Читать книгу Gorączka Ciboli - James S.a. Corey - Страница 6

Prolog
Bobbie Draper

Оглавление

Tysiąc planet, pomyślała Bobbie, gdy zamknęły się drzwi. A właściwie nie tylko tysiąc planet. Tysiąc układów. Słońc. Gazowych olbrzymów. Pasów asteroidów. Wszystkie miejsca zasiedlone przez ludzi pomnożone przez tysiąc. Ekran nad siedzeniami po drugiej stronie wyświetlał wiadomości, ale głośniki były uszkodzone, a głos prezentera był zbyt zniekształcony, by zrozumieć słowa. Jednak grafika, która pojawiła się obok niego, wystarczyła, by wiedziała, o czym mówi. Dotarły nowe dane z sond wysłanych na drugą stronę wrót. Kolejne zdjęcie nieznanego słońca z elipsami oznaczającymi orbity nowych planet. Wszystkie były puste. Cokolwiek zbudowało protomolekułę i u zarania dziejów wystrzeliło ją w stronę Ziemi, nie odbierało już telefonu. Budowniczy mostów otworzył drogę, ale przez wrota nie przeszli wielcy bogowie.

Bobbie pomyślała, że to zdumiewające, jak szybko ludzkość potrafiła przejść od Cóż za przepotężna inteligencja stworzyła te niesamowite cuda? do Cóż, skoro ich tu nie ma, to czy możemy zabrać ich zabawki?

– Przepraszam – odezwał się chrapliwy męski głos. – Nie ma pani czasem paru groszy dla weterana?

Oderwała wzrok od ekranu. Mężczyzna był chudy, o szarej twarzy. Jego ciało zdradzało wszystkie oznaki dorastania w niskim ciążeniu: długi korpus, duża głowa. Oblizał wargi i nachylił się do niej.

– Weteran? – zapytała. – Gdzie służyłeś?

– Na Ganimedesie – odpowiedział, kiwając głową i starając się przybrać szlachetny wyraz twarzy. – Byłem tam, gdy wszystko trafił szlag. A kiedy tu wróciłem, rząd wyrzucił mnie na zbity pysk. Teraz próbuję nazbierać dość, żeby wykupić przelot na Ceres. Mam tam rodzinę.

Bobbie poczuła rosnącą w piersi złość, ale spróbowała zachować spokój w głosie i wyrazie twarzy.

– Korzystałeś z programu dla weteranów? Może ci pomogą.

– Potrzebuję tylko czegoś do zjedzenia – powiedział głosem, w którym pojawił się jad.

Bobbie rozejrzała się po wagonie. Zwykle o tej porze metrem podróżowało wiele osób. Wszystkie osiedla pod Aurorae Sinus były połączone próżniową rurą, elementem wielkiego projektu terraformacji Marsa, który rozpoczął się przed urodzeniem Bobbie i będzie trwał jeszcze długo po jej śmierci. Tym razem w wagonie nie było nikogo. Wzięła pod uwagę, jak musiała wyglądać w oczach żebraka. Była dużą, wysoką i masywną kobietą, ale siedziała, a sweter, który na sobie miała, był dość luźny. Mężczyzna mógł przyjąć błędne założenie, że na jej masę składa się głównie tłuszcz. Którego w ogóle nie miała.

– W której kompanii służyłeś? – zapytała.

Zamrugał. Wiedziała, że powinna się go trochę bać, ale to on poczuł się niepewnie, gdy nie okazała niepokoju.

– Kompanii?

– W której kompanii służyłeś?

Znowu oblizał wargi.

– Nie chcę...

– Bo wiesz, to zabawne – powiedziała. – Mogłabym przysiąc, że znałam praktycznie wszystkich służących na Ganimedesie, gdy zaczęła się wojna. Wiesz, jak przejdzie się przez coś takiego, to mocno wbija się w pamięć. Gdy widzisz, jak ginie mnóstwo twoich przyjaciół. Jaki miałeś stopień? Ja byłam sierżantem kompanii.

Szara twarz zamknęła się w sobie i zbielała. Mężczyzna zacisnął wargi. Wcisnął dłonie głębiej do kieszeni i coś wymamrotał.

– A teraz – kontynuowała Bobbie – pracuję trzydzieści godzin tygodniowo w ramach programu pomocy weteranom. I jestem cholernie pewna, że moglibyśmy zapewnić takiemu weteranowi jak ty całkiem przyzwoity byt.

Odwrócił się, a ona złapała go za łokieć szybciej niż mógł się odsunąć. Jego twarz wykrzywił strach i ból. Przyciągnęła go do siebie. Kiedy się odezwała, mówiła bardzo ostrożnie. Każde słowo było wyraźne i ostre.

– Znajdź. Sobie. Inną. Historię.

– Tak jest, proszę pani – odpowiedział żebrak. – Znajdę. Obiecuję.

Wagon przesunął się, hamując przed stacją Breach Candy. Puściła go i wstała. Kiedy to zrobiła, trochę szerzej otworzył oczy. Ludzie czasami tak na nią reagowali – jej rysy i postawa, odziedziczone po przodkach z Samoa, robiły wrażenie, gdy stanęli z nią twarzą w twarz. Czasami trochę się tego wstydziła. Nie tym razem.

Jej brat mieszkał w średniej klasy dziurze w Breach Candy, niedaleko uniwersytetu. Mieszkała z nim przez jakiś czas po powrocie na Marsa, gdy wciąż próbowała poskładać w całość swoje życie. Zajęło jej to znacznie więcej czasu, niż się spodziewała, czego skutkiem było poczucie, że jest coś winna bratu. Elementem spłacania tego długu były wieczory rodzinnych kolacji.

Sale Breach Candy były dość puste. Reklamy na ścianach budziły się, gdy podchodziła, śledząc ją mechanizmami rozpoznawania twarzy i oferując produkty i usługi, których mogła chcieć. Serwisy randkowe, karnety na siłownię, szoarma na wynos, nowy film Mbeki Soon, porady psychologiczne. Bobbie próbowała nie brać tego do siebie, ale żałowała, że w okolicy nie ma więcej osób, kilku dodatkowych twarzy, które urozmaiciłyby tę mieszankę. Żeby mogła sobie wmawiać, że reklamy wycelowano w kogoś przechodzącego w pobliżu, nie w nią.

Jednak Breach Candy nie było tak tłoczne jak kiedyś. Na stacjach metra i w korytarzach było mniej ludzi, coraz mniej osób przychodziło na spotkania programu pomocy weteranom. Słyszała, że o sześć procent spadła liczba kandydatów na studia.

Ludzkość nie zdołała jeszcze stworzyć ani jednej porządnej kolonii na nowych światach, ale dane sond wystarczyły. Ludzie zobaczyli nową granicę i marsjańskie miasta od razu odczuły konkurencję.

Gdy tylko przeszła przez drzwi, uderzył w nią wywołujący ślinę na ustach intensywny aromat gumbo robionego przez szwagierkę i usłyszała podniesione głosy brata i bratanka. Skręciło ją od nich w trzewiach, ale byli jej rodziną. Kochała ich. Była ich dłużniczką. Nawet jeśli sprawiali, że pomysł szoarmy na wynos stał się nagle bardzo kuszący.

– ...wcale nie to mówię – powiedział bratanek. Kończył studia magisterskie, ale gdy rodzina zaczynała się kłócić, w jego głosie wciąż słyszała jękliwego sześciolatka.

Usłyszała grzmiący głos brata. Bobbie rozpoznała charakterystyczne uderzenia palcami o blat stołu, podkreślające ważniejsze punkty wypowiedzi. Perkusja jako element retoryki. Ich ojciec robił tak samo.

– Mars to nie opcja. – Stuknięcie. – Nie jest wtórny. – Stuknięcie. – Te wrota i to, co znajduje się po ich drugiej stronie, nie jest naszym domem. Wysiłek terraformacji...

– Nie twierdzę, że terraformacja nie ma sensu – odpowiedział bratanek w chwili, gdy weszła do pokoju.

Szwagierka bez słowa kiwnęła jej głową z kuchni. Bobbie odpowiedziała tym samym. Jadalnia łączyła się z salonem, w którym wyświetlane na ekranie wiadomości pokazywały teleskopowe obrazy nieznanych planet z mówiącym obok nich eleganckim czarnoskórym mężczyzną w okularach ze stalowymi ramkami.

– Mówię tylko, że zdobędziemy mnóstwo nowych danych. Danych. To wszystko, co twierdzę.

Siedzieli przygarbieni po dwóch stronach stołu, jakby mieli między sobą niewidzialną szachownicę. Grę wymagającą skupienia i zaangażowania intelektu, pochłaniającą ich tak bardzo, że nie dostrzegali świata wokół. Co było prawdą na wiele sposobów. Zajęła miejsce przy stole, choć żaden z nich jej nie przywitał.

– Mars – odezwał się jej brat – jest najlepiej przebadaną planetą. Nie ma znaczenia, ile nowych zestawów danych zdobędziesz, jeśli nie dotyczą Marsa. Bo nie dotyczą Marsa! To tak jakbyś twierdził, że obejrzenie zdjęć tysiąca innych stołów powie ci więcej na temat tego, przy którym właśnie siedzisz.

– Wiedza jest dobra – zaoponował bratanek. – Sam mi to zawsze powtarzałeś. Nie rozumiem, dlaczego teraz tak się przed tym wzbraniasz.

– Jak ci leci, Bobbie? – odezwała się szwagierka ostro, stawiając miskę na stole.

Ryż i papryka jako podstawa pod gumbo i przypomnienie pozostałym, że mają gościa. Obaj mężczyźni skrzywili się z powodu przerwania dyskusji.

– Dobrze – odpowiedziała Bobbie. – Kontrakt ze stocznią został zatwierdzony. To powinno zapewnić pracę sporej liczbie weteranów.

– To dlatego, że budują statki badawcze i transportowe – skomentował bratanek.

– David.

– Przepraszam, mamo. Ale to prawda – odpowiedział David, nie ustępując. Bobbie nałożyła sobie ryżu do miski. – Wszystkie statki, które łatwo przerobić, są przerabiane, a budują ich też więcej, żeby ludzie mogli lecieć do wszystkich tych nowych układów.

Jej brat wziął miskę z ryżem i łyżkę, śmiejąc się pod nosem, by jasno dać do zrozumienia, jak nisko ceni opinię syna.

– Pierwszy prawdziwy zespół badawczy dopiero dolatuje do pierwszego z tych układów...

– Na Nowej Ziemi już mieszkają ludzie, tato! Grupa uciekinierów z Ganimedesa... – urwał, posyłając Bobbie spojrzenie obarczone poczuciem winy. Ganimedes nie był tematem rozmów przy kolacji.

– Zespół badawczy jeszcze nie wylądował – odpowiedział jej brat. – Miną lata, zanim będziemy mieć tam coś wyglądającego jak prawdziwe kolonie.

– Miną pokolenia, zanim ktokolwiek będzie mógł tutaj chodzić po powierzchni! Nie mamy pieprzonej magnetosfery!

– Słownictwo, David!

Wróciła szwagierka. Gumbo było czarne i aromatyczne, z warstewką oleju na wierzchu. Od jego zapachu Bobbie poczuła ślinę w ustach. Kobieta postawiła kociołek na podstawce i podała Bobbie chochelkę.

– Jak twoje nowe mieszkanie? – zapytała.

– Całkiem miłe – odparła Bobbie. – Tanie.

– Wolałbym, żebyś nie mieszkała w Innis Shallow – skomentował jej brat. – To bardzo zła okolica.

– Nikt nie będzie zaczepiał cioci Bobbie – wtrącił się bratanek. – Oderwałaby im głowy.

Bobbie się uśmiechnęła.

– Nie, po prostu patrzę na nich ciężkim wzrokiem, a oni...

Salon nagle rozbłysnął czerwienią. Zmienił się wygląd ekranu wiadomości. U góry i dołu pojawiły się jaskrawoczerwone pasy, a na ekranie starsza Ziemianka mówiła coś z poważną miną, patrząc prosto do kamery. Za jej plecami wyświetlano zdjęcia pożaru i standardowe zdjęcie starego statku kolonizacyjnego. Czarne litery na tle białych płomieni głosiły: TRAGEDIA NA NOWEJ ZIEMI.

– Co się stało? – zapytała Bobbie. – Co się tam stało?

Gorączka Ciboli

Подняться наверх