Читать книгу Czas wilków, czas psów - Jan Krasnowolski - Страница 8
1. Szczeniak
ОглавлениеManchester
13 lipca 2015
5.05
– Rozmawiaj ze mną, człowieku, proszę.
Paweł Mazur siedzi na twardym krześle, skrępowany i bezradny, ręce spięte dwiema plastikowymi opaskami zaciskowymi, zaczepionymi o siebie jak kajdanki. Tamten mu kazał trzymać dłonie przed sobą, palce rozłożone płasko na blacie i Pawłowi nawet nie przyszło do głowy, żeby się sprzeciwić. Siedzi posłusznie, tak jak mu kazano, nieruchomo, z palcami rozpostartymi na powierzchni stołu, w mokrych slipkach i z krwawiącym nosem. Odczuwa na zmianę zimno i gorąco, jednocześnie pot spływa mu z czoła i wstrząsają nim dreszcze. Jest w szoku, wciąż nie może uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Coraz bardziej doskwiera złamane żebro, ból rozchodzi się, promieniując na całe ciało. W kuchni obok z kranu kapie woda, regularnie co piętnaście sekund, z drażniącym, mokrym stukiem rozpryskuje się o dno umywalki, wbija się w mózg. Po szybie tłucze się tłusta mucha, która też chciałaby uciec, ale nie potrafi. Minuty wleką się rozpaczliwie, każda z nich wydaje się być godziną, następna godzina wydaje się odległa jak kolejny rok.
A tamten... Teraz go całkiem ignoruje, nic nie mówi, o nic nie pyta. Chodzi sobie, spaceruje po mieszkaniu, otwiera szafki, zagląda w różne kąty, szpera, ale wszystko od niechcenia, z nudów. Nawet nie patrzy w stronę swojego więźnia, który płaczliwie, łamiącym się głosem próbuje do niego zagadywać.
Mężczyzna jest w średnim wieku, średniego wzrostu, średniej budowy ciała. Ma krótko obcięte, przerzedzone blond włosy i twarz, która nie wyróżnia się niczym szczególnym, może poza oczami.
Kiedy pierwszy raz spojrzał na Pawła, chłopaka sparaliżowało ze strachu i ta paraliżująca wszelkie ruchy drętwota już ani na chwilę nie odpuściła, obezwładniając go skuteczniej od plastikowych opasek. To działa nawet wtedy, kiedy mężczyzna jest odwrócony i nie widać jego strasznych oczu.
Mężczyzna jest ubrany w czarną bluzę i czarne spodnie, na dłoniach ma bawełniane czarne rękawiczki, na nogach czarne buty na grubej, miękkiej podeszwie. Porusza się jak automat, ma zdecydowane ruchy i nie wykonuje żadnych niepotrzebnych gestów. Ta mechanika ruchów jest dla Pawła szczególnie przerażająca, podobnie jak milczenie, brak emocji na twarzy i lodowaty spokój tego człowieka.
Nieludzki spokój, który sprawia, że ciarki przechodzą po plecach.
I jeszcze przedmiot, który jakiś czas temu tamten położył przed Pawłem na stole. Chłopak stara się na niego nie patrzeć, odwraca oczy, ale niosący ze sobą straszną groźbę sprzęt przyciąga wzrok jak magnes.
– Błagam. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi.
Boi się jak jeszcze nigdy w życiu. Strach wychodzi z niego, wydobywa się wszystkimi porami jak toksyczna, śmierdząca pleśń. Osiada na ścianach pokoju, skrapla się na koszmarnej, poodklejanej ze starości tapecie i spływa na podłogę pokrytą niezmienianą od wieków wykładziną, na której znaczy się historia niedbalstwa wszystkich poprzednich lokatorów, ślady ich posiłków, napojów i brudnych butów.
Paweł widzi ten pokój jakby po raz pierwszy, mimo że spędził w nim prawie cztery tygodnie, rzadko wychodząc. Nagle pojawia się absurdalna myśl, że wybrał sobie strasznie parszywe miejsce do umierania. Ale przecież nie zakładał, że tutaj właśnie wszystko się skończy. Wierzył, naprawdę wierzył, że jest sprytny, że będzie w stanie ich przechytrzyć.
Podczas swojej ucieczki robił wszystko, żeby zatrzeć ślady.
Wyjechał z Londynu, całkowicie zerwał kontakty z ludźmi, którzy go znali. Zlikwidował konto na Facebooku i wyrzucił kartę SIM. Zmienił wygląd, zapuścił włosy i przestał się golić. Na ulicy zawsze ukrywał twarz, nosił ciemne okulary. Starał się nie używać karty kredytowej i jak ognia unikał Polaków, co jest rzeczą trudną w Wielkiej Brytanii w dzisiejszych dniach. Nie raz i nie dwa dusił w sobie panikę, kiedy na ulicy natykał się na nadchodzących z przeciwka ogolonych na zero, napakowanych facetów w dresach, którzy szli szeroką ławą i rzucali kurwami na prawo i lewo. Siłą woli powstrzymywał się przed ucieczką. Opuszczał nakrytą kapturem głowę, starając się jak najbardziej wyglądać na Anglika i zastanawiał się, co powiedzieć, kiedy go zaczepią. Oddychał z ulgą, kiedy go mijali.
W ciągu tygodnia przejechał wzdłuż pół kraju, zatrzymując się w najtańszych hotelikach bed&breakfast, gdzie wciąż jeszcze przyjmuje się bez problemu płatność gotówką i można podać zmyślone nazwisko. Jedynie za paliwo i za niektóre zakupy płacił kartą, bo w pewnym momencie zaczęło mu brakować gotówki. Nie wierzył jednak, żeby tamci dysponowali takimi możliwościami jak wejście do systemu bankowego. Przecież to tylko Polacy, a nie cosa nostra.
W końcu trafił do Manchesteru i znalazł to tanie zapuszczone mieszkanko nad nieczynną pralnią. Wynajął je od Hindusa, który doskonale rozumiał, że nie powinien zadawać zbędnych pytań ani wymagać referencji od poprzednich landlordów. Zamiast formalności pieniądze do ręki, opłata za dwa miesiące z góry i mógł się wprowadzić od zaraz. Żadnych wścibskich sąsiadów, którzy by się nim interesowali, pełna dyskrecja i anonimowość. Z lewej strony pustostan z oknami zabitymi dyktą, z prawej podupadający warsztat samochodowy prowadzony przez jakichś Murzynów, którzy od samego rana palą trawę, grzebiąc w silnikach błyszczących samochodów przyprowadzanych przez innych Murzynów z grubymi złotymi łańcuchami na szyi. Wydawać by się mogło, że znalazł idealne miejsce, żeby się zaszyć, zniknąć, przeczekać, aż sprawa ucichnie. Ile mogło to trwać, nie miał pojęcia i w pewnym momencie pożałował, że nie zadał sobie tego pytania, zanim podjął decyzję. Zbyt wielu rzeczy nie wziął pod uwagę, chociaż powinien, i teraz jasno widział, że złe decyzje potrafią mścić się okrutnie. Poniewczasie zrozumiał, że zabrakło mu wyobraźni. Tego rodzaju mądrość zazwyczaj przychodzi za późno.
Od początku domyślał się, a właściwie przeczuwał, że słowo o nim szybko się rozejdzie. W świat poszła informacja, prawdopodobnie wyznaczono nagrodę. Tak się dzieje, kiedy wystawiasz do wiatru poważnych ludzi. Wiedział, że z powodu jego wyskoku zapadły jakieś decyzje. Wydano rozkaz, bo w tym świecie tak to działa – szybko i nieodwołalnie, rozkazy przychodzą z góry. Gdzieś w Londynie, a może w Warszawie zapadł na niego wyrok i nawet tutaj zaczął odczuwać jego ciężar na swoich barkach. Wyobrażał sobie, że już wynajęli odpowiedniego człowieka, profesjonalistę. Nie stać ich na zatrudnianie amatorów.
To była tortura. Bardzo silne przeczucie, które szybko wrosło w jego świadomość. Ta myśl, że ktoś nieustannie kombinuje, żeby go dorwać. Węszy, rozpytuje, szuka i wie jak to robić. Ze strzępków informacji stara się prześledzić drogę ucieczki. A kiedy już tego dokona, ruszy w trasę i nie odpuści, dopóki go nie dopadnie.
Wyobrażał sobie to wszystko codziennie, gdy nie mógł zasnąć i godzinami wpatrywał się w sufit. Naturalnie, jednocześnie próbował się pocieszać, że ten ktoś, kto go ściga, jest tylko wytworem jego paranoi, tak naprawdę nie istnieje, a jego obawy są przesadzone.
Ale pewnego dnia wydarzyło się coś, co sprawiło, że zrozumiał, że to jednak nie paranoja.
Teraz, kiedy jego najgorsze obawy stały się rzeczywistością, poczuł dziwną ulgę, spadło napięcie. Już nie musi uciekać, oglądać się za siebie.
Ten człowiek go dopadł.
Tylko że nie tak go sobie wyobrażał. Spodziewał się agresywnego napakowanego bandziora z twarzą pokrytą bliznami, który narobi hałasu i zniszczy sprzęty w mieszkaniu, domagając się zwrotu skradzionego towaru.
Nic bardziej mylnego.
Ten człowiek jest cichy, niepozorny, zimny i bardzo wyrachowany. Nawet jego brutalność wydaje się precyzyjnie dozowana, w starannie odmierzanych dawkach tak, żeby przełamać opór, ani mniej i ani więcej niż potrzeba.
Wspominając swoje przebudzenie, Paweł znowu się moczy.
Został dopadnięty w najbardziej bezbronnej sytuacji – podczas snu. Tamten wszedł do mieszkania jak duch. Musiał jakoś uporać się z zamkiem, a potem bezszelestnie wślizgnął się do środka. Prawdopodobnie najpierw sprawdził, czy w mieszkaniu nie ma innych osób, wszedł do sypialni, stanął nad łóżkiem Pawła, może przez chwilę obserwował go, jak śpi. Nie dał mu szansy, żeby sięgnął pod poduszkę, gdzie leżał nóż. Bez ostrzeżenia opadł, przygniótł go swoim ciężarem. Zanim Paweł zdążył wyplątać się spod kołdry, zanim zdołał się do końca obudzić, otrzymał kilka silnych, precyzyjnych ciosów. Napastnik uderzał we wrażliwe punkty na ciele – nos, splot słoneczny, boki. To podziałało paraliżująco, przyszedł ból i Paweł nawet nie próbował sięgnąć pod poduszkę. Momentalnie dotarło po zwojach, że przemoc jest wliczona w koszty całej akcji i nawet nie myślał, żeby stawiać opór, kiedy tamten krępował mu ręce i nogi plastikowymi opaskami. Napastnik był jak milcząca maszyna, która wszystkie czynności ma starannie zaprogramowane. W czasie całego ataku z jego strony padło zaledwie kilka słów – konkretnych poleceń, które brzmiały jak komendy.
Posadził Pawła przy stole, kazał mu trzymać skrępowane ręce na blacie, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął ten straszny przedmiot, który położył przed nim.
Klasyczny, solidny sprzęt ogrodniczy, z gumowymi okładzinami, żeby się nie ślizgał w dłoni, z mocną sprężyną. Lśniący, nowiutki, jeszcze nieużywany.
A nawet jeśli, to na pewno nie w ogrodzie.
Teraz ten sekator leży przed nim, straszy odbezpieczoną blokadą, grozi rozwartymi drapieżnie szczękami, ukazując potworne, lśniące od świeżej oliwy ostrza. A Paweł siedzi i patrząc na narzędzie, myśli o tym, jak bardzo był głupi, i przeklina samego siebie. Wpatruje się w sekator i w swoje skrępowane ręce, w dłonie z trzęsącymi się palcami, bo groźba zawarta w tym obrazku jest aż nazbyt wyraźna, nazbyt oczywista. Przez głowę przelatują gorączkowe myśli, stara się mimo wszystko walczyć z nadchodzącą paniką. Próbuje wierzyć, wmówić sobie, że może jeszcze ma szansę, że może uda mu się z tego wykręcić. Wyjść cało z tego gówna, w jakie się władował. Na pewno uda mu się, przecież ma gadane, potrafi. Czepia się tej myśli, kombinuje, widzi nadzieję. Musi tylko wysilić szare komórki, przekonać tamtego, że się pomylił. Musi mówić, dużo mówić, musi być w tym przekonujący. Wiarygodny. Brzmieć szczerze. Musi nawiązać jakiś kontakt.
– Słuchaj, ja naprawdę nie wiem, nie mam pojęcia, dlaczego tu jesteś... Dlaczego pan... Dlaczego pan tu jest. To musi być jakaś kosmiczna pomyłka. Rozumiem, że jest pan na kogoś zły, że ktoś wszedł panu w drogę. Ja nic nie zrobiłem. Naprawdę. Nie wiem nawet, o co chodzi, ale obiecuję, że jak mnie pan teraz zostawi, to nikomu nie powiem, obiecuję, nie pójdę na policję...
Gryzie się w język, chyba zrobił błąd, wspominając o policji. Ale tamten stoi odwrócony plecami, kartkuje książkę, którą wziął z półki. Nie daje po sobie poznać, że cokolwiek słyszał.
Paweł przełyka ślinę i podejmuje kolejną próbę. Litość – może to podziała. To jedyna rzecz, jaka mu jeszcze została. Wzbudzić współczucie i litość u tego strasznego człowieka.
– Nazywam się Paweł, Paweł Mazur. Mam dwadzieścia jeden lat, urodziłem się w Warszawie. Moi rodzice nie byli bogaci, w domu nigdy się nie przelewało. Ojciec pracował na Żeraniu, w zakładach samochodowych. Montował... Silniki do aut montował, wtedy jeszcze robili to ludzie, nie maszyny. Kiedy Daewoo się wycofało i produkcję zamknęli, ojciec poszedł na zasiłek, zaczął pić. Bywało, że uderzył matkę, kiedy był pijany, mnie też prał. Ja wtedy z domu uciekałem, przywoziła mnie z powrotem policja, ojciec za to uciekanie lał mnie pasem. Matka w szpitalu pracowała, salową była. Już nie żyje, zmarła na raka, trzy lata temu. Z ojcem nie utrzymuję kontaktu, wcale. Podobno całkiem się stoczył... Siostrę jeszcze mam, starszą. Siostra... Ona się ustawiła, tańczy w klubie, dobrze żyje. Ja nie miałem szczęścia w życiu. Chodziłem do technikum gastronomicznego, ale potem nie dałem rady pracować na kuchni. Tam się strasznie pomiata młodymi, to poszedłem na magazyniera do hurtowni. Tam też było ciężko, kierownik okazał się skurwysynem, w swoje przekręty próbował wrobić innych. Towar na lewo z magazynu wyprowadzał, prezes się połapał, wezwał policję, przyszedł prokurator. Kierownik miał sprawę i żeby się wybielić, próbował winę zrzucić na magazynierów. Wszyscyśmy stracili pracę. Co było robić... Wyjechałem do Londynu. Do kumpla, załatwił robotę w knajpie na Ealingu. Załapałem się na zmywak, na kejpi. Ciężko pracowałem, ale życie w Londynie jest drogie, nie nastarczałem z pieniędzmi.
Tamten odwraca się i Paweł widzi teraz jego twarz. Nie ma na niej śladu współczucia. Jest tylko znużenie, jakby mężczyzna słyszał podobną historię setki razy.
Jakby setki razy przerabiał podobne sytuacje.
Ale słowa Pawła najwidoczniej powodują jakąś reakcję, bo mężczyzna rusza w jego kierunku. Podchodzi do stołu. Bierze sekator do ręki, a potem zdecydowanym ruchem sięga po skrępowaną lewą dłoń chłopaka. Najmniejszy palec momentalnie znajduje się między szczękami, ostrze zaciska się wysoko, za drugim stawem.
– Co robisz! Proszę, przestań! Nie!!!
Tamten nawet się nie krzywi. Stalowe narzędzie robi szybkie klik, rozlega się chrzęst i na stole ląduje odcięty palec. Pawła paraliżuje ból, zwierzęcy ból, który wydobywa z jego gardła wycie. Pod wpływem szoku pęcherz się opróżnia, po nogach spływa ciepła struga, która natychmiast wsiąka w dywan.
– Ciii!
Mężczyzna odkłada zakrwawiony sekator na stół i jakby nic się nie stało, znowu odwraca się plecami. Skupia uwagę na starym radiu, które stoi na półce. Kręci gałką, skacze po stacjach, aż wreszcie znajduje taką, jaka mu odpowiada. W pokoju rozlega się muzyka klasyczna.
Paweł nie wierzy w to, co się dzieje. Targa nim szok wynikający z bólu, przerażenie pomieszane z opóźnioną rejestracją faktu, że właśnie stało się to, co się stało, że na blacie stołu obok sekatora leży odcięty zakrwawiony palec, jego palec. Martwy przedmiot, który jeszcze przed chwilą był częścią jego ręki. Z kikuta leje się krew. Ten skurwysyn właśnie odciął mi palec, ja pierdolę, to się nie dzieje naprawdę. Takie rzeczy się nie dzieją w cywilizowanym kraju, to jakieś szaleństwo, kim jest ten straszny człowiek, który łazi po świecie i obcina ludziom palce, obojętnie i na zimno, jakby to były uschłe badyle w ogrodzie. O co mu właściwie chodzi, o co mu, kurwa, chodzi?!
Paweł przestaje wyć i napędzany spazmami bólu znowu zaczyna mówić. Słowa wylatują z niego jak rzygi, wylewają się z ust szeroką strugą.
– Słuchaj, ja... Ja już powiem prawdę, już nie będę kłamał, obiecuję. Całą prawdę powiem, jak było. Tak, zabrałem, przywłaszczyłem sobie, przyznaję. Ja to zrobiłem, bo... Tylko proszę, nie obcinaj mi więcej palców, ja wszystko wytłumaczę. Pracowałem ciężko na tej kuchni na Ealingu, ale wciąż nie mogłem nastarczyć na normalne życie, na czynsz, na nic w sumie. A ja bawić się chciałem, nacieszyć życiem choć trochę. Gdzieś pojeździć, coś zobaczyć, wszyscy się teraz po świecie bujają, na Facebook foty wrzucają – Ibiza, Majorka, Teneryfa. Wszyscy, tylko nie ja. Ja to nigdy nie miałem się czym na Facebooku chwalić. Nawet dziewczyny nie miałem, byłem sam... Ja dziewczynę jakąś fajną chciałem zapoznać, a dziewczyny wiadomo na co lecą – na kasę. Bez kasy to ty jesteś dla nich kundel, zupełnie nikt. Byłem takim kundlem, ale bardzo chciałem nim przestać być. No i poznałem wreszcie dziewczynę, była piękna... Ale kosztowała mnie więcej i więcej. No i, żeby nastarczyć na jej wydatki, na jej zachcianki, na kluby, na perfumy, na ciuchy, to zacząłem te kursy robić po amfę. Jeden kumpel, co pracował na kuchni, mnie wkręcił. Tadek taki. Tadek Nowak. On też dla nich jeździ. Więc ten Tadek przedstawił mnie komu trzeba, zaręczył za mnie. No i zacząłem pracować dla tych ludzi, jeździłem regularnie autem do Polski. Przywoziłem po kilogramie, czasem dwa. Przesyłkę zawsze oddawałem komu trzeba, uczciwie oddawałem. Ale potem... Oni zaczęli się mnie czepiać. Wmawiali mi, że towar niepełny przywożę, że po drodze podbieram. A ja nigdy... Ja bym w życiu... A po kolejnym razie już mnie ostrzej naciskali, straszyli, kazali spłacić wszystko, czego im brakuje, naliczyli mnie. Wyszło więc, że mam robić kursy za free, nawet ze swojego płacić za paliwo... A ja już miałem tego wszystkiego dość, dziewczyna i tak mnie rzuciła, bo wciąż byłem w trasie, nie miałem dla niej wcale czasu, więc pomyślałem, że do diabła z tym, zwłaszcza że byłem posrany, że mnie w końcu złapią. Raz mi w Dover przetrzepali auto, na szczęście towaru nie znaleźli, tylko fajki, bo papierosy też przywoziłem, żeby to paliwo pokryć. Więc jak mnie przetrzepali, to ja pomyślałem... Że może ktoś mnie sprzedał, może się jakiś przypał zrobił. Bo telefonu nikt nie odbierał, chociaż dzwoniłem wiele razy... Nikt nie odbierał. Więc pomyślałem, że się popruło, że policja wszystkich zawinęła. Ja wiem, że to bardzo głupie, że tak pomyślałem, ale byłem poważnie posrany, nie chciałem iść do więzienia. Więc wyjechałem z miasta, towar zabrałem ze sobą, co innego miałem z nim zrobić, zabezpieczyć go jakoś chciałem... No wyszło, że ukradłem, niech będzie, że ukradłem.
Mężczyzna patrzy na Pawła bez cienia zainteresowania, odwraca się i idzie do kuchni. Stukają drzwiczki szafki, po chwili wraca ze szklanką.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.