ale zanim zdążyła powiedzieć mamusia, doktor Strickland wziął ją w ramiona.

Był większy od tatusia i pachniał jak sól. Odchylił ją do tyłu i zaczął łaskotać boki, od czego roześmiała się tak bardzo, że nie mogła mówić.

– Bardzo dziękujemy – powiedziała kobieta.

– Miło było panią poznać – odpowiedziała pani Carrie, ściskając rękę nieznanej pani. – Naprawdę miło jest mieć Mei w grupie.

Doktor Strickland nie przestawał łaskotać Mei, aż zamknęły się za nimi drzwi do Montessori. Mei wreszcie złapała oddech.

– Gdzie jest mamusia?

– Czeka na nas – odpowiedział doktor Strickland. – Zabierzemy cię teraz do niej.

* * *

Nowsze korytarze Ganimedesa były szerokie i zielone, a wymienniki powietrza ledwie pracowały. Z dziesiątków rynienek hydroponicznych wyrastały wąskie jak noże liście areki. Po ścianach rozpełzały się żółto-zielone liście epipremnum złocistego, a pod nimi rozkładały się ciemnozielone, proste sansewierie gwinejskie. Pełnozakresowe diody świeciły na złotobiało. Tata mówił, że tak właśnie wygląda światło Słońca na Ziemi, a Mei wyobrażała sobie planetę jako olbrzymią, skomplikowaną sieć roślin i korytarzy z rozciągniętym nad nimi w pasy Słońcem pośród błękitnego nieba-sufitu. Można było się tam wspiąć na ściany i trafić gdziekolwiek.

Mei oparła głowę na ramieniu doktora Stricklanda, wyglądając zza jego pleców i wymieniając nazwy wszystkich mijanych roślin. Sansevieria trifasciata. Epipremnum aureum. Poprawne nazywanie roślin zawsze wywoływało uśmiech na twarzy tatusia. Kiedy robiła to po cichu, jej ciało robiło się spokojniejsze.

– Więcej? – zapytała pani. Była ładna, ale Mei nie podobał się jej głos.

– Nie – odpowiedział doktor Strickland. – Mei jest ostatnia.

– Chysalidocarpus lutenscens – powiedziała Mei na głos.

– Dobrze – powiedziała pani, a potem powtórzyła jeszcze raz, łagodniej: – Dobrze.

Im bliżej byli powierzchni, tym węższe robiły się korytarze. Starsze przejścia zawsze wydawały się brudniejsze, choć tak naprawdę nie było tam żadnego brudu. Po prostu były bardziej zużyte. Mieszkania i laboratoria blisko powierzchni były miejscem zamieszkania dziadków Mei, gdy przybyli na Ganimedesa. W tamtych czasach nie było niczego głębiej. Powietrze tak wysoko miało dziwny zapach, a wymienniki musiały cały czas pracować, szumiąc i dudniąc.

Dorośli nie rozmawiali ze sobą, ale doktor Strickland co jakiś czas przypominał sobie o Mei i zadawał jej pytania: którą kreskówkę w kanałach stacji lubi najbardziej? Kto jest jej najlepszą przyjaciółką w przedszkolu? Co jadła dzisiaj na obiad? Mei spodziewała się, że zacznie zadawać inne pytania, te, które zadawał zawsze później, i zaczęła sobie przygotowywać odpowiedzi.

Czy drapie cię w gardle? Nie.

Czy budziłaś się spocona? Nie.

Czy w twojej kupce w tym tygodniu pojawiła się krew? Nie.

Czy brałaś leki dwa razy każdego dnia? Tak.

Ale tym razem doktor Strickland nie zapytał o żadną z tych rzeczy. Korytarze, którymi szli, robiły się coraz starsze i węższe, aż pani musiała iść za nimi, żeby przepuścić ludzi idących z przeciwnej strony. Wciąż niosła w ręku obrazek Mei zwinięty w rulon, żeby nie pognieść papieru.

Doktor zatrzymał się przy nieoznaczonych drzwiach, przeniósł Mei na drugie biodro i wyciągnął ręczny terminal z kieszeni spodni. Wstukał coś w programie, którego dziewczynka jeszcze nigdy nie widziała, i drzwi otworzyły się z głośnym pyknięciem rozszczelniania, jak ze starego filmu. Korytarz po drugiej stronie był pełen śmieci i starych metalowych pudeł.

– To nie jest szpital – zauważyła Mei.

– To bardzo specjalny szpital – odpowiedział doktor Strickland. – Chyba jeszcze nigdy tu nie byłaś, prawda?

Według Mei to wcale nie wyglądało na szpital. Bardziej przypominało jeden z tych opuszczonych tuneli, o których czasem mówił tatuś, pozostałości z czasów, gdy dopiero budowano stację na Ganimedesie. Teraz używano ich już tylko na magazyny. Ale w tym na końcu znajdowała się śluza i kiedy przez nią przeszli, okolica zaczęła bardziej przypominać szpital. Przynajmniej zrobiło się czysto, a w powietrzu czuć było zapach ozonu, jak w komorach do odkażania.

– Mei! Cześć, Mei!

To był jeden z dużych chłopców, Sandro. Miał już prawie pięć lat. Mei pomachała do niego, gdy doktor Strickland przechodził obok. Od razu zrobiło się jej lepiej, gdy zobaczyła, że są tu też starsi chłopcy. Skoro tu są, to pewnie wszystko jest w porządku, nawet jeśli pani idąca z doktorem Stricklandem nie była mamusią. Co jej przypomniało...

– Gdzie jest mamusia?

– Spotkamy się z nią za kilka minut – zapewnił doktor Strickland. – Musimy tylko najpierw zrobić kilka rzeczy.

– Nie – zaprotestowała Mei. – Nie chcę.

Doktor zaniósł ją do pokoju, który wyglądał trochę jak gabinet do badań, tylko że na ścianach nie było kreskówkowych lwów, a stoły nie wyglądały jak uśmiechnięte hipopotamy. Doktor Strickland posadził ją na stalowym stole i pogłaskał po głowie. Mei złożyła rączki na piersi i skrzywiła się.

– Chcę do mamusi – oświadczyła i sapnęła niecierpliwie, dokładnie tak, jak tatuś.

– No cóż, poczekaj tu chwilę, a ja zobaczę, co mogę zrobić w tej sprawie – odpowiedział z uśmiechem doktor Strickland. – Umea?

– Chyba jesteśmy gotowi. Sprawdź z operacyjnym, załaduj i wypuśćmy to.

– Pójdę im powiedzieć. Ty zostań tutaj.

Pani kiwnęła głową, a doktor Strickland wyszedł. Pani popatrzyła na nią bez śladu uśmiechu na ładnej twarzy. Mei jej nie lubiła.

– Chcę mój obrazek – oświadczyła. – On nie jest dla pani, tylko dla mamusi.

Kobieta spojrzała na obrazek, jakby zapomniała, że go ma, a potem go rozwinęła.

– To kosmiczny potwór mamusi – wyjaśniła Mei. Tym razem kobieta się uśmiechnęła. Wyciągnęła obrazek, a Mei natychmiast go chwyciła. Zrobiła przy tym kilka zagnieceń na papierze, ale się tym nie przejęła. Znowu złożyła rączki na piersi, skrzywiła się i sapnęła.

– Lubisz kosmiczne potwory, mała? – zapytała kobieta.

– Chcę do mamusi.

Pani podeszła bliżej. Pachniała jak sztuczne kwiaty i miała chude palce. Zdjęła Mei na podłogę.

– Chodź, mała – powiedziała. – Coś ci pokażę.

Pani zaczęła odchodzić i przez chwilę Mei się zawahała. Nie lubiła jej, ale jeszcze bardziej nie podobała jej się myśl, że mogłaby tu zostać sama. Poszła za nią. Pani przeszła krótkim korytarzem, wstukała kod na klawiaturze przy dużych metalowych drzwiach, które wyglądały jak wejście do starej śluzy, i przeszła przez nie, gdy się otworzyły. Mei weszła za nią. Pokój był zimny, nie podobało jej się tam. W środku nie było leżanki do badań, tylko duża szklana skrzynia wyglądająca jak akwarium na ryby, ale w środku nie było wody, a to, co tam siedziało, nie było rybą. Pani gestem wezwała Mei do podejścia bliżej, a gdy dziewczynka to zrobiła, pani ostro zastukała w szybę.

To coś w środku podniosło głowę. To był człowiek, tylko że goły, ale jego skóra nie wyglądała normalnie. Jego oczy świeciły na niebiesko, jakby miał ogień w głowie. I coś było nie tak z jego rękami.

Sięgnął w stronę szyby, a Mei zaczęła krzyczeć.

Wojna Kalibana

Подняться наверх