Читать книгу Pan Sędzic - Jan Gasztowt - Страница 5

DZIAŁ DRUGI. Chata chłopska, Chrzciny.

Оглавление

Gdy pan Sędzic przybył do S... zastał oczekujących go ze śniadaniem, po którém udał się z Wincentą do chałupy wieśniaka.

Mieszkania chłopskie na Litwie, były i są przedmiotem uwag i smutnych reflexyj dla przyjaciół ludzkości. Wzrok krajowców oswojony, nie dostrzega tego; lecz cudzoziemiec przybywający raz pierwszy w tę krainę, widząc te stosy drzewa i słomy bez formy, rzucone bez porządku, okopcone dymem, w pół zagrzązłe w błoto, rozumiałby, że się znajduje w Ameryce, z drugiej strony Missysypi, gdzie dzicy mieszkance, do których jeszcze światło i kunszta przedrzeć się nie mogły, żyją w pierwiastkowym słanie natury. Lecz gdy przebywszy wieś, postrzega domy dworskie kształtne, budowane podług zasad sztuki, schludne i porządne, musi powiedzieć: tu jest gorzéj jak między dzikimi, bo tam przynajmniéj przy wspólnej nędzy wszyscy są równi, tu jeden tyran panuje nad mnóstwem nieszczęśliwych.

Nasz młodzieniec, nie mógł zrobić tego zastosowania, bo przywykłość i edukacya, przytłumiły jego uczucia. Dusza jednak chociaż gnębiona przesądami, wydobyła się na jaw, bo wchodząc do sieni wieśniaka, mimowolne westchnienie wyrwało mu się z piersi i myślał w sobie, ach jakże oni są nieszczęśliwi!

Na progu sieni, znajomy nam wieśniak Pietrajtys, przyjął ich ukłonem swego fasonu, i otworzywszy drzwi, zapraszał do mieszkania.

Ściany i sufit zakopcone dymem, który wychodząc z ogromnego pieca, nie ma innego otworu do wydostania się z chaty, jak drzwi i okna na jednę stopę szerokie. Podłoga z ziemi, piec zajmujący czwartą cześć mieszkania, służący w zimie za łóżko, oto jest wszystko co stanowi mieszkanie chłopa litewskiego. Stół długi z desek nieogładzonych, ława z takichże desek, która służy za łóżko w porze letniéj dla dzieci i robotników, a na które nie kładą jak swoję siermięgę za całe posłanie; jedno łoże dla gospodarstwa domu zbite z deszczek, na którém brzemie słomy przykrytéj grubą płachtą, jest całem umeblowaniem, a mnóstwo świerszczy, tarakanów i prusaków, owadu plugawego i żarłocznego, jest ozdobą ścian i pieca.

«Jak się masz Pietrajciowo?» pytała Wincenta wieśniaczki, która porodziwszy przed dwudziesto czterma tylko godzinami, już się krzątała około przyjęcia przybywających gości.

«Nie bardzom jeszcze mocna, ale przy boskiéj pomocy, przyjdę do sił;» w tém wydostała z pod łóżka karafkę gorzałki i czarkę, które postawiła na stole obok bułki chleba jęczmiennego, nazywającego się rogojszem, który chłopi litewscy ledwo tylko mieć mogą na festyny takie jak chrzciny i wesela, i kawał masła owoc oszczędności wielu tygodni; napiła się sama i ofiarowała Wincencie, ta przyłożyła czarkę do ust i odesłała w koléj.

«Panienka nie pije, rzekła Pietrajciowa, ale ja nie chcę nawet prosić, bo wiem, że panienki wszystkie tego nie lubią. Nam biednym chłopkom to nic nie szkodzi, owszem jest bardzo dobre. Lecz panicz dobrodziéj, mówiąc do pana Sędzica w którego ręku była czarka, będzie łaskaw wypić do dna; do dna paniczeńku, nie ustąpię.» Kilka sąsiadek przychodzących nawiedzić położnicę, powiększyło grono biesiadników; każda z nich przyniosła mały dar, składający się z kilku jaj, bułki rogojcza, flaszki gorzałki i t. p.

Najstarsza wiekiem kobieta we wsi, służąca za akuszerkę wszystkim będącym w połogu, przyniosła na czystéj poduszce pożyczonéj ze dworu, nowo narodzone dziecko, i prezentowała je przyszłym matce i ojcu chrzesnym.

«Jak jéj dasz na imie» pytała Wincenta Pietrajciowéj.

«Dzisiaj świętéj Anny, rzekła jedna z sąsiadek, trzeba ją ochrzcić Anną.»

«Ale ona się urodziła wczoraj; wczoraj było jakieś imie męskie. Otoż na pamiątkę naszéj panienki, która jest tak dobrą dla nas wszystkich biednych chłopów, mówiła położnica, ja chcę aby się ona nazywała Wincesia.»

Bryczka pana Sędzica zaszła na podwórze chłopa, do któréj wsiadła Wincenta, pan Sędzic i stara akuszerka trzymająca dziecko; i tak udali się do kościoła parafialnego, leżącego ztamtąd o milę.

Cała grupa wieśniaków i wieśniaczek, stała na podworzu tak długo, aż bryczka zakryta krzakami, zniknęła z ich oczu.

Gdy wrócili do chaty, libacye wódczane tak szły rzęsisto, że w pół godziny, cała ta gromada ponura i milcząca przed tém, nie przedstawiała uszom jak gwar pomieszany, podobny bardzo do szczebiotania szpaków zgromadzonych w jesieni na jedno drzewo, gdzie każdy świergocze dla siebie nie uważając na inne.

Cztery wieśniaczki siedzące w końcu stołu, opowiadały wzajemnie swoje biedy.

Pierwsza: «Ach jak my nieszczęśliwi jesteśmy! Pan Bóg widzi naszę niedolą, i jemu tylko ofiaruję wszystkie moje cierpienia. W roku przeszłym, wyhodowałam dwoje podciołków; wiecie wy dobrze co to kosztuje pracy, trosków i oszczędności; całe lato ani kropli mleka nie kosztował z nas żaden; wszyscy żyliśmy suchym barszczem, bo całe mleko potrzebne było dla cieląt. Téj wiosny, kiedy już mogły wyjść na pastwisko, nasz niegodziwy panicz zabrał je oboje do dworu, i to nie za żaden dług, bo podatki były opłacone. Możecie dorozumieć się, że my oboie nie mogliśmy wytrzymać, ażebyśmy nie zapłakali. W kilkanaście dni, te cielęta, przez zły dozór, zdechły we dworze. To widząc ten złośliwy panicz pan Andrzéj, kazał nas przyprowadzić do dworu, i memu mężowi piędziesiąt bizunów, a mnie trzydzieści rózek wyliczyć, mówiąc żeśmy urzekli to dwoje bydląt przez nasz żal i płacze. Mój biedny mąż do dziś dnia nie włada w krzyżach.» To mówiąc, łzy rzewne jéj się toczyły z oczu.

Druga, siostra pierwszéj, mieszkająca we wsi sąsiedniéj, należącéj do pana W...» A nam, wiecie dobrze, w przeszłym roku uciekł parobek, nie mogąc wytrzymać tyranii na pańszczyźnie. Mój mąż musiał iść na jego miejsce do dworu, i swego pola nie mógł wyorać jak raz jeden. I tak posiał żyto; żyto zginęło, jarzynę musieliśmy sprzedać na podatek, słowem, od świętego Jerzego, zabrakło nam chleba. Pożyczyć nikt nie chce, bo jest zakazano przez dwór. Więc trzeba iść po chléb do dworu. O mój Boże! o mój Boże! oto już trzeci miesiąc jak go bierzemy. Co niedziela, ja lub mój mąż musimy iść do dworu, i co niedziela, jak wiecie same, dają nam po garncu na osobę źyta berłowego, i dziesięć plag. Ja chciałam często zastąpić mego męża i iść za niego do dworu po chleb i po plagi; ale i to nam jest zabroniono. Trzeba ażeby jednéj niedzieli szedł on, a drugiéj ja.» Tu łkania przerwały jéj mowę.

Trzecia: «Wyście jeszcze szczęśliwsze od nas, bo przynajmniéj nikt u was nie choruje. Ale w naszéj chacie, wiecie że to czysty lazaret. Naszych troje dzieci, parobek, dziewka i pastuch, to wszystko jest chore od czterech miesięcy. Nie mając kogo posłać na pańszczyznę, musimy iść sami, i to jak wiecie co dzień, oprócz niedzieli. Ja powróciwszy wieczorem, muszę palić w piecu, ugotować barszczu na jutro, opatrzyć chorych. Mój biedny mąż mnie pomaga. To nam zajmuje aż do drugich kurów. I tak, od czterech miesięcy, nie mamy spoczynku, bo wstawać musimy przededniem. Nasze pole stoi odłogiem, jarzyny nawet nie posialiśmy; a ci biedni chorzy dawnoby już poumierali, gdyby nie ta dobra panienka Wincesia, która pół dnia trawi w naszéj chacie dla ich opatrywania, i im przynosi pokryjomu, dobrego chleba, kawałek mięsa, i jakieś lekarstwa. O jaka to dobra ta panienka! daj Boże jéj szczęścia, i wszystkiego czego sama życzy. W przeszłą sobotę, kiedyśmy po całotygodniowéj pracy i po niespaniu nocy całej, bo nasze jedno dziecko było umierające, mój mąż i ja zapóźnili się byli przyjść na pańszczyznę, średni panicz chciał nam wyliczyć plagi; ta biedna panienka rzuciła się na mego męża, który już był położony na ziemi, i tak, zakrywając go swojém ciałem, uwolniła nas oboje od plag. Panie! daj jéj za to dobrego męża.»

Czwarta, któréj wzrok ponury, oko obłąkane, twarz lubo młoda jeszcze, lecz nacechowana smutkiem i rozpaczą, malowały jéj stan duszy okropny; «Tak, rzekła, im wolno mieć mężów tym paniom, tym szlachciankom; one mogą być pewne, że śmierć tylko ich rozłączy z nimi; ale nam nieszczęśliwym i tego nie wolno! Ja wiem jakem kochała mego Jakóba. Wszystkie biedy, wszystkie troski i nędze, były dla mnie przyjemne obok niego; żyliśmy jak dwa gołębie przez trzy lata; czwartego roku, jakiś niegodziwy człowiek oskarżył go we dworze, że on źle miał mówić o paniczach. W jeśieni, złapano mego kochanego męża, okuto go w łańcuchy jak złoczyńcę, trzymano tak okutego przez dwa miesiące, a potém jak wiecie, oddano w rekruty. Już ja go więcéj nie zobaczę mego anioła, i gdyby nie to dwoje kochanków (pokazując na swe dzieci) dawnobym się już powiesiła lub utopiła. One mnie jeszcze zatrzymują przy życiu, bo w cóżby się obróciły bezemnie?» Tak mówiąc, całowała swe dzieci, zalewając się rzewnemi łzami.

Męszczyźni siedzący w drugim końcu stołu, opowiadali swe utrapienia; lecz tu nie łzy, ale chęć zemsty i pogróżki przebijały się.

«O ja mu tego nigdy nie daruję, powiedział jeden (był to chłop ze wsi sąsiedniéj, przybyły do swego krewnego Pietrajtysa, na chrzciny). Widzicie tę wargę rozciętą, te dwa zęby wybite. Miesiąc temu będzie, woziliśmy we dworze kamienie na fundament do budynku. Mój koń, stara szkapa, chuda jak Herod, którą mi dano w tym rok u ze dworu, zamulał sobie kark ciągnąc wozy zbyt przeładowane. Postrzega to nasz pan, woła mnie na folwark, rozbiera do naga, przywiązać każe stojącego do płotu, i tak każe mi wyliczyć 25 rózek w gołe plecy. Gdy te 25 razów były skończone, kazał się zatrzymać bijącym wójtowi i dziesiętnikowi, przynieść wódki, obmyć ze krwi moje plecy, i drugie 25 wyliczyć w zad; i tak zatrzymując się cztery razy, bo powiadał że ukazy zabraniają dać więcéj na raz jeden jak 25 plag, i oblewając rany wódką, doszedł aż do sta. Gdy mnie odwiązano, byłem tak słaby, że nie mogłem podług zwyczaju mu się po kłonić. On to wziął za hardość, i kijem który trzymał w ręku, rozciął mi wargę i wybił dwa zęby. Odniesiono mnie do chaty bez przytomności... O! ja mu tego nigdy nie przebaczę.»

«I cóż ty jemu zrobisz?» pytał drugi.

«Ja go zapalę szelmę, szlachcica.»

«Ty zapalisz dom, on uciecze, a późniéj któż musi odbudować jeżeli nie chłopi? Powiększysz tylko ciężar dla twoich braci.»

«To ja go zabiję.»

«I to nie łatwo. On kiedy wyjeżdża, ma zawsze z sobą dwóch ludzi, ma fuzyą, pistolety i pałasz w wozie. Ale choćbyś i zabił, to drugi taki szelma będzie na jego miejscu. Ty sam zginiesz, i ani sobie, ani drugim pożytku nie zrobisz.»

«Dobrze mówisz kumie, nic nie można zrobić tym diabłom, powiada trzeci. Oj gdybyśmy to my sami nie byli tacy głupi jak jesteśmy, możnaby im coś zrobić; moglibyśmy ich wszystkich wyrznąć lub wywieszać. Nas jest więcéj jak ich; oni warci tego, ale teraz między nami samymi nie ma zgody. Są pochlebcy, są zdrajce; a potém, jak się tu porozumieć wszystkim... świat tak jest wielki...»

«I ty rozumiesz że po wyrznięciu ich wszystkich nie znajdą się inni na ich miejsce; oni się znajdą pomiędzy nami samymi powiadał inny; chłop nie może być bez pana, tak nam powiadają księża na ambonach, dodając: błogosławieni cierpiący, bo ich jest królestwo niebieskie. Cierpmy na tym świecie, a nam będzie lepiéj jak naszym tyranom na tamtym.»

«Diabli tam wiedzą jak tam jest na tamtym świecie, nikt jeszcze z tamtąd nie wrócił; ale co na tym, dołożył inny, my jesteśmy bardzo nieszczęśliwi.»

«Na frasunek, dobry trunek, powiada nasz Lejba arendarz (żyd w karczmie dzierżawiący wyszynk) i on ma racyą, rzekł gospodarz domu. Do ciebie, kumie!» i czarka obchodziła do koła.

Całe zgromadzenie tych nieszczęśliwych istot, w miarę powtarzanych libacyi, stawało się coraz huczniejsze, kobiety zaczęły piosnkę.

Pieśni Włościanek litewskich, są w ich ojczystym litewskim języku, tak jak i ich mowa. Ten język, pochodzący od dawnego letyckiego, nie ma żadnego podobieństwa z polskim. Szlachta litewska, która po złączeniu się dwóch narodów pod Władysławem Jagiełło przyjęła obyczaje i język dworu rezydującego natenczas w Krakowie, mówi językiem polskim między sobą, ale z chłopami musi używać języka litewskiego którego się uczy przez używanie.

Te pieśni są śpiewane przez trzy lub cztery razem; każda ma oddzielny ton, wyrazy są teżsame dla wszystkich, ale skrócanie zgłosek przez jedną wtenczas kiedy inna one przedłuża, i podnoszenie głosu przez jedną ze śpiewaczek w miarę jak inna opuszcza, robi z ich śpiewu gatunek nieprzerwanéj artykulacyi, markującéj wybitnie takt, lecz bez harmonii i przyjemności; jest to jęczenie na różne tony.

Poezya ich pieśni jest opiewanie rozmaitych kwiatów i roślin, ich piękności, ich użytku. I tak ruta, szołwia, dzięcielina i inne, dostarczają im pieśni najpowszechniejszych; czasem pasye miłośne bywają ich przedmiotem.

Ton śpiewu męszczyzn jest przyjemniejszy, oni znają akord. Opiewają pospolicie zwyczaje narodowe, jak naprzykład: obrządki wesela, zalecanie się kochanka, zaręczyny, zbiór zboża i siana, dożynki. Mają jednę piosnkę która przez swoję poezyą i muzykę jest rozrzewniającą, traktuje nabór rekrucki; rozstawanie się nieszczęśliwego rekruta ze swoją familią i kochanką, i inne towarzyszące okoliczności, są w stanie poruszyć każdego. Ta pieśń jest, ułożona dopiero po przyłączeniu Litwy de Rosyi; żadnej nie mają pieśni wojennéj, ani patryotycznéj.

Gdy po śpiewie moment cichości nastąpił, wbiegło jedno dziecko które było na straży, donosząc że panowie kmotrzy powracają z kościoła. Cała gromada wyruszyła na ich przyjęcie.

«Nasze dziecko, Pietrajciowo, było bardzo spokojne, rzekła Wincenta wysiadając z bryczki; ani razu nie zapłakało.» Poprzedzeni przez kmotrów, wszyscy weszli do chaty.

Dwie służące dworskie przyniosły spory kosz napełniony żywnością. Pieczyste rozmaitego gatunku, biały chléb pirogiem zwany, wódki w kilku rodzajach, zastawione na stole przykrytym piękną bielizną, składały to co zowią piróg panny kumy.

Oczy wieśniaków i wieśniaczek, nieprzyzwyczajone do takiego zbytku i okazałości, pożerały zawczasu co było na stole; dzieci znajdujące się w chacie i inne przybywające podług zwyczaju na piróg panny kumy stawały nieruchome, mając oczy wlepione w pokarmy.

«Do ciebie, kumo!» rzekła Wincenta do Pietrajciowéj, trzymając czarkę słodkiéj wódki.

«Dziękuję panienko.» Obie skosztowały napoju, i tak uczta była rozpoczętą.

W pół godziny, z owych ogromnych indyków, gęsi, kaczek, kur, prosiąt, przed tém tak rumianych i okrągłych, nie zostały jak szkielety; pieczeń cielęcia, barania i wołowa do połowy zmniejszone, a flasze gorzałki już po piąty raz się napełniały.

Wesołość była powszechna; i uszanowanie nakazywane obecnością Wincenty i pana Sędzica, utrzymywało naszych wieśniaków w obrębach przyzwoitości.

Opowiadania zdarzeń śmiesznych, dykteryjki zabawne, przycinki dowcipne, były debitowane przez starszych wiekiem lub wojażerów, takich naprzykład ktorzy już widzieli Wilno, Rygę, Wilkomierz i Poniewież.

«Towarzystwo tych ludzi, rzekł pan Sędzic do Wincenty siedzącéj obok niego, nie tylko że nie jest nieznośne, jak to chcą niektórzy z naszych fanfaronów utrzymywać, ale nawet ma swoję przyjemność. Ich rozum prosty widzi rzeczy takiemi jak są w istocie, ich zdanie o rzeczach które znają jest bardzo trafne, żarty nawet pozbawione owych napuszonych przenośni, są więcéj dowcipne.»

«Niech pan zapyta owego opowiadacza historyi, odpowiedziała Wincenta, co on widział kiedy był w Wilnie; ale uprzedzam pana, że wszystko co będzie opowiadał, on to sam ułożył dla zabawy innych. Słuchaj Dyonizy, opowiedz temu panu zdarzenia twoje w Wilnie, jak. byłeś z panem Markiem.»

«A! panienka widzę chce śmiać się z mojéj głupoty; ale to nic nie znaczy. Wszyscy ludzie nie mogą być rozumni, to tylko panom wolno mieć rozum. Otoź powiem paniczowi:

»Moi panowie oddali mnie byli za furmana do pana Marka; bo on przegrawszy w karty na sejmikach swój kocz, konie, lokaja i furmana, nie miał nikogo ktoby go wywiózł z domu. Kiedy ja byłem u niego, pojechaliśmy razu jednego do Wilna; to było w tym roku kiedy wszyscy chłopi nie mieli ani kawałka chleba, i panowie nie mogąc wysiedzieć w domu, bo ich chłopi prosili o chléb, wyjeżdzali wszyscy do Wilna na tańce, na reduty, na komedye; bo podobno że panowie kiedy tańcują to nie jedzą, a kiedy panowie nie jedzą, to i chłop nie powinien jeść. Otoż kiedy byliśmy w Wilnie, zdarzyło się jednego dnia że pan Marek wygrał w karty wiele pieniędzy, bo jak powrócił do domu, liczył długo rubli, dukaty i jakieś papierki. On kiedy wygrywał, był bardzo szczodry, i tego razu dał swemu lokajowi dukata, a mnie dwa ruble na wódkę. Nazajutrz lokaj powiada mi, pójdźmy na komedye, zobaczysz tam wiele panów i pań bardzo bogatych; i poszliśmy obydwa. On mnie zaprowadził gdzieś tam wysoko, wysoko. Kiedy tam byliśmy, na dole wielkie drzwi z płótna malowanego otworzyły się same, i wiele panów, pan, panienek, lokajów, dziewcząt, wchodziło i wychodziło. Oni tam gadali, śmiali się, śpiewali, tańcowali, podobno że to było wesele. Jeden panicz bardzo bogaty stroił koperczaki do panienek, i wszystkie panienki jego kochały; on chwalił się z tego bardzo, i nawet przed przyjacielem swoim czytał rejestr wszystkich pan i panienek z któremi on żył jak ze swemi żonami. Gdy to działo się, Pan Bóg, który widzi wszystko, rozgniewał się na tego panicza za wszystkie jego grzechy, i pozwolił diabłom wziąść jego żywego do piekła, bo widziałem na moje własne oczy jak piekło otworzyło się, diabli z niego wyskoczyli, i tego biednego panicza porwali do piekła. Ja wiedząc że mój Pan, pan Marek który tam nie daleko siedział, lubił także koperczaki stroić do pań i panienek, krzyczałem na niego z całéj siły: Panie Marku uciekajmy, bo tu będzie i nam nie dobrze. I sam zbiegłem z góry jak kula, i przybiegłszy do domu schowałem się w stajni pod jaśle.

«Nazajutrz pan Marek gniewał się na mnie za to, że jego wołałem po imieniu; ale widząc że ja jeszcze trząsłem się od strachu, nie bił mnie ten raz; lecz innego dnia, to straszne odebrałem cięgi.»

«Jednego poranku pan Marek kazał mi zaprząść konie do drążek. Kiedy konie były zaprzężone, wyjechaliśmy do miasta; on komenderował to na prawo, to na lewo, bo ja nie znałem jeszcze ulic. Kiedy już ujechaliśmy z ćwierć mili od domu, ja jednym razem podnoszę oczy do góry i postrzegam ołtarz Najświętszej Panny, księdza przy nim, i słyszę organy; widoczna rzecz że wjechaliśmy do kościoła. Ja co prędzéj zawracać konie, pan Marek nie pozwalać, łajać mnie i bić w kark. Ja pomyślałem sobie, starszy pan Bóg niż pan Marek; cisnąłem lejce i uciekłem co prędzéj. Ludzie którzy to widzieli, śmiali się z tego, ale ja nie uważałem i na to, uciekałem zawsze. Pan Marek był przymuszony wziąść jednego żyda za furmana, i tak powrócić do domu. Kiedy on powrócił, znalazł mnie w stajni jeszcze dyszącego ze strachu; wpadł zaraz na mnie, i biczowiskiem strasznie mi boki oblatał. Późniéj słyszałem jak opowiadał drugiemu paniczowi to zdarzenie, i zawoławszy mnie, tłómaczył, że to nie kościół ale brama, na wierzchu któréj była kaplica Najświętszéj Panny ostrobramskiéj. A kto tam mógł wiedzieć że to nie kościół? mury wysokie z oknami po obu stronach, a w końcu ołtarz, ksiądz, organy; jakże tu nie myśleć że kościół?»

Takie i tym podobne opowiadania, rozrywały gromadę biesiadującą, kiedy pan Sędzic postrzegając późną godzinę proponował Wincencie opuścić chatę wieśniaka. Żegnając się z położnicą, wcisnął jéj w rękę kilka sztuk monety, podług zwyczaju starodawnego, na kupienie mydła, ażeby dziecko było białe, i dał rubla starej akuszerce.

Oddalenie się kmotrów uczyniło naszych bieśiadników wolniejszemi; każdy wynurzał swoje zdanie wychwalając dobroć Wincenty i pana Sędzica, o którym słyszeli że jest dobrym dla swych włościan. O! gdyby oni wszyscy byli takimi, jakżebyśmy my ich kochali! powiadał jeden; lecz włościanin z rozciętą wargą odrzekł: «jak wy chcecie pogodzić diabłów z ludźmi, oni są przysłani na ten świat, ażeby męczyli rodzaj ludzki za grzechy pierwszego ojca Adama; dla tego też oni opływają w złoto, srebro i wszystkie dostatki, a biedny człowiek nie ma jak biedę i nędzę dla siebie. O! głupi wy, głupi, jeżeli myślicie, że jest choć jeden dobry szlachcic na świecie!» i pierwszy zaintonował piosenkę, którą oni mają przeciwko szlachcie.

Szlakcica, bajorica, kirpica, kamanica, dobrawica, maławica, bajorajtis, bajorajtis.

Te wyrazy, kończące każdą strofę, nie mają żadnego znaczenia; jest to tylko przedrzeźnianie polskiego języka którym mówi szlachta, lecz same strofy są napełnione tysiącem przeklęstw i urągań na szlachtę.

Cała gromada nie mogła się oprzeć powabom poezyi tego śpiewu i sformowała chór. Kobiety, powtarzając wyrazy kończące strofy, klaskały w ręce i tańcowały.

Po ukończonym śpiewie, dopito resztę gorzałki która była w chacie, a gdy téj zabrakło, każdy z biesiadników szedł do domu dla wzięcia, bądź to parę kur, bądź miary zboża, i z tém szedł do karczmy dla zamienienia na wódkę, z którą powracał na chrzciny.

Późna noc widziała jeszcze wszystkich tych nieszczęśliwych w chacie Pietrajtisa, ale połowa onych leżała bez władzy, a ci którzy mogli ruszać się, to albo się bili jedni z drugimi, albo poczepiani powracali do swych mieszkań.

Gdy pan Sędzic z Wincentą przybyli do domu PP. S., jeden z braci doniósł panu Sędzicowi, iż umyślny posłaniec od pana Marszałka X. roznosił po sąsiedztwie listy zapraszające na jutro na polowanie, i że był jeden list do pana Sędzica, który oni zatrzymali.

«Sejmiki zbliżają się, rzekł najstarszy z braci, nasza magnacia potrzebować nas zaczyna, i dla tego to te inwitacye. Przez trzy lata my się im kłaniamy, ale za to przez miesiąc lub dwa, co każde trzy lata, oni nas fetują. Pan Sędzic nieodmówisz zapewne téj inwitacyi? My tam będziemy wszyscy, bo nawet i kobiety są zaproszone; ojciec pański był w naszym związku.»

«Starać się będę namówić mego przyjaciela któregom zostawił w domu; i spodziewam się że będziemy tam oba.»

Za powrotem do domu, pan Sędzic komunikował swemu przyjacielowi inwitacyą pana Marszałka X., i pytał czy chce się znajdywać na tém polowaniu przedsejmikowém. «A co to nam szkodzi, rzekł mu jego przyjaciel; jedźmy, jeżeli nie dla czego innego, to ażeby się naśmiać z głupstwa tych zadrzynosów naszych magnatów.» I tak wyjazd był udecydowany.

Pan Sędzic

Подняться наверх