Читать книгу Koniec samotności - Janusz Leon Wiśniewski - Страница 5
ОглавлениеONA
Nadia pojawiła się w jego życiu niespodziewanie. Przecież w tamten piątek osiemnastego sierpnia mógł być zupełnie gdzie indziej i nigdy jej nie spotkać. Tak naprawdę powinien być gdzie indziej.
Rano obudził go telefon. Gdyby dzwonił ktoś inny, nie odebrałby, ale numer należał do jego ojca. Już samo to, że usłyszy jego głos, było niepokojące. Ojciec dzwonił tylko, jeśli wydarzyło się lub miało wydarzyć coś co najmniej niepomyślnego. Nie pamiętał, aby zadzwonił ot tak, po prostu, i zapytał, jak się ma i co u niego. Jak często robiła matka. Ojciec dzwonił albo ze złą wiadomością, albo z jakimś poleceniem, albo żeby sprawdzić, czy on, jego syn, już to polecenie wykonał.
Tamtego ranka było inaczej. Poznał to już po tonie głosu. Firma ważnego zleceniobiorcy korporacji ojca „informatyzowała jakiś strategiczny obiekt”. Z urlopu nie wiadomo dlaczego nie wrócił „ich pieprzony informatyk od intranetu, albo jakoś tak, a ty się na tym znasz, proszę cię, pomóż im”. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć. Ojciec go o coś prosił! Pamięta, że zapytał go, czy zdaje sobie sprawę, że jego syn jest „studentem drugiego roku informatyki”. Ojciec zamilkł na chwilę, po czym powiedział:
– Jakub, słuchaj, ujmę to tak. Ten ich informatyk mógłby ci robić marginesy w zeszytach. Tak to widzę. Proszę cię, jedź tam. Szef tej firmy to mój przyjaciel. Obiecałem mu – dodał. – Wiem, że miałeś iść dziś z mamą na koncert. Już do niej dzwoniłem – uprzedził jego odpowiedź. – Musiałem długo prosić – zachichotał – ale w końcu się zgodziła, żebym cię zastąpił. Pojedziesz?
– Tato, no co ty? Jasne, że pojadę. Mów, gdzie to jest?
– Gdzie? Sam nie wiem. To ponoć jakiś bardzo dziwny obiekt. Zaraz przyjedzie po ciebie auto. Spakuj jakieś ubrania, szczoteczkę do zębów, bo to dłuższa sprawa. Dzięki, Kuba – powiedział cicho ojciec i się rozłączył.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz ojciec nazwał go Kubą.
Do plecaka zapakował laptopa, wrzucił kosmetyczkę i upchnął bieliznę na zmianę. Po kwadransie siedział na tylnym siedzeniu ogromnego mercedesa. Małomówny kierowca w czarnym lnianym garniturze, białej koszuli i rozwiązanym krawacie, niedbale zwisającym przy szyi, nic o żadnym projekcie nie wiedział. Zagadnięty spojrzał na Jakuba podejrzliwie i odparł:
– To nie moja broszka. Szefunio wszystko panu szanownemu wytłumaczy, ja mam w telefoniku adresik i pod niego mknę. Powiedzieć mogę tyle, że to jakieś głębokie zadupie w puszczy na Mazurach, bo nawet GPS tego nie pokazuje.
– W takim razie przepraszam – odparł Jakub z uśmiechem. – Myślałem, że pan jest szefem. Dawno nie widziałem tak eleganckiego krawata. Z jedwabiu?
– Z jedwabiu? – powtórzył kierowca, biorąc krawat do ręki i przyglądając mu się z uwagą. – Czy ja tam wiem? Dali, kazali nosić, to pod szyją zakręcam. A jak szefunio nie widzi, to rozkręcam, szczególnie w taki upalik. Brzydki krawacik nie jest, też prawda. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał, głośno się śmiejąc: – Ja szefem? Toś pan wymyślił. Nasz szefunio krawatów nie nosi. Tylko kupuje nam. Za własną kasę. Sam chodzi w dresach i trampkach z wyprzedaży w Lidlu. Bryką nie jeździ. Chyba że musi. Rowerkiem po świecie pomyka. Zresztą sam pan szanowny na oczy własne zobaczy...
Do końca podróży kierowca nie odezwał się już ani słowem. Czasami tylko kilkoma cichymi mruknięciami odpowiadał, kiedy dzwonił telefon.
Po kilku godzinach jazdy normalnymi drogami i godzinie przedzierania się przez leśne, piaszczyste dukty dotarli wreszcie na zadupie. Zatrzymali się przed otoczoną murem budowlą przypominającą zamczysko. „Szefunio” już na nich czekał. Chudy, wysoki szpakowaty mężczyzna z szeroką blizną na lewym policzku. W dziurawym, poplamionym farbą białym podkoszulku i spranych, wystrzępionych krótkich dżinsach faktycznie przypominał wychudzonego menela. Zamiast trampek z wyprzedaży miał pokryte szarym pyłem czarne, sięgające do kolan kalosze. Najpierw serdecznie przywitał się z kierowcą, a potem podszedł do Jakuba i mocno uścisnął mu rękę. Odbierając od niego plecak, powiedział:
– Jestem Marcin. Bardzo się cieszę, że znalazł pan dla nas czas. Nawet pan nie wie, jak bardzo. I wcale nie jesteście podobni z Joachimem! – oznajmił, uśmiechając się przyjaźnie. – Choć on twierdzi, że jego syn to wykapany ojciec. Zaniosę plecak do środka, dobrze? A wieczorem, punktualnie o dwudziestej pierwszej, zapraszam do mojej celi. Mamy tam z całą ekipą wieczorny brain storming. Wszystko panu wyjaśnię. A jeśli nie zdołam, koleżanki i koledzy pomogą. – Machnął ręką w kierunku wąskiej piaszczystej ścieżki, która prowadziła do lasu – A teraz, przy tym skwarze, proponuję szybką kąpiel w jeziorze. Woda czysta. Kryształowo czysta. Tylko radzę się pośpieszyć. Bramę zamykają przed ósmą. Takie reguły. I to wprowadzone przez kobiety, więc nie ma zmiłuj. A zmiłowanie ma tutaj specjalne znaczenie. Wszystko panu opowiem. Kąpiel się przyda, bo w obiekcie, że tak powiem, nie ma zbyt wielu łazienek. Tak naprawdę jest tylko jedna – dodał drwiąco po chwili – ale za to prawdziwa łaźnia. Z freskami na ścianach i suficie. Nie pamiętam dokładnie, z którego wieku, ale na tyle stara, że mamy tutaj akurat konserwatora zabytków. Sam pan zresztą zobaczy...
Jakub słuchał, chociaż niewiele z tego rozumiał. Jedno się zgadzało: duchota była okropna. Po wyjściu z klimatyzowanego samochodu miał wrażenie, że się nagle znalazł przy otwartym piekarniku, z którego buchało gęste, rozgrzane, wilgotne powietrze.
Wąska ścieżka przecinająca pole uschniętego zboża tuż przed lasem skręcała w kierunku zielonej ściany szuwarów. Po kilkuset metrach marszu wzdłuż gęstego szpaleru wysokich łodyg dotarł do niewielkiej polany, z jednej strony otoczonej krzakami jałowca, a z drugiej kończącej się stromym urwiskiem, które przechodziło w eliptyczną łachę niewielkiej piaszczystej plaży. W oddali, na końcu pomostu wychodzącego daleko w głąb jeziora dostrzegł nieruchomą sylwetkę. Zeskoczył z urwiska. Wstał, otrzepał się i po kilkudziesięciu metrach dotarł do pomostu. Siedziała na nim kobieta. Głośno krzyknął w jej kierunku. Nie zareagowała. Siedziała nieruchomo z pochyloną głową. Ostrożnie ruszył po skrzypiących, zmurszałych deskach. W pewnym miejscu kilku brakowało – złamane tuż przy krawędziach zardzewiałej stalowej konstrukcji zwisały, dotykając tafli jeziora. Cofnął się, rozpędził, przeskoczył wyrwę i nagle poczuł ogromny ból. Długi gwóźdź wystający z deski przebił mu stopę na wylot. Na szpicu został zakrwawiony skrawek skóry z mokasyna. Aż zawył. Gwałtownie uniósł nogę i stracił równowagę. Wpadając do wody, uderzył potylicą o deskę. Dokładnie w tym momencie kobieta siedząca na skraju pomostu wskoczyła do jeziora. Jakub wypełzł na piasek, kaszląc i wypluwając muł. Z rany na stopie płynęła krew. Starał się ją zatamować, uciskając okolicę rany palcami. W pewnej chwili usłyszał głos:
– To twój but?
Gwałtownie uniósł głowę. Przed nim stała dziewczyna z ociekającym wodą mokasynem w dłoni. Skinął twierdząco. Dziewczyna przypatrywała się przez chwilę jego okrwawionej stopie, po czym bez słowa zdjęła stanik i zrolowała go w wąską opaskę. Uklękła przed Jakubem, okręciła opaską jego stopę i z całych sił zacisnęła. Krew przestała płynąć.
Tak w pewien gorący letni dzień poznał Nadię.
Zbliżyli się do siebie. Już tam, przez kilka dni „blisko pomostu”, jak zwykła to nazywać. Nieoczekiwanie okazało się, że wracają do tego samego miasta i że jeśli tylko zechcą, nie będzie to jedynie przelotne wakacyjne spotkanie, po którym zostanie adres w telefonie i kilka wspomnień, które z czasem zbledną. Zechcieli. Oboje. Zaczęli spędzać ze sobą czas. Zaprzyjaźnili się. To ta przyjaźń była dla niego wtedy najważniejsza. I teraźniejszość. W tamtych pierwszych miesiącach nie pragnął niczego innego. Chciał prostoty uczuć, spokoju i kogoś bliskiego – ale nie na tyle, żeby ów ktoś mógł go zranić lub sponiewierać, kiedy już zdąży się przywiązać. A przecież mogło się tak zdarzyć. Doskonale o tym wiedział i tego właśnie bał się najbardziej.
Dlatego nie chciał, żeby ich związek – choć wówczas tej relacji wcale tak nie nazywał – zaczął się, jak to się normalnie dzieje, od opowieści o przeszłości. Poza tym jaka, kurwa, przeszłość?! O czym miał jej opowiedzieć? O dziewczynach, których nie miał? Oprócz tej jednej, uwielbianej, która nigdy nie była jego i puściła się z jego kuzynem. O tym, że poharatało go to tak głęboko, że w wieku siedemnastu lat myślał, aby podciąć sobie żyły? Albo pójść na tory? O tym, że ten fragment przeszłości chciałby ostatecznie wyprzeć, wyskrobać z pamięci? Do ostatniego bitu. Ale tak się nie da. Najlepiej o tym nie myśleć. Dlatego nic nie mówił. Bo przecież nie da się o czymś mówić i przy tym nie myśleć.
Potem do tej przyjaźni zaczęła wkradać się fascynacja. Nadia była cztery lata starsza od niego. Mimo to studentka tak jak on. Oczarowała go swoją dojrzałością, zaimponowała mu mądrością. Czuł się wyróżniony: to właśnie na niego zwróciła uwagę. A kiedy spędzali ze sobą czas, koncentrowała się wyłącznie na nim.
Trudno było nie zachwycić się jej urodą, choć nigdy nią nie epatowała. Oprócz błyszczyka na wargach i bezbarwnego lakieru na paznokciach w ogóle się nie malowała. Ubierała się elegancko i ze smakiem, ale bez ekstrawagancji. Najczęściej w klasyczne szare, czarne lub granatowe kostiumy ze spódnicami do kolan i garsonkami, pod którymi nosiła golfy lub koszulowe bluzki. Z reguły jedwabne w stonowanych kolorach. On lubił najbardziej, kiedy wkładała białą. Na tyle przezroczystą, żeby widać było pod nią zarysy stanika. Nie eksponowała figury. Jakub miał nawet wrażenie, że z jakichś powodów ją ukrywa. Mimo to było w niej coś ogromnie pociągającego. Eterycznego, trudnego do opisania, ale wyraźnie zatrzymującego uwagę. Bardzo kobiecego, choć jednocześnie dziewczęcego. Była trochę jak Lolita ubrana w pozwalający zachować dystans kostium stewardesy. Ogromne, błyszczące, lekko załzawione oczy, burza złocistych loków na głowie, wysokie kości policzkowe, mały, nieznacznie zadarty nos, szerokie, jak gdyby lekko opuchnięte mięsiste wargi. Niekiedy obserwował reakcję mężczyzn na jej widok. I takich w jego wieku, i takich w wieku jego ojca. Ignorowała to zupełnie. Całą sobą była tylko z nim.
Jako następne pojawiło się pożądanie. A tuż po nim tęsknota. Wracał do domu ze spotkania, kładł się na łóżku i tęsknił za następnym. Myślał o niej. Natrętnie. Odczuwał przy tym coś w rodzaju melancholii i rozrzewnienia. Często ogarniał go smutek. Oddalony od niej czuł się samotny. On, który na samotność nigdy nie miał czasu. Nie potrafił się na niczym skupić. Nie potrafił się uczyć, nie miał ochoty na programowanie. Nawet muzyka go drażniła. Leżał na łóżku i tęsknił, czekając na jakiś znak. Telefon, esemesa, chociażby zaczepkę na Fejsie. Cokolwiek. Nic takiego się jednak nie działo, a idiotyczna męska duma nie pozwalała mu samemu zadzwonić lub napisać.
Nadia na nic nie nalegała. Nie dawała znaków, że oczekuje jakichś deklaracji. Nigdy też nie mówiła o przyszłości, w której by go uwzględniała. Dotyczyło to nawet tej najbliższej, której horyzont wyznaczał następny tydzień. Cieszyła się wprawdzie na każde spotkanie, ale nie pytała, czy i kiedy nastąpi kolejne. On także nie pytał. Do dzisiaj nie potrafi zrozumieć dlaczego. Rozstawali się, każde wracało do swojej codzienności i tak naprawdę nie wiedzieli, czy spotkają się znowu. Umawiali się niezobowiązująco. Pisywali do siebie na Fejsie, czasami wysyłali esemesy, czasami lakoniczne mejle, czasami wiadomości na WhatsAppie. Zawsze jednak musiał być jakiś powód. Jakieś wydarzenie. Premiera filmu, nowy spektakl, „niesłychany” koncert w filharmonii, „wyczekiwane” spotkanie autorskie w bibliotece, jakiś szczególny wykład na uniwersytecie lub – ostatnio stawało się to coraz bardziej popularne – w kawiarni albo restauracji. Ostrożnie i bardzo subtelnie podpytywała wówczas: „czy możesz”, „czy znajdziesz czas”, „czy masz ochotę”, „czy to Cię interesuje”. Na końcu za każdym razem w postscriptum dodawała: „Chciałabym być tam z Tobą. Bardzo”.
To postscriptum było dla niego najważniejsze. I najpiękniejsze. To z jego powodu zawsze chciał, mógł i za każdym razem znajdował czas. Nawet gdy musiał odwoływać inne ważne sprawy, uciekając się do wykrętów i niekiedy kłamstw, zawsze go „to” interesowało, choćby nie miał zielonego pojęcia, kogo spotka w bibliotece, czyjego wykładu wysłucha lub czyj koncert usłyszy w filharmonii. Bo on także chciał być. Z nią. Przede wszystkim z nią. Gdziekolwiek. I także chciał tego bardzo. Te wydarzenia to były ich randki. Nigdy nie pytała go, czy pójdzie z nią na spacer, czy mogliby razem wypić kawę na mieście i pogadać, wpaść gdzieś na sushi przed snem albo czy myślał o niej dzisiaj. On także nie pytał. Chociaż sushi uwielbiał i myślał o niej każdego dnia. Jak ktoś w ostrym ataku nerwicy natręctw.
Chadzali więc do teatrów i kin, oglądali wystawy, słuchali wykładów i koncertów w filharmonii, bywali na spotkaniach w bibliotekach. Nie sądził, żeby jakakolwiek para studentów w ich mieście skonsumowała wspólnie tyle kultury co oni podczas swoich randek.
Pewnego wieczoru powiedział, że ją kocha. To było na początku grudnia, w sobotę. Wracali z teatru i schronili się na przystanku tramwajowym. Porywisty wiatr rozganiał krople deszczu zmieszane z monstrualnymi płatkami mokrego śniegu. Skryli się w narożniku. Osłaniał ją ciałem od wiatru. Poruszona spektaklem Nadia najpierw długo milczała, a potem zaczęła monolog. Koniecznie chciała mu powiedzieć, co czuje. Była bardzo przejęta. W pewnej chwili zauważył, że płacze. Nadjeżdżał tramwaj. Jakub podał jej chusteczkę. Przytuliła się do niego i wtedy poczuł, że nadszedł ten moment. I powiedział. Do dzisiaj nie jest pewien, czy usłyszała. Prawdopodobnie nie, bo motorniczy hamował z przeraźliwym metalicznym piskiem, a ona tamtego wieczoru miała grubą wełnianą czapkę naciągniętą na uszy.
Najczęściej wracali tramwajem. Taksówkami tylko po nocnych seansach w kinie. Chciał być z nią jak najdłużej. Z przystanku, na którym wysiadali, odprowadzał ją do domu, żegnał się, całując w rękę. Może i staromodnie, ale tak nauczyła go matka. Zawsze czekał, aż Nadia zniknie za drzwiami, a w kuchni na parterze rozbłyśnie światło. Potem przez kilka minut stał, wpatrując się w ganek. W nadziei, że może jednak się cofnie, otworzy drzwi i zaprosi go do siebie. Nigdy nic takiego się nie stało.
Na kilka dni przed Wigilią też ją tak odprowadził. Powiedziała, że spędza ją w domu i jeśli Jakub ma ochotę, to wieczorem, oczywiście po rodzinnej kolacji, mógłby do niej zajść, bo robi najlepsze pierogi z kapustą i grzybami na świecie.
Zaprosiła go do siebie! Nadia postanowiła wpuścić go do swojego świata! Pamięta, że kiedy wracał tramwajem do domu, chciało mu się śpiewać.
Nigdy dotąd z taką ekscytacją nie wyczekiwał Wigilii. Nawet jako mały chłopiec, gdy liczył przed zaśnięciem, ile jeszcze razy trzeba kłaść się spać, zanim przyjdzie pora prezentów, nie czekał na ten wieczór z taką niecierpliwością. Przekopał całą sieć, aż w końcu znalazł w Polsce sklep, w którym sprzedawali najlepsze farby akrylowe do malowania na szkle, największej pasji Nadii. „Żadne podróby, tylko te importowane z małej fabryczki w Portugalii dają odpowiednią gęstość obrazu”, zwykła mawiać. Nie miał pojęcia, co dokładnie oznacza „gęstość obrazu”, ale dobrze zapamiętał Portugalię. Wiedział, że tym prezentem sprawi jej największą radość. Aby mieć pewność, że podarunek dotrze na czas – nie wierzył obietnicom UPS ani DHL, a tym bardziej Poczty Polskiej – kilkanaście godzin wlókł się pociągiem z trzema przesiadkami na „Daleki Wschód”, jak mawiał Witold, który nie potrafił zrozumieć, że dla „jakiejś panienki można spędzić tyle czasu w kontakcie z PKP”. Jakub nawet nie starał się mu tłumaczyć, że Nadia nie była dla niego „jakąś panienką”. Wiedział, że nie musi. Wit zwykle wszystko najpierw wyśmiewał, potem mówił z sarkazmem, aż w końcu, kiedy widział, że szydzi z rzeczy ważnych, przechodził do podziwu i zachwytu. Dlatego Wita trzeba było przeczekać. Jak mawiała Marika, „Witkacy jest afektywnie dwubiegunowy, od sarkazmu do płaczliwego wzruszenia potrzebuje z reguły kwadransa”. Tak było i tym razem. To Wit podwiózł go na dworzec, skąd wyruszył na drugi koniec Polski, do małego miasteczka w pobliżu Chełma, aby osobiście odebrać farby dla Nadii. Wit także czekał w nocy na peronie, kiedy z wielkim kartonem wrócił z „Dalekiego Wschodu”.
Wreszcie nadeszła Wigilia. Dżdżysta, wietrzna, przedwiosennie ciepła, z przesłoniętym ciemnoszarymi chmurami niebem, na którym żadne dziecko nie miało szansy dostrzec jakiejkolwiek gwiazdy. A tym bardziej pierwszej. Wigilia bez jednego płatka śniegu. Zupełnie nie zimowa. Dla Jakuba nie miało to żadnego znaczenia. Ku ogromnemu zdziwieniu matki od rana bez ponaglania pomagał w kuchni, potem z ojcem stawiali i ubierali choinkę. W niespotykanej harmonii i zgodzie. Bez konfliktów, bez obwiniania się nawzajem o to, że jak zawsze nie działają lampki. Bez wymądrzania się, spokojnie rozmawiając, słuchając jeden drugiego z uwagą, głośno żartując. Pamięta podejrzliwe spojrzenia matki, która od czasu do czasu, słysząc podniesione głosy, wpadała z groźną miną do salonu, gotowa załagodzić konflikt. Pamięta jej głośne westchnienia ulgi, kiedy okazywało się, że krzyki to nie żadna kłótnia, tylko żarty, i że choinka „się ubiera”. Pamięta, że kiedy skończyli, ojciec zniknął w sypialni, a on usiadł przy jeszcze pustym stole. Z kuchni dobiegała melodia jakiejś kolędy przerywana śpiewem matki i odgłosami jej krzątaniny. Dom pachniał choinką i barszczem.
Jakub wpatrywał się w światełka lampek odbitych w oknie. Myślał o ojcu.
Od pamiętnego sierpniowego „projektu dla Marcina” jego ojciec stał się innym ojcem. A on z kolei starał się być innym synem. Po powrocie z Mazur rozmawiali o tym tylko raz. Pewnego ranka na początku września. W łazience przy goleniu. Stali obok siebie w piżamach i patrzyli sobie w oczy w lustrze.
– Marcin mi wczoraj napisał, że pracowałeś dziesięć dni po dwanaście godzin. Czasem nawet w nocy – nieoczekiwanie odezwał się ojciec. – Przy stawce godzina po dwieście wyszło mu dwadzieścia osiem tysięcy.
– To niemożliwe – odparł zaskoczony Jakub, przerywając golenie.
– Co niemożliwe, synku?
– Że Marcin się tak pomylił. Z prostego mnożenia wychodzi, że to dwadzieścia cztery tysiące – odparł spokojnie. – Pomijając, że to dla mnie majątek, zrobiłem to dla ciebie, tato. Nie dla kasy – dodał po chwili.
Ojciec przerwał golenie. Oparł ręce na umywalce i spuścił głowę.
– Nie pomylił się, synku – powiedział zmienionym głosem. – On się nigdy nie myli. To taki typ. Pracowałeś w sobotę i niedzielę. I to głową. Za to należą się dwa tysiące więcej. Tak jest w kontrakcie.
– Ciągle się nie zgadza, tato – przerwał mu cicho Jakub.
– Formalnie masz rację – odparł ojciec. – Ale nieformalnie Marcin uważa, że uzyskanie sygnału na niekoszonym polu za wysokim murem to mistrzostwo wszechświata. I że należy ci się premia. Tak samo zresztą uważają wszyscy w jego zespole – dodał ze śmiechem.
A potem wydarzyło się coś niesłychanego. Ojciec objął go i powiedział:
– Dziękuję ci, synku. Nawet nie wiesz, jaki byłem dumny, kiedy przy odbiorze projektu ciągle do mnie podchodzili i mówili: „A Kuba to, a Kuba tamto”. Zawsze byłem z ciebie dumny. Nie mniej niż mama. I tak samo cię kocham. Czasami tylko nie potrafię tego okazać. Jesteś najlepszym, co mi się w życiu przytrafiło. Już dawno chciałem ci to powiedzieć – dodał i mocno go do siebie przytulił.
Z zamyślenia wyrwał go głos matki.
– A ty, Kuba, co tak siedzisz? Nie masz co robić? Położyłbyś obrus... Co się stało, synku? – zapytała przestraszona, podchodząc do niego. – Dlaczego płaczesz?
– Płaczę? Naprawdę? – odparł, pochylając głowę, aby ukryć zmieszanie. – Tato mnie wzruszył – dodał po chwili. – Tobie też się czasami zdarza.
– Tato? Wzruszył? Ciebie? – powiedziała z rosnącym niedowierzaniem w głosie. – Jasne, synku, jasne. Dzisiaj taki dzień. Że się człowiek wzrusza. Ale to dopiero później – szepnęła i pocałowała go w policzek.
Zaczęła rozkładać biały obrus. Jakub poderwał się z krzesła, aby jej pomóc.
– Dam sobie radę. A ty idź, proszę, i załóż coś przyzwoitego zamiast tej spranej bluzy. Może dla odmiany jakąś koszulę? Zobaczysz, że ojciec się wzruszy. Masz to jak w banku – dodała żartobliwie.
Przy wigilijnym stole zjawił się w koszuli. Błękitnej. I w granatowym garniturze z ciemnoniebieską poszetką we wzorek wyglądającą z górnej kieszonki. Ojciec spojrzał na niego podejrzliwie, nie kryjąc zaskoczenia, a matka uśmiechnęła się pod nosem.
Po długiej i patetycznej przemowie ojca podeszli do choinki, żeby przełamać się opłatkiem. Mama jak zwykle miała łzy w oczach, a ojciec nieporadnie próbował ukryć wzruszenie, kiedy się obejmowali. A potem biesiadowali, rozpakowywali prezenty, śpiewali kolędy.
Jakub myślał o Nadii. Co robi? Z kim jest? Jak wygląda? Czy na niego czeka? Co wydarzy się dzisiaj wieczorem? Około dwudziestej pierwszej zabrał z pokoju ciężki plecak z przewiązanymi kokardą puszkami farby. Zanim sięgnął po kurtkę, matka zapięła mu guzik koszuli pod szyją i całując, szepnęła do ucha:
– Jesteś najprzystojniejszym facetem, jakiego znam. Powinieneś częściej zakładać garnitur. Koniecznie, synku.
A potem szybko pobiegła do kuchni i kiedy wróciła, wpychając mu do rąk owiniętą aluminiową folią foremkę, powiedziała:
– Makowiec zawsze się przyda. Gdziekolwiek się wybierasz. Gdybyś nie wrócił na noc, bądź, proszę, jutro na śniadaniu. Nie zaczniemy bez ciebie. Będziemy czekać. Pamiętaj – dodała, całując go w policzek.
Dom Nadii był rozświetlony. Na wszystkich szybach mieniły się podświetlone od wewnątrz choinki, mikołaje w czerwonych płaszczach wdrapujący się na balkony, gwiazdy i gwiazdki na granatowych lub błękitnych firmamentach. W niewielkim ogródku przed domem na kilku bezlistnych krzakach porzeczek połyskiwały lampki. Mały jednopiętrowy domek z pruskiego muru na tle czteropiętrowych luksusowych apartamentowców otaczających go z trzech stron wyglądał jak fragment ilustracji z innej bajki.
– Zastanawiam się, jak tym ludziom spod ósemki udało się zachować działkę i domek. W dzisiejszych czasach to albo bohaterstwo, albo mnóstwo kasy. Wiesz coś na ten temat? – zapytał młody kierowca, kiedy zatrzymali się przed domem Nadii.
Jakub spojrzał na niego zdziwiony.
– Dlaczego miałbym wiedzieć?
– Bo jedziesz tu już ze mną, kolego, osiemnasty raz. Tak wychodzi z historii przejazdów. Więc pomyślałem, że może jednak coś wiesz – odparł kierowca z uśmiechem
– Tak? – zapytał zdziwiony Jakub. – Fakt. Przecież to Uber. Pisałem dla was kawałek kodu. Wszystko wiecie. Więcej niż urząd skarbowy. I obyczajówka. – Pokiwał głową. – Coś tam wiem, ale to długa i pokrętna historia, a ja się bardzo śpieszę. Wigilia i takie tam. Poza tym nie jestem pewien, czy to nie jest objęte klauzulą ochrony danych. Tak samo jak historia przejazdów. Jak myślisz, kolego? – zaśmiał się ironicznie i pośpiesznie wysiadł z samochodu.
Przez chwilę stał na ganku, nasłuchując. Z domu nie dochodziły żadne odgłosy. Panowała zupełna cisza. Żeliwną kołatką w kształcie końskiej podkowy zastukał ostrożnie w drewniane drzwi. Nagle poczuł dziwną nerwowość i niepokój. Dokładnie tak jak przed egzaminem. Pomyślał, że to idiotyczne.
Wreszcie drzwi zaskrzypiały i na progu rozświetlonego przedpokoju pojawiła się Nadia. Z kieliszkiem wina w dłoni, w krótkiej czarnej koronkowej sukience odkrywającej ramiona, z włosami splecionymi w warkocz przewiązany złocistą kokardą w duże czarne grochy. Nigdy dotąd jej takiej nie widział. Oczy podkreślone cieniami wydały mu się o wiele większe, podobnie jak usta pomalowane karminową szminką. Nieznana mu Nadia. Inna. Do tego nagość jej ramion. I zarys piersi, na których zatrzymywał się materiał sukienki. Pamięta, że zauważyła jego zdumienie. Uśmiechnęła się, stanęła na palcach i całując go delikatnie w policzek, szepnęła:
– Nareszcie jesteś.
Wzięła go za rękę i wąskim, ciemnym korytarzem zaprowadziła do dużego pokoju. Poczuł zapach starego drewna i suszonych grzybów. Pokój oświetlało kilka kinkietów w kształcie świeczników.
Nadia bez słowa podała mu swój kieliszek i patrząc w oczy, zaczęła rozpinać guziki kurtki. Powoli. Jeden po drugim. Było w tym coś zmysłowego i erotycznego. Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc na jej ręce. W pewnym momencie upuścił plecak, który cicho osunął mu się wzdłuż nogi na podłogę. Wsunął dłoń w jej włosy i mocno przyciągnął ją do siebie.
– Boże! Barszcz! Zaleje mi kuchnię! – wykrzyknęła nagle, uwolniła się z jego objęć i pobiegła do wąskich drzwi.
Rozejrzał się wokół. Z wyjątkiem ogromnego dębowego stołu na rzeźbionych nogach pokój był zupełnie pusty. Pośrodku prostokątnego stołu stał wielki biały wazon w różnokolorowe wzory. Nie było żadnych krzeseł. Wzdłuż wszystkich ścian na podłodze z szerokich desek stały drewniane ramy okienne. Niektóre ciągle z resztkami farby, niektóre zmurszałe, niektóre z grudkami kitu i kawałkami szyb. Na ścianach jak w jakiejś galerii wisiały fotografie. Nieliczne w sepii, większość czarno-biała. Najróżniejszych rozmiarów. Małe, jak gdyby przed chwilą wyciągnięte z albumu, przypięte pineskami do tapety z grubej szarej tkaniny, a także ogromne, w passe-partout i drewnianych ramach.
Przykrył plecak kurtką i zaczął powoli przechadzać się wzdłuż ścian, uważnie przypatrując się fotografiom. Przy niektórych przystawał na dłużej.
– Zróbmy sobie wreszcie Wigilię – usłyszał nagle za plecami głos. – Mój dom zwiedzisz później. Obiecuję, że cię oprowadzę i nie będzie to trwało dłużej niż pięć minut. Jestem okropnie głodna. Nie chciałam bez ciebie nic dziś jeść.
Odwrócił się. Siedziała na stole. W ręku trzymała wielką drewnianą łyżkę. Miała na sobie krótki biały fartuszek z kieszenią z przodu, włosy przewiązała opaską udrapowaną nad czołem. Zauważył białą podwiązkę na udzie. Uśmiechała się do niego, oblizując zmysłowo łyżkę. Skojarzyła mu się z frywolną pokojówką z erotycznego filmu. Zeskoczyła ze stołu i zapytała:
– Może tak być?
W kuchni zdjęła fartuszek i rozpuściła włosy. Usadziła go za niewielkim eliptycznym stołem przykrytym błyszczącą wzorzystą ceratą. Musiała być nowa.
Pamiętał zapach takiej ceraty z dzieciństwa. Z wizyt w wiejskim domu prababci, babci jego ojca. Tylko nowe tak pachniały. Kiedy rodzice przywozili go na wakacje, prababcia Leokadia zawsze kupowała nową ceratę „do chałupy”, a dla niego, „diabełka Kubusia”, każdego roku skórzane „trzewiki” i srebrny łańcuszek z krzyżykiem. Poświęcony w niedzielę „specjalnie dla Kubusia przez proboszcza z kościoła na górce”. Wciąż przechowywał zaśniedziałe łańcuszki i krzyżyki w metalowej kasecie na szafie w swoim pokoju.
Ukradkiem rozejrzał się dookoła. Kuchnia do złudzenia przypominała tamtą prababciną, wiejską. Niska chlebowa szafka z otworami, przez które dostawało się powietrze. Naoliwiona podłoga z desek upstrzonych sękami, wyszywane ciemnoniebieską nicią makatki zawieszone na drewnianych belkach. Jedna – z napisem „Zimna woda zdrowia doda” (dokładnie taką samą miała prababcia) – wisiała u Nadii nad białą emaliowaną miednicą z granatowym szlaczkiem wokół krawędzi. W identycznej miednicy prababcia szorowała mu nogi, kiedy wieczorami „wracał z pola”. Wodę grzała na podobnej westfalce z okrągłymi żeliwnymi fajerkami. W kuchni u Nadii na płycie z jednej strony stała kuchenka gazowa, a z drugiej mikrofalówka.
Obok talerza, na którym leżała mała gałązka świerku, i filiżanki z parującym aromatycznym barszczem Nadia postawiła porcelanową misę z pierogami. Sama usiadła naprzeciwko. Spojrzeli sobie w oczy. Zauważył rumieniec obejmujący powoli jej twarz i szyję.
– Lubię, kiedy zakładasz tę błękitną koszulę, wiesz? Oczy robią ci się wtedy jeszcze bardziej... – Nie dokończyła. Zerwała się gwałtownie. – Nie! Jeszcze nie. Najpierw opłatek! Jezu, Kuba! Zaczekaj!
Podskoczyła do pomalowanej olejną farbą pistacjowej serwantki, z górnej półki zdjęła niewielki, wyszczerbiony i upstrzony ze starości plamkami talerzyk, podeszła do Jakuba i powiedziała cicho:
– Opłatek przecież. Nasz pierwszy.
Zerwał się z krzesła i zapiął guzik marynarki. Sięgnęła po jego dłoń, przycisnęła do warg, a potem położyła na niej opłatek. Odsunęła się, odstawiła talerzyk i z opłatkiem w dłoni powiedziała:
– Słuchaj, Kuba, nie mam w tym wprawy. Dużo mówię, ale to nie są przemówienia. A za chwilę zamierzam wygłosić przemowę. Długo myślałam, kiedy będzie odpowiedni moment, i wymyśliłam, że chyba nie ma lepszego niż dzisiejszy wieczór.
Umilkła. Zmarszczyła czoło. Wyglądała jak ktoś, kto w skupieniu zbiera myśli.
– Od dawna – zaczęła po chwili – nie spędzałam Wigilii z kimś bliskim. Pewnie dlatego też zagapiłam się z tym opłatkiem – dodała z uśmiechem i natychmiast znowu spoważniała. – Odkąd kilka lat temu umarła moja babcia, żeby przetrwać Wigilię i święta, uciekałam stąd jak najdalej. Bardziej niż od samotności uciekałam od wspomnień. Bo ja często już jako dziecko bywałam sama, więc się do samotności przyzwyczaiłam. Pomyślisz pewnie, że to głupie, bo wspomnienia bolą przecież wszędzie, nieważne gdzie cię najdą. To prawda, ale najbardziej bolały tutaj. W tym domu. Bo to tutaj zdarzyło się w moim życiu najwięcej najważniejszych, najpiękniejszych, ale i najokropniejszych rzeczy. Więc pakowałam walizkę i uciekałam. Bo Wigilia dla mnie w tym miejscu była nie do zniesienia. Czasami uciekałam bardzo daleko. Myślałam, że im dalej, tym trudniej wspomnieniom będzie mnie dogonić. Ale to tak nie działa. To tylko taka wydumana bzdura.
Otarła szybko łzę z policzka i ciągnęła dalej. Głos jej drżał.
– W tym roku pewnie znów bym gdzieś uciekła, ale pojawiłeś się ty. Jak jakiś przybysz nie z tego świata. Przez pewien czas bałam się, że tak tylko sobie przystanąłeś z ciekawości obok i za chwilę znikniesz. Bałam się, że ze mnie wyrośniesz. Że mnie odhaczysz jak minione wakacje. Ale nie. Nie znikałeś. Byłeś. Opiekuńczy. Na każde moje skinienie. Męska opiekuńczość ogromnie mnie wzrusza i budzi piękne wspomnienia. Byłeś delikatny. I cierpliwy. Ta twoja cierpliwość na początku mi imponowała, ale potem zaczęła doprowadzać do szału. Nie próbowałeś wziąć mnie za rękę w kinie, nie dotykałeś ramieniem w teatrze, nie kładłeś dłoni na mojej, kiedy piliśmy kawę. Byłeś zupełnie inny niż wszyscy przed tobą. To przez nich wolałam się okopać. Dla pewności także przed tobą. I nagle zauważyłam, że mimo to na swój nieporadny sposób nieustannie okazujesz mi, że jestem ci niezbędna. Może to mało romantyczne, ale tak naprawdę kobietom głównie o to chodzi. O poczucie niezbędności. Tylko hipokrytki lub kłamczuchy twierdzą inaczej. Poczułam to, Jakub – wyszeptała. – Pewnego wieczoru poczułam, że jestem ci niezbędna i że chciałabym, żebyś się mną dalej opiekował. Arogancja? Egoizm? W jeden wieczór, hę? A może to miłość, co?
Umilkła. Opuściła głowę, jak gdyby zawstydzona tym, co powiedziała. Po chwili jednak podniosła ją z powrotem i patrząc mu w oczy, dodała:
– Pewnie to dla ciebie dziwne, ale nie mam nikogo bliskiego na świecie. Oprócz ciebie. Dobrych świąt, Jakubie.
Zupełnie nie spodziewał się takich słów. Pamięta, że koniecznie chciał coś powiedzieć. Chciał powiedzieć, że bardzo dzisiaj na nią czekał. Że czekał już tak długo i że ta cierpliwość to z przestrachu, że mógłby ją utracić. Że wtedy na przystanku, kiedy wracali z teatru, to była najprawdziwsza prawda. I że nie wie, czy jest mu niezbędna, ale gdy budzi się rano, jest jego pierwszą myślą. A potem następną i kolejną. I tak przez cały dzień, aż do zaśnięcia. A nawet po zaśnięciu, bo często mu się śni. Jeśli tak objawia się niezbędność, to z pewnością ona jest mu niezbędna.
Chciał jej powiedzieć jeszcze wiele innych rzeczy, ale mu nie pozwoliła. Wspięła się na palce i zaczęła go całować. Otoczyła jego twarz dłońmi i całowała, przygryzając chwilami wargi i język. Rozpięła guzik marynarki i wsunęła dłonie pod koszulę. Nie otwierał oczu. Czuł jej rozedrganie, kręciło mu się w głowie. Kiedy próbował ustami zsunąć jej sukienkę, wyszeptała mu do ucha:
– Kuba, zrobimy sobie tę Wigilię później, co?
Nie pamięta, czy cokolwiek odpowiedział. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Sięgnęła po jego dłoń, pobiegli przez pokój z fotografiami, potknął się o plecak, upadł, podała mu rękę, pomagając wstać. Wbiegli na wąskie skrzypiące schody. Wiły się stromo i kończyły prostokątnym otworem. Miał wrażenie, jakby wychodził przez właz na dach. Kiedy wychylił z otworu głowę, Nadia podała mu ręce i wciągnęła go na górę. Znalazł się w pokoiku na poddaszu. Zwisająca z sufitu na długiej linie ogromna gruszkowata żarówka roztaczała pomarańczowy blask. W pokoju pachniało pomarańczami, do dzisiaj nie wie dlaczego. Kilka metrów od włazu na dwóch warstwach palet z surowego drewna leżał gruby materac przykryty zielonkawym suknem. Nadia stanęła obok. Zsunęła sukienkę. Kiedy do niej podchodził, odwróciła się plecami i rozpięła stanik.
To był ich pierwszy raz. Dziki, łapczywy, zwierzęcy, nieporadny. Z tamtych kilkunastu minut pamięta oczarowanie jej nagością, smak skóry i wilgoci między jej udami, drżące dłonie zanurzone w jej włosach, kiedy przed nim klęczała. Poza tym niewiele więcej. Dobrze natomiast pamięta późniejszą czułość, kiedy wtuleni w siebie splatali palce, dotykali nawzajem swoich twarzy, obejmowali się i gładzili po włosach. Pamięta, że przeważnie milczeli, czasami tylko szepcząc pojedyncze słowa. W pewnej chwili Nadia przesunęła się na skraj materaca i sięgnęła ręką na podłogę. Gruszkowata żarówka powoli gasła. W ciemności usłyszał kroki, a potem w oddali zobaczył twarz Nadii oświetloną bladą poświatą telefonu. Poddasze wypełniła muzyka.
– Nie pamiętam kiedy, ale któregoś wieczoru bardzo zapragnęłam posłuchać tego z tobą w łóżku – powiedziała, kładąc się obok niego na brzuchu. – Znasz to? – zapytała po chwili.
Zaczekał do kolejnego refrenu i zaczął cicho nucić:
Zostań, nie szukaj już gdzieś daleko tego, co masz tu.
Zostań, bez zbędnych słów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki