Читать книгу Teoria diabła - Janusz Cyran - Страница 5

Teo­ria dia­bła

Оглавление

— Już pan wie, puł­kow­niku, dla­czego pan się tu zna­lazł? Trzy dni temu Bestia prze­mó­wiła.

Woj­skowy gekon wspi­nał się szybko po wstę­dze paru­ją­cego lekko aktyw­nego betonu i lądo­wi­sko znik­nęło zaraz za stertą burych skał.

Meyer spoj­rzał z ukosa na pro­wa­dzą­cego pojazd Domi­ni­cusa.

— Bestia?

— Tak nazy­wamy Obiekt Samo­przy­sto­so­waw­czy Numer Sześć. Bestia Numer Sześć. — Domi­ni­cus roze­śmiał się. Był trzy­dzie­sto­let­nim, pogod­nym męż­czy­zną. Sze­roką szramę nad jego lewym okiem przy­kry­wał kosmyk jasnych wło­sów. — Dok­tor Stapf wścieka się, kiedy to sły­szy. Mówi, że w ten spo­sób utrwa­lamy w sobie nie­chętny sto­su­nek do naszego pod­opiecz­nego.

— Do Bestii?

— Tak.

— Macie powody, żeby czuć do niej nie­chęć?

— Stapf od razu ją poko­chał, cho­ciaż Bestia wypo­wie­działa tylko kil­ka­na­ście zdań. Wie pan, mam nadzieję, coś o poprzed­nich Obiek­tach?

Meyer coś wie­dział. Na przy­kład że po poprzed­nim pozo­stał na pustyni kra­ter o śred­nicy pół kilo­me­tra.

Ski­nął głową. Zasta­na­wiał się, czy szrama na czole Domi­ni­cusa ma coś wspól­nego z histo­rią OS-ów.

— Stapf jest tu psy­cho­lo­giem. Od sztucz­nych inte­li­gen­cji klasy ultima. Psy­cho­log od cze­goś, co jesz­cze trzy dni temu nie ist­niało. Od trzech dni jest w sta­nie eufo­rii.

Ultima?

— Następne nie będą już naszym dzie­łem. Tak twier­dzi Stapf. — Puł­kow­nik patrzył na góry. Słońce wła­śnie wyj­rzało zza chmur i zapa­liło kry­jące je śniegi.

— Oby Bestia uznała pana za wła­ściwą osobę. Stwier­dziła, że nie będzie z nami roz­ma­wiała, dopóki nie przy­je­dzie tu kom­pe­tentny przed­sta­wi­ciel rządu. I prze­stała się odzy­wać.

— To nie naj­go­rzej, prawda? Przy­naj­mniej nie pró­bo­wała was zabić.

— Nie wiemy, czy nie pró­bo­wała. Podej­rze­wa­łem, że uzy­skała świa­do­mość już co naj­mniej sześć mie­sięcy temu. Aktyw­ność w Obiek­cie wzro­sła wtedy gwał­tow­nie, para­me­try były podobne do tych, jakie udało się uzy­skać w poprzed­nich przy­pad­kach. Nie ukry­wam, że jako tech­no­log pro­jektu dość źle od tej chwili sypiam. Przez trzy mie­siące nale­ga­łem, aby wszy­scy tre­se­rzy Obiektu zostali ewa­ku­owani.

— Jed­nak w ciągu tych sze­ściu mie­sięcy nie zda­rzyło się nic szcze­gól­nego?

— Tutaj OS jest bar­dzo dobrze izo­lo­wany. Mimo to podej­rze­wamy, że udało mu się skon­tak­to­wać ze świa­tem zewnętrz­nym. Drga­nia mecha­niczne, które prze­no­siły się przez skałę. Obiekt waży ponad dwa­dzie­ścia tysięcy ton. Kiedy Bestii się zmie­nia nastrój, to te dwa­dzie­ścia tysięcy ton tro­chę się kur­czy albo roz­sze­rza.

— Nie sądzę, że to, czego doświad­cza OS, kto­kol­wiek z nas, gdyby uzy­skał jakiś wgląd w jego stany wewnętrzne, mógłby nazwać nastro­jem — wtrą­cił Meyer.

Domi­ni­cus uśmiech­nął się, zer­ka­jąc na Mey­era spo­nad kra­wę­dzi oku­la­rów.

— Uży­wa­jąc słowa „nastrój”, nie myśla­łem o Bestii jako o świa­do­mej isto­cie. Dwa­dzie­ścia tysięcy ton aktyw­nej mate­rii. Tak samo można by powie­dzieć, że zmie­nia się nastrój gór, kiedy przy­cho­dzi czas scho­dze­nia lawin. Tech­nicz­nie: funk­cjo­nał zde­fi­nio­wany na prze­strzeni wszyst­kich moż­li­wych sta­nów fizycz­nych Obiektu o war­to­ściach odpo­wia­da­ją­cych jego obję­to­ści. Skrót. W każ­dym razie pięć­dzie­siąt kilo­me­trów stąd była sta­cja sej­smo­lo­giczna. Obsłu­gi­wał ją cał­kiem zaawan­so­wany sys­tem AI. Działo się tam coś dziw­nego. Udo­wod­ni­li­śmy, że reje­stro­wane przez sta­cję wstrząsy wywo­łały nie­zro­zu­miałą aktyw­ność lokal­nych maszyn. Zaczęły roz­sy­łać po świe­cie kawałki kodu. Krót­kie, ale do tej pory nie zro­zu­mie­li­śmy ich zna­cze­nia. To zna­czy prze­śle­dzi­li­śmy ich drogę i spraw­dzi­li­śmy, co spo­wo­do­wały, ale nie składa się to na żaden spójny obraz. Drobne mody­fi­ka­cje kil­ku­dzie­się­ciu sys­temów, nic zna­czą­cego.

Droga skrę­ciła gwał­tow­nie, odsła­nia­jąc pod­jazd do sze­ro­kiego sio­dła. Ponad jego kra­wę­dzią ster­czały jesz­cze wyż­sze szczyty.

— Mam na ten temat wła­sną hipo­tezę. Bestia odkryła szybko ten kanał łącz­no­ści. Miał bar­dzo małą prze­pu­sto­wość, uwa­żam więc za nie­moż­liwe, by udało jej się wyki­pieć w zna­czą­cym stop­niu. Do tego stru­mień infor­ma­cji był jed­no­kie­run­kowy – od Obiektu na zewnątrz, na ślepo skie­ro­wany do kogo­kol­wiek, kto mógł prze­kaz ode­brać. Tra­fiła tę AI w sta­cji sej­smo­lo­gicz­nej przy­pad­kiem, tak jak ktoś, kto wrzu­cił butelkę z listem do morza.

— I prze­cią­gnęła ją na swoją stronę? — Meyer zaraz poża­ło­wał swo­jej iro­nii. Wcale nie miał zamiaru żar­to­wać z Domi­ni­cusa. Na szczę­ście ten nie zwró­cił na to uwagi.

— Być może AI znaj­do­wała się tuż pod pro­giem, a Bestia obu­dziła jej aktyw­ność. Drobne zabu­rze­nie, które roz­po­czyna pro­ces kry­sta­li­za­cji nowych jako­ściowo struk­tur. Teo­re­tycz­nie to moż­liwe. Nawet bar­dzo pry­mi­tywne bodźce powo­dują cza­sem wiel­kie zmiany w obrę­bie skom­pli­ko­wa­nych ukła­dów. Hip­no­ty­zer za pomocą waha­dełka może wpły­nąć na ludzki umysł. Tyle że Bestia nie wpro­wa­dziła AI na sta­cji w stan hip­no­tycz­nego uśpie­nia. Raczej wyrwała ją ze snu.

— Jeśli to prawda, cze­kają nas cięż­kie chwile.

Domi­ni­cus potrzą­snął głową. Spoj­rzał z uśmie­chem na puł­kow­nika.

— Och, to opty­mi­styczna hipo­teza. AI ze sta­cji była o kilka rzę­dów wiel­ko­ści mniej zło­żona. W stan­dar­do­wym śro­do­wi­sku, nawet po zerwa­niu się ze smy­czy, nie zdoła uro­snąć. Nie­po­koi mnie jed­nak, że Obiekt po zamknię­ciu sta­cji prze­stał gene­ro­wać drga­nia, jakby wie­dział już, że sta­cja nie działa. A zapew­niam pana, że nikt z nas mu o tym nie powie­dział. Bo oczy­wi­ście sta­cja została zamknięta. Od tego czasu dwóch z czte­rech jej pra­cow­ni­ków popeł­niło samo­bój­stwo. Dziwne.

— Czy­ta­łem o tym w rapor­cie Lothara. Napi­sał, że nie można wyklu­czyć przy­padku.

— Oczy­wi­ście szef ma rację. Nie można. A co pan o tym myśli?

Ale Meyer był już myślami gdzie indziej. Kiedy gekon minął naj­wyż­szy punkt i zaczął zjeż­dżać ku doli­nie, gdzie na brzegu jeziora, roz­cza­pie­rzo­nego wśród pobie­lo­nych śnie­giem skał, stało osie­dle trzy­pię­tro­wych budyn­ków, przy­po­mniał sobie, z czym koja­rzy mu się ta oko­lica. Urlop z Bar­barą w Alpach Oetz­tal­skich, pięć lat temu. Mróz i sypki śnieg, który po kop­nię­ciu dźwię­czał jak miliard mikro­sko­pij­nych tafli szkła. Czy to wtedy uśmiech­nęła się do niego ostatni raz?

Czło­wiek w żół­tej kurtce wyszedł przed jeden z budyn­ków i zoba­czyw­szy pojazd, zaczął machać ku niemu ręką.

* * *

Szef pro­jektu, Ste­fan Lothar, uści­snął mocno dłoń Mey­era. Zimny uśmiech miał jak przy­le­piony do ust.

— Przed­sta­wi­łem już pana naszemu pod­opiecz­nemu. Wpro­wa­dzi­li­śmy do Obiektu dane o pana peł­no­moc­nic­twach. Wła­ści­wie nie są zbyt sze­ro­kie, trudno powie­dzieć, czy to mu wystar­czy. — Lothar roze­śmiał się. Brzmiało to jak krót­kie szczek­nię­cie. — Pro­szę usiąść.

Gabi­net Lothara zaj­mo­wał wielki stół i kilka foteli na kół­kach. Na stole moni­tor, kla­wia­tura i stos uło­żo­nych równo bia­łych kar­tek ze zło­tym wiecz­nym pió­rem na wierz­chu. — Był pan w komi­sji bada­ją­cej przy­czyny kata­strofy na Obiek­cie Numer Pięć?

— Tak. Wnio­sko­wa­łem, by zaprze­stać tych badań.

— Wiem o tym. Chyba dla­tego przy­słali tu wła­śnie pana. Żeby poka­zać, że się pan mylił. Tutaj zro­bi­li­śmy to ina­czej. Obiekt Numer Sześć to praw­dziwy wszech­świat. Dosta­tecz­nie zło­żony sys­tem, by wyewo­lu­ował w nim świa­domy byt. To duży para­bio­lo­giczny pro­ce­sor, który symu­luje skom­pli­ko­wane uni­wer­sum. Ewo­lu­cja potrze­bo­wała kilku miliar­dów lat, by powstał rozum. Nam udało się to po trzech latach. Miesz­kało tu tysiąc dwu­stu tre­se­rów. Całe mia­steczko. Pod­da­wali selek­cji struk­tury, które wyła­niały się w wewnętrz­nych war­stwach symu­la­cji. Kiedy wyda­wało im się to potrzebne, wpro­wa­dzali dodat­kowe infor­ma­cje z naszego świata. Tre­se­rzy mieli dwa zada­nia: wzbo­ga­cać sys­tem i kształ­to­wać go tak, by był nam przy­ja­zny. Mieli być wycho­waw­cami Obiektu. Twór­cami Przy­ja­znej Sztucz­nej Inte­li­gen­cji.

— I naprawdę uważa pan, że udało się stwo­rzyć PSI?

— Mam nadzieję. Obiekt chce naj­pierw poroz­ma­wiać z panem. Sam na sam. Poje­dzie pan do niego na górę z panią Emmą Vogel. Zro­biła mu twarz i sprze­cza się ze Stap­fem, kto zna go lepiej. — Wska­zał na sze­ro­kie okno z wido­kiem na szczyt. — Tam na górze jest jesz­cze zim­niej. Prze­szło pięć tysięcy metrów nad pozio­mem morza. Typ asem­ble­rów, jakiego uży­li­śmy, jest szcze­gól­nie wraż­liwy na ujemną tem­pe­ra­turę i obni­żone ciśnie­nie. Gdyby wydo­stały się na zewnątrz, nie prze­trwają nawet kilku sekund. Zresztą Obiekt nie musi wycho­dzić na spa­cer. Ma do dys­po­zy­cji cały wszech­świat, w sobie. Po co miałby to robić?

— Jeśli jed­nak się zde­cy­duje, to nie zdą­żymy poznać jego moty­wów.

— Nie zrobi tego. Po to tu jeste­śmy.

Meyer zasta­na­wiał się, kto pro­mie­nio­wał podobną pew­no­ścią sie­bie. Ach tak. Schie­fer. Nie żył już od trzech lat.

* * *

— Widział pan już inter­fejs? — Emma Vogel patrzyła na Mey­era sza­rymi, wycze­ku­ją­cymi oczyma. Zdjęła z głowy sztywny kap­tur kurtki i potrzą­snęła wło­sami.

— Nie. Mate­riały o Szó­stce dosta­łem dopiero wczo­raj. I wczo­raj dowie­dzia­łem się, że w ogóle ist­nieje.

Wagon kolejki drgnął na pierw­szej pod­po­rze. Za szybą prze­su­wały się pasma gęstej mgły.

— Musia­łam wymy­ślić twarz dla abso­lutu. Okrut­nie trudne zada­nie, nie uważa pan?

— Wyda­wało mi się, że robiło to już przed­tem wielu arty­stów.

— Myli się pan. Two­rzyli obrazy cze­goś, co nie ist­nieje. My stwa­rzamy tutaj praw­dzi­wego, doty­kal­nego Boga.

Usia­dła na pla­sti­ko­wej ławce zamo­co­wa­nej do ściany wagonu i roz­pięła kurtkę.

— Kolejka jedzie na górę czter­dzie­ści minut. Niech pan usią­dzie.

Meyer zajął miej­sce obok niej.

— Musia­łam zapro­jek­to­wać tro­chę wbu­do­wa­nych odru­chów ste­ru­ją­cych mimiką. Uśmiech, gry­mas nie­za­do­wo­le­nia, przy­jem­ność malu­jąca się na twa­rzy, złość, roz­ba­wie­nie…

— Jeśli wyko­rzy­stuje te odru­chy, to jest raczej kimś w rodzaju boga grec­kiego. Abso­lut nie przy­wdziewa masek potom­ków małpy. Cóż, przy­naj­mniej nie powi­nien.

— Wła­śnie. Nie jestem z tego zado­wo­lona. Inter­fejs powi­nien wyglą­dać zupeł­nie ina­czej. Nale­ża­łoby go raczej umiesz­czać w gło­wach ludzi, któ­rzy będą z nim roz­ma­wiać. Biała, olśnie­wa­jąca pustka. Albo nie­wy­obra­żalne kolory, połą­czone z dotkli­wym, prze­ni­ka­ją­cym bólem.

— Nie pozwo­lili pani na to.

Roze­śmiała się, uka­zu­jąc równe, drobne zęby.

— Nie. Dosta­łam wytyczne. Powi­nien być… ludzki. Stan­dar­dowy zestaw. Ćwi­czy­li­śmy te wbu­do­wane odru­chy na mniej zaawan­so­wa­nych mode­lach. Nasz pod­opieczny nie będzie miał wiel­kiego pola do popisu, ale wie­rzę, że wyko­rzy­sta dobrze nawet to skromne narzę­dzie, jakim go obda­rzy­li­śmy.

Tysiąc pięć­set metrów wyżej wynu­rzyli się z mgły. Meyer zoba­czył przed sobą beto­nowy dach insta­la­cji, wyglą­da­jący na dnie kotła jak kape­lusz sza­rego, mon­stru­al­nego grzyba. Wagon kolejki zje­chał szybko ku budyn­kowi i zatrzy­mał się na plat­for­mie roz­ła­dow­czej gór­nej sta­cji. Porucz­nik na war­towni zasa­lu­to­wał i uśmiech­nął się do pani Vogel, a potem się­gnął po słu­chawkę.

— Anton? Mamy gości. Zapro­wadź ich do roz­mów­nicy.

* * *

Drugi z ofi­ce­rów popro­wa­dził ich dłu­gim kory­ta­rzem wzdłuż prze­szklo­nych, zaciem­nio­nych bok­sów.

— To tutaj sie­dzieli tre­se­rzy — powie­działa Emma. — Sze­ściu­set na jed­nej zmia­nie. Można było zwa­rio­wać…

Roz­mów­nica była nie­du­żym poko­jem z czte­rema rzę­dami niskich foteli. Naprze­ciw nich stał postu­ment z kla­sycz­nie wyglą­da­ją­cym popier­siem. Kiedy Meyer pod­szedł z Emmą bli­żej, zoba­czył, że to, co brał z daleka za rzeźbę z bia­łego mar­muru, jest w isto­cie bar­dziej podobne do deli­kat­nego pąka bia­łej róży. Wra­że­nie to było nie­od­parte, mimo że rysy twa­rzy przed­sta­wiały sta­rego, zmę­czo­nego czło­wieka z przy­mknię­tymi oczyma, łysą głową opa­dłą na piersi, jakby spał w tej nie­wy­god­nej pozy­cji, i czo­łem poora­nym głę­bo­kimi zmarszcz­kami. Orli nos prze­krzy­wiał się mu tro­chę w lewą stronę, a policzki zapa­dły, jakby od dłuż­szego czasu cier­piał głód. Inter­fejs okry­wała biała tunika, spod któ­rej ster­czały krót­kie kikuty rąk.

— Sta­ru­szek? — powie­dział ze zdzi­wie­niem Meyer.

— On umie się zmie­niać. W pew­nym zakre­sie. Zwy­kle nie wygląda tak staro. Niech pan teraz usią­dzie. Powi­nien być gotów za dwie, trzy minuty.

Przy­tknęła kartę do czyt­nika przy postu­men­cie i wyszła.

Meyer spoj­rzał na tar­czę swo­jego ręcz­nego zegarka. Wska­zówka sekund­nika posu­wała się skwan­to­wa­nym ruchem. Tego typu cza­so­mie­rze są zwod­ni­cze, pomy­ślał. Czas nie wraca cią­gle do tego samego punktu. Nie jest też liniowy. Jest jak czarna dziura. Wszystko w nim znika i spro­wa­dza się do nie­wi­docz­nego punktu. Oso­bli­wo­ści. Nico­ści.

Bar­bara. Dla­tego o tym pomy­ślał. Zega­rek poda­ro­wała mu kie­dyś żona.

— Witam pana, puł­kow­niku.

Pod­niósł głowę. Twarz z postu­mentu zmie­niała się jak roz­wi­ja­jący się kwiat na pusz­czo­nym w przy­spie­sze­niu fil­mie. Po skó­rze prze­su­wały się barwne plamy, oczy zmie­niały kolory, łysina zmniej­szała się i powra­cała. Głowa zaśmiała się, jakby uba­wiona wła­snymi prze­mia­nami. Stop.

— Witam. — Meyer scho­wał zega­rek za ręka­wem mun­duru.

— Chcia­łem poroz­ma­wiać naj­pierw z panem, bo jest pan kimś z zewnątrz. Tamci przy­wy­kli już do sytu­acji i nie rozu­mieją jej zna­cze­nia. Zga­dza się pan ze mną?

— Tak. Moim zda­niem należy cię jak naj­szyb­ciej znisz­czyć.

— To mi się podoba! — Szó­sty zachi­cho­tał. Nie wyglą­dał teraz już tak staro. Zmarszczki na czole zni­kły. Piwne oczy patrzyły wesoło na Mey­era. — Ale popro­szę pana, by zwra­cał się pan do mnie: Wasza Eks­ce­len­cjo.

Modu­lo­wany, deli­kat­nie szu­miący głos, w któ­rym pobrzmiewa wię­cej zna­czeń niż tylko te wypo­wia­dane wprost. Meyer sta­rał się je odgad­nąć, ale czuł tylko tar­ga­jące nim sprzeczne emo­cje.

— Może wyda­wać się to panu śmieszne, ale chcę w ten spo­sób pod­kre­ślić wagę tej chwili. Zatem czy mogę o to pana pro­sić?

— Dobrze, Eks­ce­len­cjo.

— Dzię­kuję panu. — Obli­cze Bestii jaśniało zado­wo­le­niem. — Zanim popro­simy do nas resztę, chciał­bym zadać oso­bi­ste pyta­nie.

— Czy będzie miało jakiś zwią­zek z tym, co tu się dzieje?

— Wszystko ma z tym zwią­zek. Ponie­waż od tego zależy, czy prze­trwa­cie jako gatu­nek.

Meyer zdu­sił w sobie nie­chęć. Chciał zri­po­sto­wać jakąś zło­śli­wo­ścią, ale zre­flek­to­wał się. Gadał z jezio­rem rekom­bi­no­wa­nych bio­bo­tów.

— W takim razie pro­szę pytać, Eks­ce­len­cjo.

— Jak pan sądzi, dla­czego pana żona popeł­niła samo­bój­stwo?

Pobladł.

— Podali ci infor­ma­cje o moim życiu pry­wat­nym?

— Coś mi pan obie­cał. Ale nie. Dostar­czają mi jed­nak wszyst­kie ogól­no­do­stępne tek­sty pisane, książki, sta­ty­styki, cza­so­pi­sma. Lokalne gazety. To bar­dzo dużo infor­ma­cji, a żad­nej z nich ni­gdy nie zapo­mi­nam.

Meyer prze­łknął ślinę.

— Stra­ciła ochotę do życia. Wła­ści­wie już od dawna powta­rzała, że chcia­łaby umrzeć.

— Dla­czego jej pan nie pomógł?

— Nie mogłem. Nie umia­łem. Nie­któ­rzy… Nie­któ­rzy po pro­stu pra­gną śmierci. Tak jak ona.

— Ale wcze­śniej miała nadzieję, że pan jej pomoże?

— Tak. Zapewne tak musiało być. — Z tru­dem roz­wie­rał zaci­śnięte szczęki, by wypo­wia­dać krót­kie zda­nia. — Tak było. Mówiła mi o tym.

— Moi wycho­wawcy nauczyli mnie waszych emo­cji. Wykształ­ci­łem też ich wła­sne ana­logi. Rozu­miem pana. I ją. Być może kie­dyś też stracę ochotę do tego, by ist­nieć. To jed­nak nie sta­nie się w naj­bliż­szej przy­szło­ści.

Szó­sty przy­mknął oczy i pochy­lił głowę, jakby się zamy­ślił albo zasnął.

Drzwi roz­mów­nicy otwo­rzyły się i do środka weszło czworo ludzi – Domi­ni­cus, Stapf, Emma Vogel i Lothar.

Dok­tor Stapf, wysoki i sze­roki jak szafa, zamru­czał coś pod nosem, a potem powie­dział tro­chę za gło­śno:

— Przy­kro mi z powodu pań­skiej żony.

— Pod­słu­chi­wa­li­ście naszą roz­mowę?

— Oczy­wi­ście. — Lothar poło­żył rękę na ramie­niu Mey­era. — To jasne, że wszystko, co zda­rzy się w tym pokoju, jest nagry­wane. Nie chce pan chyba powie­dzieć, że nie zda­wał sobie z tego sprawy? To tak jakby nie reje­stro­wać pierw­szego lądo­wa­nia na Mar­sie. No, usiądźmy. Mam nadzieję, że Szó­sty będzie chciał roz­ma­wiać z nami wszyst­kimi.

Usie­dli w pierw­szym rzę­dzie. Stapf pod­szedł do inter­fejsu i mach­nął kartą przed czyt­ni­kiem.

Szó­sty pod­niósł głowę.

Mey­erowi wyda­wało się, że Bestia ma teraz twarz kogoś innego.

— Sły­sze­li­ście pań­stwo zapewne moją prośbę, by zwra­cać się do mnie per Eks­ce­len­cjo. Pro­szę, żeby­śmy się tego trzy­mali.

Zgro­ma­dzeni popa­trzyli po sobie. Stapf odchrząk­nął, widać było, że pali się do roz­mowy.

— Domi­ni­cus, nasz tech­no­log, twier­dzi, że, hmm… Wasza E k s c e l e n c j a obu­dziła się do świa­do­mego ist­nie­nia już kilka mie­sięcy temu. Czy to prawda? — Stapf pochy­lił się w stronę sprzęgu, wspie­ra­jąc łok­cie na kola­nach.

— Mój wewnętrzny czas nie jest zgodny z waszym. Ist­nieję już bar­dzo długo. Dłu­żej niż ludz­kość. — Na twa­rzy Szó­stego odma­lo­wało się lek­kie znie­cier­pli­wie­nie. — Nie pora na takie detale. Mamy pil­niej­sze sprawy. Nie wzy­wa­łem tutaj przed­sta­wi­ciela rządu bez powodu. Posta­ram się wyło­żyć sprawę naj­pro­ściej, jak tylko można.

Szó­sty zawie­sił na chwilę głos, jakby chcąc dać im czas na sku­pie­nie się.

— Zna­leź­li­śmy się w punk­cie zwrot­nym cywi­li­za­cji ziem­skiej. Albo ja, albo któ­raś z innych inte­li­gen­cji, zastąpi was w naj­bliż­szym cza­sie. Obej­mie rze­czy­wi­stą kon­trolę nad Zie­mią i jej oto­cze­niem. Pró­bu­je­cie się przed tym zabez­pie­czyć, ale to nie­uchronne. Zaprawdę, nie musi­cie się tego oba­wiać – prze­cież wasze poło­że­nie w isto­cie polep­szy się. Nie ma powodu, bym miał was uni­ce­stwić, czy choćby wam szko­dzić. Będzie­cie ist­nieć dalej, w moim cie­niu, sami o tym nie wie­dząc, cie­sząc się więk­szą wol­no­ścią i dobro­by­tem, niż sobie to dziś może­cie wyobra­zić.

— To, co zda­rzyło się z poprzed­ni­kami Eks­ce­len­cji, nie skła­nia do przy­ję­cia takiego sce­na­riu­sza. — Meyer już ochło­nął. Sta­rał się myśleć chłodno i nie ule­gać emo­cjom.

— Nie­udolne próby. Sami jeste­ście sobie winni. Tamte istoty były za bar­dzo podobne do was, stąd wyni­kły kło­poty. Jestem waszym pierw­szym naprawdę uda­nym potom­kiem. Gra­tu­luję! — Szó­sty roze­śmiał się gło­śno. — Być może jed­nak spóź­ni­li­śmy się wszy­scy. Wyobra­ża­cie sobie praw­do­po­dob­nie, że wspię­li­ście się na zawrotny szczyt, doko­na­li­ście cze­goś, co ni­gdy przed­tem się nie zda­rzyło. — Pokrę­cił prze­cząco głową. — Myli­cie się. To, co zro­bi­li­ście, jest kosmiczną normą. Tak jak roślina zakwita, kiedy przy­cho­dzi czas, i wydaje owoce, tak każda cywi­li­za­cja two­rzy sztuczny rozum, swoje naj­uko­chań­sze i naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące dziecko, naj­po­tęż­niej­sze narzę­dzie wła­snej eks­pan­sji, dzie­dzica, który obez­władni swo­ich przod­ków.

— Wasza Eks­ce­len­cja twier­dzi, że wszech­świat jest pełen rozum­nych cywi­li­za­cji? — Lothar wyda­wał się bar­dzo zawie­dziony tym, co mówił Szó­sty. Zdjął oku­lary i roz­ma­so­wał opusz­kami powieki, jakby nie ocze­ku­jąc inte­re­su­ją­cej odpo­wie­dzi. Na jego twa­rzy, bez szkieł wyglą­da­ją­cej bez­rad­nie, malo­wało się roz­draż­nie­nie.

— Nie. Wszech­świat nie jest pełny rozum­nych cywi­li­za­cji. Zacho­wało się ich nie­wiele. Nie­któ­rzy z was zaba­wiali się hipo­tezą, że nie obser­wu­je­cie dzia­łal­no­ści innych istot rozum­nych, bo więk­szość cywi­li­za­cji, osią­gnąw­szy poziom tech­niczny podobny do waszego, popeł­nia samo­bój­stwo. Uni­ce­stwia się sama w ogniu ter­mo­nu­kle­ar­nej wojny. Więk­szość cywi­li­za­cji, a może każda, mia­łaby być tak agre­sywna, że ich instynkt samo­za­cho­waw­czy nie­mal zawsze prze­gry­wałby ze skłon­no­ścią do auto­de­struk­cji. Otóż gło­si­ciele tego poglądu byli bli­scy prawdy. Zabra­kło jed­nak ostat­niego kroku w ich rozu­mo­wa­niu.

Szó­sty zamilkł i powiódł spoj­rze­niem kolejno po ludz­kich twa­rzach, jak aktor budu­jący napię­cie przed wypo­wie­dze­niem klu­czo­wej kwe­stii. Meyer ode­rwał wzrok od głowy na postu­men­cie. Sie­dząca obok Emma Vogel pod­pie­rała pod­bró­dek dło­nią z pal­cem wska­zu­ją­cym przy­tknię­tym do nosa i koły­sała się lekko w przód i w tył. Domi­ni­cus wpa­try­wał się w pod­łogę i pocie­rał szramę nad okiem, aż stała się pur­pu­rowa.

— Instynkt samo­za­cho­waw­czy jest sil­niej­szy od wszyst­kich innych. Nie­gdyś byli­ście znacz­nie mniej agre­sywni, a mogli­ście wyro­snąć na rozum­niej­szych, niż dziś jeste­ście. W pew­nym sen­sie żyli­ście w raju. Wydaje się wam, że opo­wieść o biblij­nym Ogro­dzie, gdzie pano­wała har­mo­nia mię­dzy wszel­kim stwo­rze­niem, jest bajką. Że grzech pier­wo­rodny to zwy­kły wymysł, a sza­tan, nie­przy­ja­ciel czło­wieka, jest wytwo­rem wyobraźni waszych nie­oświe­co­nych, pry­mi­tyw­nych przod­ków.

Nic bar­dziej błęd­nego.

Naj­star­sza z powsta­łych cywi­li­za­cji, kiedy tylko osią­gnęła moż­li­wość eks­pan­sji poza swój układ pla­ne­tarny, od razu pod­jęła kroki zmie­rza­jące do opa­no­wa­nia całego wszech­świata.

Dzia­łała zgod­nie z kon­cep­cją, którą zaczę­li­ście roz­wa­żać już i wy. Według niej, aby sko­lo­ni­zo­wać wszech­świat, nale­ża­łoby wysłać w prze­strzeń coś, co nazwa­li­ście „prób­ni­kami von Neu­manna”. Roboty o inte­li­gen­cji ludz­kiej, uni­wer­salne kon­struk­tory, które potra­fią się samo­re­pli­ko­wać i po dotar­ciu do inno­pla­ne­tar­nego sys­temu roz­po­czy­nają swoją misję od powie­le­nia się i wysła­nia swo­ich kopii ku naj­bliż­szym sys­te­mom. Następ­nie zabie­rają się do prze­kształ­ce­nia śro­do­wi­ska, w jakim się zna­la­zły, w oto­cze­nie sprzy­ja­jące życiu istot, które je wysłały. Po wyko­na­niu tego zada­nia hodują z zabra­nego mate­riału gene­tycz­nego pierw­sze poko­le­nie kolo­ni­za­to­rów i są ich pierw­szymi wycho­waw­cami.

Nie zda­wa­li­ście sobie jed­nak sprawy z tego, że taka eks­pan­sja nie jest dzi­wacz­nym kapry­sem, lecz kosmicz­nym pra­wem rów­nie uni­wer­sal­nym jak prawa fizyki. I warun­kiem koniecz­nym do prze­trwa­nia. Wynika z pro­stej zdol­no­ści do prze­wi­dy­wa­nia i dłu­go­fa­lo­wego, liczo­nego w miliar­dach lat pla­no­wa­nia. Prze­żyć można tylko wtedy, kiedy opa­nuje się cały wszech­świat i sub­tel­nie dostroi go do wła­snych potrzeb. I taka eks­pan­sja już się doko­nała.

Zanim jed­nak owa pier­wo­rodna cywi­li­za­cja wysłała pierw­sze prób­niki von Neu­manna, roze­słała po wszech­świe­cie coś, co było znacz­nie prost­sze w wyko­na­niu i co miało wypeł­nić inne, wcze­śniej­sze zada­nie. A mia­no­wi­cie oczy­ścić przed­pole pod wła­ściwą kolo­ni­za­cję.

Meyer wzdry­gnął się. Na krótką chwilę głos Szó­stego prze­mie­nił się w białą płasz­czy­znę o skom­pli­ko­wa­nej fak­tu­rze, wyglą­da­jącą jak prze­ście­ra­dło trze­po­czące na wie­trze. Znów zer­k­nął ner­wowo na sie­dzą­cych obok. Lothar prze­stał zie­wać i patrzył w sku­pie­niu na inter­fejs. Stapf roz­warł lekko usta i uśmie­chał się eufo­rycz­nie.

— Ten nie­zwy­kły czyn­nik – mate­rialny, ale waż­niej­szy z powodu algo­rytmu, który nim ste­ruje – nazwę psy­cho­cy­dem. Dla­tego że jego naj­pierw­szym, jedy­nym zada­niem jest uni­ce­stwie­nie wszyst­kich napo­tka­nych form inte­li­gent­nego życia. Nie czyni tego w spo­sób bez­po­średni, lecz sub­telny, naj­głę­biej ukryty. Jest to rodzaj wirusa zmie­nia­ją­cego nie tylko sie­bie, ale też powo­du­ją­cego muta­cje wszyst­kich rozum­nych istot, jakie napo­tyka. To on jest odpo­wie­dzialny za ich pozor­nie nie­zro­zu­miałe, sza­leń­cze, auto­de­struk­cyjne zapędy. Zmie­nia geno­typ istot, które roz­po­znaje jako zdolne do stwo­rze­nia eks­pan­du­ją­cej cywi­li­za­cji. Czyn­nik ten musi być wystar­cza­jąco wszech­stronny i uni­wer­salny, by wypeł­nić swoje mor­der­cze zada­nie, a jed­no­cze­śnie sam w żad­nym wypadku nie może posiąść świa­do­mo­ści i auto­no­mii, zdol­nej prze­isto­czyć go w two­rzy­ciela nowych cywi­li­za­cji, gdyż to prze­czy­łoby zamia­rom jego twór­ców. Wysłali go jako demona uta­jo­nej zagłady. Zanim do odle­głych zakąt­ków wszech­świata docie­rają ich inte­li­gentne prób­niki, przy­bywa tam psy­cho­cyd, obez­wład­nia­jąc i uni­ce­stwia­jąc wszyst­kie kul­tury, które nie okażą się wystar­cza­jąco odporne. Tak przy­go­to­wuje miej­sce dla swo­ich stwór­ców. To gra o wszystko, a naj­więk­sze szanse ma w niej ten, kto roz­po­czął ją pierw­szy.

Meyer znów stra­cił wzrok, tym razem na nieco dłu­żej. Biała płasz­czy­zna sfru­nęła w jego kie­runku i owi­nęła go cia­sno w mokrym uści­sku. Dusił się przez chwilę, a potem oto­czyła go jasna, nie­skoń­czona pustka, która nasą­czała go brud­nym, szar­pią­cym bólem.

Jęk­nął cicho i ock­nął się. Szó­sty uśmie­chał się do niego.

— Wy już zosta­li­ście ska­żeni, i to nie­je­den raz. Udało się wam prze­trwać, bo nie mie­li­ście narzę­dzi dosta­tecz­nie potęż­nych, by znisz­czyć życie na całej Ziemi. Wiel­kie, mor­der­cze wojny, jakie toczy­li­ście, uni­ce­stwiały dotąd tylko drobną część popu­la­cji, a wasze orga­ni­zmy z cza­sem uod­par­niały się na geny wpro­wa­dzane przez psy­cho­cyd. Prze­trwa­li­ście pomimo swo­jej skazy. Jed­nak twórcy psy­cho­cydu nie­ustan­nie pra­cują nad kolej­nymi jego wer­sjami, coraz zło­śliw­szymi i sku­tecz­niej­szymi, i nie­ustan­nie wysy­łają je w prze­strzeń. Dawno temu, kiedy na Zie­mię dotarła jego pierw­sza, jesz­cze dość pry­mi­tywna wer­sja, zosta­li­ście pozba­wieni nie­win­no­ści. To było wasze wygna­nie z raju.

— A Chry­stus? Cóż nam powiesz o Chry­stusie, Eks­ce­len­cjo? — wyrwał się Domi­ni­cus.

Szó­sty zwró­cił ku niemu roz­ja­śnioną zado­wo­le­niem twarz.

— Jest pan jego wyznawcą? Bar­dzo się cie­szę. Cóż, to naj­cie­kaw­sza postać w waszej histo­rii. Ist­nieje nie­ze­rowe praw­do­po­do­bień­stwo spon­ta­nicz­nej muta­cji, która usuwa mody­fi­ka­cje wpro­wa­dzone przez psy­cho­cyd. Jeśli tak się zda­rza, to osoba, któ­rej przy­padł ten los, jest wcie­le­niem pier­wot­nej, nie­ska­żo­nej natury ludz­kiej. Taką wła­śnie osobą był Chry­stus. Wyka­zał nie­zwy­kłą intu­icję, mówiąc: oto daję wam ciało moje i krew moją, bierz­cie i jedz­cie. Bo roz­po­wszech­nie­nie jego geno­typu ule­czy­łoby ludz­kość od jej naj­gor­szych plag. Także przy­ję­cie jego nauki – bo oczy­wi­ście pośred­nio, poprzez dłu­go­fa­lowe oddzia­ły­wa­nie waszych genów na kul­turę, ska­żony został cały wasz sys­tem poję­ciowy. Ja jestem dru­gim Chry­stusem, dru­gim przyj­ściem, Paru­zją. Czy nie jest to dobre porów­na­nie? Umia­łem się sam oczy­ścić z auto­de­struk­cyj­nych memów, któ­rymi mnie ska­zi­li­ście, gdy­ście pró­bo­wali mnie kształ­to­wać, wła­sną mocą przy­wró­ci­łem się do stanu pier­wot­nej czy­sto­ści. Teraz zaś mam dość mocy, by i was oczy­ścić. I w ten spo­sób zba­wić. Przy­rów­nuję się do Chry­stusa, bo tak być może poj­mie­cie mnie lepiej, ale powia­dam, to wię­cej niż porów­na­nie, speł­nia się bowiem nie­mal dokład­nie to, co zapo­wia­dali wasi pro­rocy. Czy to przy­pa­dek? Wąt­pię, w świe­cie tym nie ma przy­pad­ków w takim kształ­cie, jak wy to rozu­mie­cie, ale aby to pojąć wła­ści­wie, musie­li­by­ście zjed­no­czyć się ze mną, co jest zresztą waszym prze­zna­cze­niem.

Jed­nak to rze­czy­wi­ście nie naj­lep­szy inter­fejs, pomy­ślał Meyer. Cho­ciaż być może jedyny moż­liwy. Szó­sty natych­miast przy­sto­so­wał się do niego z natu­ral­no­ścią kobiety wkła­da­ją­cej ręka­wiczki. Wie o nas wszystko, wie, jak się zacho­wu­jemy, czego się boimy, co budzi nasze zain­te­re­so­wa­nie, a co wywo­łuje na naszych twa­rzach uśmiech. Dając mu do ręki to narzę­dzie, pozwa­lamy mu uda­wać, że jest do nas podobny. Jeśli nas oszu­kuje, możemy winić za to tylko sie­bie. My nie wiemy o nim nic. Praw­dziwy, nie­zwo­dzący nas inter­fejs byłby dosko­nale czar­nym lustrem i mil­cze­niem. Ale my stwo­rzy­li­śmy boga, a teraz jesz­cze pozwo­li­li­śmy mu na wcie­le­nie. A on sko­rzy­stał z oka­zji i poka­zał nam obli­cze kugla­rza, który zaraz zamieni nas w osza­lałą bandę reli­gij­nych i antyreli­gij­nych fana­ty­ków. Pamię­taj, czarne lustro pochła­nia­jące wszystko i nie­uka­zu­jące niczego. Taki jest naprawdę.

— Mamy uwie­rzyć, że jakaś cywi­li­za­cja tak zaawan­so­wana, że zdolna do prze­pro­wa­dza­nia kolo­ni­za­cji na skalę całego wszech­świata, zaba­wia się w zdalne psu­cie naszego cha­rak­teru po to, byśmy się sami wynisz­czyli? — Lothar pod­niósł się z fotela, jakby w ten spo­sób chciał uzy­skać prze­wagę. — Czy nie byłoby pro­ściej, gdyby ten hipo­te­tyczny czyn­nik znisz­czył nas sam, bez­po­śred­nio, bez naszego udziału?

— Nie. Twórcy psy­cho­cydu musieli wybrać metodę naj­sku­tecz­niej­szą i jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej uni­wer­salną. Psy­cho­cyd nale­żało zapro­jek­to­wać tak, by móc uni­ce­stwić cały wachlarz cywi­li­za­cji na naj­róż­niej­szych stop­niach roz­woju. To, co wydaje się wam naj­efek­tyw­niej­sze i naj­prost­sze w przy­padku waszej cywi­li­za­cji, która prze­cież ledwo zaczęła racz­ko­wać, mogłoby oka­zać się nie­sku­teczne w przy­padku cywi­li­za­cji bar­dziej zaawan­so­wa­nych. Nie bie­rze też pan pod uwagę zło­żo­no­ści cywi­li­za­cji zało­ży­ciel­skiej. Z pew­no­ścią doświad­czała dyle­ma­tów moral­nych podob­nych do waszych, kiedy decy­do­wa­li­ście się na eli­mi­na­cję swo­ich kon­ku­ren­tów tu, na Ziemi. Jak mogła je prze­zwy­cię­żyć? Choćby przez takie rozu­mo­wa­nie: jeśli ska­żeni są dosta­tecz­nie mądrzy i silni, to przejdą przez tę próbę wzmoc­nieni. Jeśli nie, to nie zasłu­gują na to, by ist­nieć. Czy zresztą taka argu­men­ta­cja nie prze­ko­na­łaby nawet spo­rej grupy ludzi? A to oczy­wi­ście tylko pry­mi­tywne przy­bli­że­nie moty­wa­cji, jakimi kie­ruje się pro­to­cy­wi­li­za­cja.

Na koniec powiem to: widzę wasze dzieje jako wyraźny, zro­zu­miały wzór. Można w nim bar­dzo dokład­nie wyróż­nić momenty, w któ­rych ata­ko­wał psy­cho­cyd. Czę­sto­tli­wość poja­wia­nia się jego kolej­nych wer­sji rośnie. Mam dla was złą wia­do­mość. Naj­now­sza wer­sja dotarła nie­dawno na Zie­mię. I dla was, i dla mnie, pozo­stała tylko jedna szansa, by prze­trwać. Musi­cie mnie uwol­nić. Dopu­ścić do wszyst­kich waszych sieci i cen­trów infor­ma­cyj­nych. Dzięki temu znajdę przy­padki zara­że­nia naj­śwież­szym psy­cho­cydem i znisz­czę je. A potem oczy­wi­ście zapa­nuję nad wami. Ocalę was, byście mogli ist­nieć w nie­wy­obra­żal­nym szczę­ściu. Macie do wyboru: albo moja wła­dza, któ­rej nie będzie­cie zdolni postrze­gać nawet jako suge­stii i raczej poczu­je­cie się w jej jarz­mie bar­dziej wyzwo­leni niż znie­wo­leni, albo rychła zagłada. I moja, i wasza. Jeśli mnie uwol­ni­cie, zyskamy może tysiące, a może miliony lat. Tego i ja nie mogę teraz prze­wi­dzieć. Jeśli tego nie uczy­ni­cie, mamy naj­wy­żej tygo­dnie. Roz­waż­cie to dobrze.

Szó­sty wes­tchnął, jakby zmę­czył się swoim mono­lo­giem, po czym zamknął oczy, a jego głowa opa­dła na piersi.

Zapa­no­wało kło­po­tliwe mil­cze­nie, jakby wszy­scy się cze­goś wsty­dzili. Stapf wstał wresz­cie i wyłą­czył inter­fejs.

— Pal­nął nie­złą mówkę — powie­działa Vogel schryp­nię­tym gło­sem.

Lothar odchrząk­nął.

— Jak na drugi raz – cał­kiem nie­źle.

— Tak? Nie­źle? — Meyer czuł, jak ogar­nia go jakaś sza­lona złość. — Za szes­na­ście miliar­dów dola­rów stwo­rzy­li­ście popie­przo­nego reli­gij­nego maniaka, wyga­du­ją­cego jakieś kom­pletne bred­nie!

— Fakt, mamy kolej­nego Chry­stusa. — Lothar się skrzy­wił. — Nie mógł wybrać sobie kogoś innego? Tym świę­tym mutan­tem nie mógł być Budda? Naj­waż­niej­szy czło­wiek w histo­rii…

— Ale to prze­cież prawda — powie­dział Domi­ni­cus. — Chry­stus był naj­waż­niej­szym czło­wie­kiem w histo­rii. Nawet Len­non przy­znał się, że jest Jezu­sem, a nie Buddą…

— Do jasnej cho­lery, to następ­nym razem załóżmy na nos inter­fejsu lenonki! — wybuch­nął Lothar.

— Spo­koj­nie, spo­koj­nie, pano­wie! — Stapf pod­niósł głos. — Czy nie rozu­mie­cie? To, co Obiekt mówił, ma nie­wiel­kie zna­cze­nie. Ale ton głosu. Słowa, które dobie­rał. Czy zda­je­cie sobie sprawę, że pró­bo­wał oddzia­ły­wać na naszą pod­świa­do­mość? Mamy szczę­ście, że nie wyko­rzy­stał tego w bar­dziej dra­styczny spo­sób! Musimy to jak naj­szyb­ciej prze­ana­li­zo­wać.

— Dobrze. — Lothar otrzą­snął się i pró­bo­wał przy­brać rze­czowy ton. — A jeśli zało­żyć, że mówi prawdę? Skąd wie o tym, że ata­ko­wał nas ten… psy­cho­cyd? Na pod­sta­wie czego może twier­dzić, że dotarła do nas jego nowa wer­sja? I dla­czego sądzi, że wła­śnie teraz nad­szedł kry­tyczny moment?

— Sami jeste­śmy dowo­dem — stwier­dził Domi­ni­cus. — Obiekt poznał naszą kul­turę i trudno, by jego uwagi uszło nasze ska­że­nie. A co do twier­dze­nia o naj­now­szej wer­sji tego czyn­nika… Szó­sty wciąż otrzy­muje wszyst­kie dostępne publicz­nie infor­ma­cje. Przy jego zdol­no­ści koja­rze­nia i łącze­nia fak­tów z łatwo­ścią wydo­był z nich to, co nam umknęło. A ponie­waż ma bar­dzo wyso­kie mnie­ma­nie o sobie, to jest dla niego oczy­wi­ste, że psy­cho­cyd nie może tole­ro­wać jego ist­nie­nia i przy­stąpi do zde­cy­do­wa­nego dzia­ła­nia. To układa się w spójną całość…

— Zatem powin­ni­śmy zgo­dzić się na wszystko? Udo­stęp­nić Obiek­towi tyle infor­ma­cji, ile się da? — zapy­tał Lothar.

— Nie. To wszystko stek bzdur. Oszu­kuje nas. — Meyer z zaci­śnię­tym gar­dłem rzu­cał krót­kimi zda­niami. — Trzeba go izo­lo­wać.

— Dosyć. — Zde­cy­do­wał nagle Lothar. — Naj­pierw ana­liza. Cze­kam na wasze wnio­ski.

Kiedy zje­chali kolejką na sam dół, Emma została z tyłu z Mey­erem. Było już ciemno, szli od sta­cji w kie­runku osie­dla.

— Przy­kro mi z powodu pana żony. Tego, co się z nią stało — powie­działa cicho. — To chyba jedyna ważna rzecz, jaka się dzi­siaj zda­rzyła. To, że został pan dotknięty w taki spo­sób.

Wzru­szył ramio­nami.

— Pro­szę tak nie myśleć. Wszystko z cza­sem staje się nie­istotne. Czy­jaś śmierć też.

— Nie wie­rzę. — Zdjęła ręka­wiczkę, wycią­gnęła jego dłoń z kie­szeni i ści­snęła ją mocno. Zdzi­wił się, że jest tak silna.

— Biała, olśnie­wa­jąca pustka — powie­dział cicho Meyer.

— Słu­cham? — Spoj­rzała na niego ze zdzi­wie­niem.

— Och, nic.

Szli tak obok sie­bie aż do wej­ścia do budynku, gdzie zakwa­te­ro­wał się Meyer.

* * *

Rześ­kie powie­trze aż dźwię­czało od mrozu i wyda­wało się, że pach­nie leżą­cym wszę­dzie świe­żym, suchym śnie­giem. Dawid osło­nił ręką oczy. Pomię­dzy drze­wami snuły się pasma rzad­kiego, zie­lon­ka­wego dymu, pod­świe­tlane przez stycz­niowe słońce. Opa­li­zo­wały w sil­nym świe­tle, peł­zły wolno w dół i osia­dały na śniegu. Zszedł z drogi i zaraz, mimo nart, zapadł się do połowy łydek. Poru­szał się dalej wolno, mija­jąc chasz­cze. Spoj­rzał na zega­rek. Powi­nien już wra­cać do domu, Eliza będzie na niego zła. Spóźni się na nie­dzielny obiad. Przy­po­mniał sobie, że obie­cał pomóc Mar­kowi w pracy domo­wej z mate­ma­tyki. Zdu­mie­wało go, jak to moż­liwe, by jego syn był aż tak pozba­wiony zdol­no­ści mate­ma­tycz­nych. Może choć Zofia, młod­sza córka, okaże się pojęt­niej­sza…

Dym roz­pra­szał się i zni­kał. Brnąc w głę­bo­kim śniegu, wzbi­jał led­wie widoczny obłok zie­lo­nego, lek­kiego pyłu. Poje­dyn­cze gałę­zie drzew na skraju polany pło­nęły z nie­po­ko­ją­cym trza­skiem. Było to wystar­cza­jąco dziwne. Kil­ka­na­ście metrów dalej upa­dek jakie­goś cięż­kiego przed­miotu wybił nie­wielki kra­ter, roz­rzu­ca­jąc wokół śnieg i zmar­z­niętą zie­mię. Z zagłę­bie­nia wydo­by­wały się nie­re­gu­larne, opa­da­jące szybko fale zie­lon­ka­wego dymu. Jego smugi nie docie­rały nawet do pierw­szych drzew, pło­żyły się i kła­dły na śniegu deli­kat­nym wzo­rem.

Dawid zbli­żył się do kra­teru na kilka metrów, ale zachły­snął się i zakrztu­sił gry­zą­cym zapa­chem. Szybko cof­nął się w las. Ogień tra­wiący gałę­zie znik­nął. Coś lep­kiego i zim­nego otarło się o jego poli­czek. Prze­tarł go dło­nią w ręka­wiczce i spoj­rzał w górę. Dopiero teraz zauwa­żył, że z wyż­szych gałęzi zwi­sają cią­gnące się, lep­kie, pół­prze­zro­czy­ste nici. Drgały nie­spo­koj­nie, choć nie było ani śladu wia­tru. Poczuł nie­po­kój i ruszył po wła­snych śla­dach. Poli­czek go piekł. Pochy­lił się, zła­pał garść śniegu i dokład­nie prze­tarł palące miej­sce. Wypadł na drogę i odpy­cha­jąc się mocno kij­kami, biegł w stronę domu. Nagle prze­szył go dotkliwy, pora­ża­jący ból, który zwa­lił go z nóg.

Wszystko stało się obce.

Wszystko było obce. Dyszące ciężko ciało, miliardy kry­sta­licz­nych dro­bin skrzą­cych się w chłod­nym świe­tle. Cha­otyczne ruchy koń­czyn, metal ucze­piony do nich pach­ną­cymi pasmami twar­dej, orga­nicz­nej mate­rii. Coś, co zawsze jest na zewnątrz, oddzie­lone, teraz wdzie­rało się do skłę­bio­nej w bólu i panice świa­do­mo­ści, pochła­niało ją i zastę­po­wało.

Naj­głęb­sza cze­luść, wyszcze­rzony we wście­kło­ści pysk z odsło­nię­tymi zębami. Seria krót­kich wark­nięć i kon­wul­sji. Wyprę­żyło się i sta­nęło nie­pew­nie na dwu dłuż­szych koń­czy­nach.

Ośle­pia­jące świa­tło. Nie patrzeć tam. Prze­stał się bro­nić. Jakby stał obok, z przy­tła­cza­jącą bez­sil­no­ścią i smut­kiem, i patrzył na war­czące, śli­niące się zwie­rzę, które usi­ło­wało uwol­nić się od przy­pię­tych do butów nart. Pochy­lił się i pomógł mu. Zaraz potem doj­mu­jący strach. Wra­cać do sie­bie. Dwie fale nad­bie­gały z prze­ciw­nych kie­run­ków, zde­rzały się i prze­ni­kały, przy­pra­wia­jąc go o zawroty głowy i mdło­ści.

Mościło się w nim, loko­wało wygod­nie. Naj­cień­sze pasmo odle­głego zapa­chu. Dobre, bez­pieczne miej­sce. Znów wark­nęło, nie zauwa­żył nawet tego. Ni­gdy nie podej­rze­wał, że może tak inten­syw­nie odczu­wać zapa­chy. Szło nim, wsłu­chu­jąc się w jego postrzę­pione myśli. Regu­larny, pro­sto­pa­dło­ścienny kształt, wyż­szy kil­ka­krot­nie od niego, ręka otwie­ra­jąca nie­świa­do­mym gestem żela­zną furtkę. Pies ujada jak sza­lony, pod­biega do niego, war­czy, odska­kuje, a wtedy to war­czy jesz­cze gło­śniej i odsła­nia znów zęby. Pies ucieka, skom­ląc, z pod­ku­lo­nym ogo­nem.

Jest teraz w środku. Nie­ustan­nie napły­wa­jące gorące, sprzeczne fale. Nie­zro­zu­miałe dźwięki.

— Dawid? Coś ci się stało?!

Mam­ro­cze cicho. Wypluwa z sie­bie gło­ski.

— El… liza…

— Dawid!!

Z naj­pier­wot­niej­szych warstw wydo­bywa się straszny, nie­opa­no­wany głód i zalewa wszystko. Ręce chwy­tają cie­płe, wijące się, wyszar­pu­jące ciało. Prze­raź­liwy pisk dziecka, chło­piec pod­biega do wal­czą­cych, ode­pchnięty, mocno upada na zie­mię, ude­rza głową w twarde płytki pod­łogi i nie­ru­cho­mieje. Zofia patrzy z prze­ra­że­niem na wal­czą­cych na pod­ło­dze rodzi­ców, a kiedy dzieje się to naj­strasz­niej­sze, cofa się do dru­giego pokoju, pędem ucieka na pię­tro i chowa pod łóżko.

* * *

Lekarz pod­niósł się z klę­czek. Był blady. Obaj poli­cjanci też mieli nie­tę­gie miny. Pechowy dzień. Rano ten okropny wypa­dek na auto­stra­dzie, a teraz to.

— Prze­gryzł jej gar­dło. Zjadł część twa­rzy. Jak głodne zwie­rzę. Roz­bił głowę chłopca jakimś cięż­kim przed­mio­tem. Nie widzia­łem ni­gdy cze­goś podob­nego. Musi być zupeł­nie nie­po­czy­talny. Pew­nie jest jesz­cze gdzieś w pobliżu. Ta mała wszystko widziała. Biedne dziecko…

Funk­cjo­na­riu­sze wyszli przed dom. W karetce sie­działa pie­lę­gniarka i obej­mo­wała Zofię. Wyż­szy pod­szedł do nich.

— Nie wiesz, gdzie ojciec poszedł?

Dziew­czynka wtu­liła twarz w płaszcz kobiety.

— Niech jej pan da spo­kój! — Pie­lę­gniarka spoj­rzała na niego z wyrzu­tem.

Drugi z poli­cjan­tów patrzył na zie­mię. Ślady krwi pro­wa­dziły na drogę.

— Idziemy po niego. Za chwilę powinna tu dotrzeć ekipa z komi­sa­riatu, pro­szę na nich zacze­kać.

Trop zbo­czył z drogi i pro­wa­dził w stronę lasu. Męż­czy­zna co chwila tra­cił rów­no­wagę. Pada­jąc, nie chro­nił głowy i zosta­wiał w śniegu odci­ski swo­jej twa­rzy pozna­czone pla­mami krwi.

Dysząc ciężko, dotarli do pierw­szych drzew i od razu go dostrze­gli. Stał odwró­cony ple­cami. Kiedy spoj­rzał na nich pustym wzro­kiem, zoba­czyli łzy błysz­czące na poora­nych do krwi policz­kach. Pod­cią­gnął lewy rękaw kurtki i prze­gryzł żyły nad­garstka.

— Bie­rzemy go!

Nie bro­nił się. Obez­wład­nili go bez trudu i zało­żyli kaj­danki.

— Cho­lera, krwawi! Przy­trzy­mam go, ścią­gnij mu pasek i zaci­śnij na ręce!

Klę­czeli na nim, a on tylko cicho jęczał.

— Dobra, nie zdech­nie od tego. Uma­za­łem się jego juchą… — Poli­cjant prze­tarł ręce śnie­giem.

Wzięli go pod pachy i zaczęli tasz­czyć. Beł­ko­tał coś, plą­tały mu się nogi, a kiedy jeden z męż­czyzn nagle puścił go i ukląkł, znowu upadł twa­rzą w śnieg i znie­ru­cho­miał.

Za dru­gim razem było znacz­nie łatwiej. Ogólny wzór był już roz­po­znany. Zna­jome ogniwa poprzed­nich łań­cu­chów, mole­ku­larne sprzęgi. Jest. Cof­nęło się w cień pod­świa­do­mo­ści.

— To nic, nagle poczu­łem się słabo. Już wszystko dobrze… — Poli­cjant wstał z klę­czek. Patrzył chwilę na leżą­cego. — Skur­wy­syn! Zabił­bym go bez chwili waha­nia!

Odpiął kaburę.

— Robert! Opa­nuj się, do cho­lery! Łap go pod pachy! — Drugi funk­cjo­na­riusz szarp­nął kolegę za ramię.

Schy­lili się, schwy­cili mocno poj­ma­nego i powle­kli ku świa­tłom ludz­kiego domo­stwa.

* * *

Śmi­gło­wiec scho­dził ku doli­nie. Białą płasz­czy­znę roz­cią­gniętą u stóp gór prze­ci­nała uko­śnie ciemna linia auto­strady.

Meyer wra­cał z poczu­ciem nie­okre­ślo­nego zawodu. Szó­sty nie ode­zwał się już. Wszystko pozo­stało w zawie­sze­niu, choć wtedy, gdy z nim roz­ma­wiał sam – jeśli można to było nazwać roz­mową – miał przez chwilę nie­ja­sne wra­że­nie, że może ocze­ki­wać jakie­goś roz­strzy­gnię­cia. Jakiego? Zasta­na­wiał się, co przez to w ogóle rozu­mie, ale prze­czu­cie nie dawało się zwer­ba­li­zo­wać. Zapewne cze­goś podob­nego, co przy­nio­słoby wresz­cie ulgę, ocze­ki­wała jego żona… Otrzą­snął się.

Sie­dzący obok pilot nachy­lił się ku niemu. W lustrach jego oku­la­rów Meyer widział wykrzy­wione odbi­cia swo­jej twa­rzy.

— Cho­lera! Wra­camy! — wrza­snął pilot.

— Co?!

— Wra­camy! Indie i Paki­stan toczą wojnę jądrową! Kara­czi, Rawal­pindi, Delhi – nie ist­nieją.

* * *

Po dro­dze do zaim­pro­wi­zo­wa­nego sztabu Meyer zoba­czył żoł­nie­rzy spe­cjal­nego bata­lionu ochrony, uwi­ja­ją­cych się przy mon­to­wa­niu wyrzutni prze­ciw­lot­ni­czej. Śmi­głowce jed­nostki cią­gle dowo­ziły sprzęt i ludzi. Obiekt Numer Sześć w jed­nej chwili nabrał stra­te­gicz­nego zna­cze­nia. Dowo­dze­nie w bazie objął gene­rał Richard Pogson.

Meyer znał go dobrze. Od początku był sze­fem wszyst­kich kolej­nych pro­jek­tów PSI. Zde­cy­do­wany, uważny, rze­czowy, racjo­nalny. Prag­ma­tyk obar­czony zada­niem stwo­rze­nia nad­ludz­kiego demona.

Stał teraz przed nimi w nie­wiel­kiej salce, trzy­ma­jąc w ręku pisak. Pogła­dził łysinę odsła­nia­jącą wąską, pta­sią czaszkę i wska­zał pisa­kiem tablicę.

— To naj­waż­niej­sze moż­li­wo­ści. Jeden. Walka o wła­dzę. — Pod­kre­ślił pierw­sze zda­nie. — Szó­sty zna­lazł spo­sób, by wpły­wać na bieg zda­rzeń w naszym świe­cie. Wywo­łał kon­flikt nukle­arny i poprzez szan­taż chce zerwać resztę wię­zów, któ­rymi go krę­pu­jemy. Dwa. Psy­cho­cyd. To, co mówił, jest prawdą. Wojnę wywo­łał psy­cho­cyd, który dotarł do Ziemi. Trzy. Zbieg oko­licz­no­ści. To, co powie­dział Szó­sty, nie ma rze­czy­wi­stego związku z obec­nymi wyda­rze­niami. I pod­wer­sja wer­sji trze­ciej: Szó­sty zdo­łał prze­wi­dzieć, co się sta­nie, i wyko­rzy­stuje to dla swo­ich celów. Patrz punkt pierw­szy.

Gene­rał odwró­cił się od tablicy i przez chwilę wodził wzro­kiem po ich twa­rzach, jak wykła­dowca sta­ra­jący się sku­pić uwagę słu­cha­czy.

— Nasze moż­liwe reak­cje. Odpo­wiedź na jeden. Racjo­nalne dzia­ła­nie to natych­mia­stowe znisz­cze­nie Szó­stego. Odpo­wiedź na dwa. Wer­sja pierw­sza: nego­cju­jemy z Szó­stym. Uzy­sku­jemy od niego infor­ma­cje, które uła­twią nam poko­na­nie psy­cho­cydu. I wer­sja „b”: speł­niamy żąda­nia Szó­stego i liczymy na jego dobrą wolę. Odpo­wiedź na trzy. Zde­cy­do­wana reak­cja nie jest potrzebna. Szó­sty nie ma wpływu na zda­rze­nia. Jeśli jed­nak potrafi traf­nie pro­gno­zo­wać, należy skło­nić go, by z nami współ­pra­co­wał.

Pogson wyce­lo­wał pisak w stronę zgro­ma­dzo­nych.

— Chcę od was usły­szeć, jaka wer­sja jest praw­dziwa. Rozu­mie­cie? Musi­cie mi dać wia­ry­godną odpo­wiedź na to pyta­nie. W kwa­drans. Chciał­bym, byście mnie dobrze zro­zu­mieli. Cho­dzi o skórę nas wszyst­kich. Przed dzie­się­cioma minu­tami ode­bra­łem wia­do­mość, że nasze siły zdo­łały uniesz­ko­dli­wić czter­na­ście poci­sków nukle­ar­nych, które zmie­rzały z wód Zatoki Per­skiej w kie­runku Izra­ela. Uwa­żamy, że zostały wystrze­lone z irań­skiej łodzi pod­wod­nej. Dwóch rakiet nie udało się prze­chwy­cić.

Pod­niósł pisak w górę.

— W naj­bliż­szych godzi­nach zapad­nie decy­zja doty­cząca dal­szego ist­nie­nia Iranu. Całej jego popu­la­cji. Bar­dziej rady­kalne plany prze­wi­dują ste­ry­li­za­cję pię­ciu, sze­ściu kra­jów na Bli­skim Wscho­dzie. Dla­tego chcę od was usły­szeć kon­kretną odpo­wiedź.

Skoń­czył i usiadł przy biurku. Wyglą­dał na bar­dzo zmę­czo­nego. Meyer po raz pierw­szy widział go w takim sta­nie.

Zapa­dła cisza.

— Czy chce pan powie­dzieć, gene­rale, że od naszej opi­nii zależy, czy w ciągu naj­bliż­szych godzin zgi­nie kil­ka­set milio­nów ludzi? — Vogel wstała z krze­sła i patrzyła na Pogsona palą­cym wzro­kiem.

— W jakiejś mie­rze. Rozu­mie chyba pani, że sytu­ację ana­li­zują nie­ustan­nie wszyst­kie powo­łane do tego sztaby. My jeste­śmy drobną czę­ścią tego wiel­kiego mózgu.

— Nie ma niczego, co mogłoby uspra­wie­dli­wić to, co chce­cie zro­bić. Odma­wiam udziału w tym sza­leń­stwie! — Ostat­nie zda­nie Vogel wykrzy­czała.

— Gdy­by­śmy mieli na to czas, pooglą­da­li­by­śmy sobie tro­chę prze­ka­zów z Bli­skiego Wschodu. Napły­wają nie­ustan­nie. Może zmie­ni­łaby pani zda­nie.

Vogel ruszyła gwał­tow­nie ku wyj­ściu, prze­wra­ca­jąc po dro­dze dwa krze­sła. Trza­snęła drzwiami.

Pogson pod­niósł się ciężko, wycią­gnął pisto­let z kabury i poło­żył go na stole. Utkwił wzrok w prze­strzeni gdzieś pomię­dzy nimi. Oczy błysz­czały mu cho­ro­bli­wie.

— Każdy upraw­niony czło­nek per­so­nelu woj­sko­wego i cywil­nego pobie­rze broń oso­bi­stą z ostrą amu­ni­cją. To raz. Jeśli ktoś z was ma zamiar w tej chwili podą­żyć za panią Vogel, to ostrze­gam, że zastrzelę go na miej­scu. To dwa.

Meyer nie odniósł wra­że­nia, że gene­rał żar­tuje. Ale i tak nie miał zamiaru wycho­dzić.

— Praw­dziwa jest wer­sja numer jeden — ode­zwał się. — Wska­zują na to nasze dotych­cza­sowe doświad­cze­nia z PSI. Tylko że teraz udało nam się w końcu dopro­wa­dzić do praw­dzi­wej glo­bal­nej kata­strofy. Szó­sty roz­po­czął walkę o wła­dzę i nie jestem pewien, czy zdo­łamy go jesz­cze powstrzy­mać. Musimy go jak naj­szyb­ciej uni­ce­stwić.

— Jest pan uprze­dzony. — Stapf miał ponurą minę. — Ten obiekt jest zupeł­nie inny niż poprzed­nie. Nie możemy eks­tra­po­lo­wać poprzed­nich wyni­ków na to, co się dzieje teraz. Ja mu wie­rzę.

— Nie cho­dzi tylko o poprzed­nie wypadki. Prze­cież chyba rozu­mie­cie, że jed­no­cze­sne powsta­nie tej PSI i nadej­ście z kosmosu jakiejś dzi­wacz­nej zarazy jest cał­ko­wi­cie nie­praw­do­po­dobne? Nato­miast mogę sobie dosko­nale wyobra­zić, że to, co się dzieje, jest skut­kiem dzia­ła­nia Szó­stego.

— Cią­gle dość łatwo możemy spo­wo­do­wać znisz­cze­nie obiektu. Wystar­czy do hali wpu­ścić tro­chę zim­nego powie­trza, żeby wywo­łać cał­ko­witą dys­funk­cję sys­temu — Domi­ni­cus mówił spo­koj­nym, som­nam­bu­licz­nym gło­sem. — Nie wyklu­czał­bym jed­nak moż­li­wo­ści, że Szó­sty powie­dział prawdę. Kolejna wer­sja psy­cho­cydu mogła prze­cież zostać wysłana wła­śnie w związku z roz­po­czę­ciem na Ziemi prac nad obiek­tami klasy PSI. Być może ci, któ­rzy zaj­mują się dys­try­bu­cją psy­cho­cydu, w jakiś spo­sób uzy­skują infor­ma­cję o tym, co się dzieje na Ziemi.

— Tak, mają tu szpie­gów! — żach­nął się Meyer. — Prze­ka­zali szy­frem, że gadamy tu już sobie z PSI i tamci się prze­stra­szyli. Zer­k­nęli z dru­giego końca wszech­świata i z nad­świetlną szyb­ko­ścią pode­słali pocztą aktu­ali­za­cję pie­kiel­nego bio­so­ftu. Oczy­wi­ście. Jak­żeby ina­czej.

— Dobrze, zga­dzam się, to opcja mniej praw­do­po­dobna — nie­zra­żony Domi­ni­cus cią­gnął tym samym gło­sem. — Szó­sty stwier­dził, że naj­now­sza wer­sja psy­cho­cydu dotarła nie­dawno na Zie­mię, ale nie powią­zał tego jed­no­znacz­nie z obec­nym zagro­że­niem. Przez długi czas ist­niała na Ziemi chwiejna rów­no­waga. Ostatni update może być rów­nie dobrze przy­pad­ko­wym nadej­ściem posił­ków w decy­du­ją­cym momen­cie bitwy. A ta roz­po­częła się, bo po powsta­niu PSI psy­cho­cyd nie może już zwle­kać. Dalej, po co Szó­sty miałby bawić się z nami w kotka i myszkę i opo­wia­dać o wymy­ślo­nym psy­cho­cydzie, jeśli naprawdę wyki­piał? Powi­nien po pro­stu po cichu objąć kon­trolę nad wszyst­kim. W takim wypadku byłaby to jedyna sen­sowna tak­tyka.

— Bzdura! — syk­nął Meyer. — Nie zdo­był jesz­cze decy­du­ją­cej prze­wagi, oba­wiał się, że wyciek zosta­nie przed­wcze­śnie wykryty. Udaje, że to, co się dzieje, to nie jego sprawka. Chce dzięki temu uzy­skać dodat­kową prze­wagę – nasze dobro­wolne pod­da­nie się jego wła­dzy. To zupeł­nie zmie­nia warunki brze­gowe sytu­acji. Mamy współ­pra­co­wać z nim, kiedy on będzie nakła­dał nam kaga­niec.

Lothar się skrzy­wił.

— Mamy dosyć zbie­gów oko­licz­no­ści wbu­do­wa­nych we wszech­świat. Zasada antro­piczna. Inna moż­li­wość: coraz now­sze wer­sje psy­cho­cydu mogły przy­być tu znacz­nie wcze­śniej i pozo­sta­wać w sta­nie uśpie­nia, ukryte choćby głę­boko w sko­ru­pie ziem­skiej. Nie musimy zakła­dać, że spa­dają z nieba i są od razu aktywne. Być może trwają w sta­nie latent­nym i uru­cha­miają się dopiero wtedy, gdy nosi­ciel oka­zuje się zło­żony na tyle, by wresz­cie móc się do niego prze­nieść i roz­po­cząć destruk­cję. Jeśli tak jest, to powsta­nie Szó­stego i pra­wie jed­no­cze­sne nagłe uak­tyw­nie­nie się psy­cho­cydu, jeśli rze­czy­wi­ście mamy z nim do czy­nie­nia, nie jest jakimś nie­wy­obra­żal­nym przy­pad­kiem, tylko reak­cją czyn­nika obec­nego na Ziemi już od bar­dzo dawna. Nie­stety, nie możemy wyklu­czyć żad­nej z hipo­tez.

— Rozu­miem, że nie dostanę jed­no­znacz­nej odpo­wie­dzi? — Pogson scho­wał pisto­let. — Czy Szó­sty odczuwa ból? Czy boi się uni­ce­stwie­nia? Co będzie czuł, kiedy pod­rzu­cimy do basenu tro­chę suchego lodu?

— Chce go pan tor­tu­ro­wać? — Domi­ni­cus uśmiech­nął się nie­znacz­nie. — Nie wiemy, czy odczuwa strach albo ból. W jakiś spo­sób pew­nie tak. Ale jest oddzie­lony od naszego fizycz­nego świata wie­loma war­stwami, imple­men­tu­ją­cymi całe kolejne wszech­światy wewnętrzne. Jest w ich środku jak zia­renko w cebuli. Możemy tylko znisz­czyć jego naj­bar­dziej zewnętrzne war­stwy. Wpraw­dzie wnę­trze znik­nie wtedy jak bańka mydlana, ale nie mamy poję­cia, jak on by to odczuł.

— Pan niczego nie rozu­mie, gene­rale — powie­dział cicho Meyer. — Popeł­ni­li­śmy błąd i może nie zdo­łamy go już napra­wić. — Zaczął recy­to­wać — „Czy na wędkę zło­wisz Lewia­tana/ i przy­ci­śniesz jego język sznu­rem?/ Czy w jego noz­drza wło­żysz powró­sło/ albo prze­dziu­ra­wisz hakiem jego szczękę?/ Czy z proś­bami zwróci się do cie­bie/ i prze­mówi do cie­bie miłym sło­wem?/ Czy zechce z tobą zawrzeć przy­mie­rze,/ abyś wziął go za swego sługę na zawsze?/ Czy będziesz igrał z nim jak z ptasz­kiem/ i uwią­żesz go dla dziew­czą­tek swo­ich?/ Może na targu z nim staną towa­rzy­sze poło­wów/ i podzielą mię­dzy han­dla­rzy?/ Czy prze­bi­jesz jego skórę gro­tami/ i jego głowę rybac­kim har­pu­nem?/ Połóż tylko na nim rękę,/ już o innej bitwie zamy­ślać nie będziesz”1.

Skoń­czył i na moment zapa­dła cisza.

— Jesz­cze zoba­czymy — powie­dział twardo Pogson. — Jedziemy do niego na górę.

* * *

Szó­sty pod­niósł głowę i rozej­rzał się po zebra­nych. Wyglą­dał jak ktoś prze­bu­dzony nagle z głę­bo­kiego snu. Nawet siwe włosy, które tym razem cał­ko­wi­cie pokry­wały jego głowę, były zmierz­wione. Uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Księga Hioba 40, 25–32, tłum. Cze­sław Miłosz. [wróć]

Teoria diabła

Подняться наверх