Читать книгу Winne - Jarosław Czechowicz - Страница 6
KIEDYŚ. Kraków
ОглавлениеIrena otwiera oczy. Budzi ją powiew ciepłego kwietniowego powietrza, które wprawia w ruch czarną zasłonę, a tym samym nie daje spać. Jej siostrze to nie przeszkadza. Leży w łóżku obok i właśnie przewraca się na drugi bok. Irena wie, że jest wcześnie rano, ale chce ten dzień zacząć już teraz, to przecież bardzo ważny dzień, zdaje sobie sprawę z tego, że również bardzo przygnębiający. Wstaje po cichu, dostosowując się do rytmu oddechu śpiącej siostry. Podchodzi do okna i delikatnie odsuwa zasłonę. Ten czarny kolor to wymysł matki, ale Irena nigdy nie śmiałaby protestować przeciwko czemukolwiek, co matka kupuje do domu. Zasłona jest brzydka i przede wszystkim zaciemnia pomieszczenie w taki sposób, że dla Ireny nawet w ciągu dnia pokój dzielony z siostrą to jakaś mroczna klatka. Zasłony są odsunięte, lecz straszą. W mroku powodują, że Irena zaczyna się dusić. Tym razem udało jej się przespać całą noc, ale różnie z tym bywa, kiedy płuca z trudnego do wyjaśnienia powodu nie nadążają za potrzebami ciała i powietrze wdychane jest kurczowo, gwałtownie. Tak się dzieje również wówczas, gdy matka podnosi głos, a Irena chce wtedy tylko przetrwać. Noce po jej wieczornym krzyku bywają nie do zniesienia. Teraz w domu jest cicho, choć wiadomo, że matka już dawno wstała i wyczekuje wejścia jednej z córek do kuchni. Zawsze to ona musi być pierwsza na nogach w tym domu i ostatnia się kładzie spać. Przestrzeń musi być opanowana, nie ma tu miejsca na samowolę, na życie inne niż kontrolowane od świtu do zmierzchu. Irena ubiera się dzisiaj lekko, różowa bielizna, bawełniana biała sukienka i ulubione trampki z czerwonymi obwódkami. Prezent od Macieja na osiemnaste urodziny, które niedawno obchodziła. Irena wie, że teraz, kiedy ma w ręku dowód, może dużo więcej niż przed tą ważną rocznicą urodzin, ale rozumie jednocześnie, że nie może nic. Nie stać ją na jakikolwiek przejaw buntu wobec życia wedle rozporządzeń matki. Irena wbrew niej zadecydowała tylko raz. Chodzi o kierunek studiów, który ma zamiar rozpocząć, jeśli zamknie pomyślnie wszystkie egzaminy maturalne i zda wstępne na medycynę. Matka zalecała jej coś zupełnie innego. Jej życie to zwykle zarządzenia, więc Irena dziwiła się, że w sprawie studiów pojawiły się sugestie, a w kwestii wyboru ich kierunku jedynie marszczenie brwi i wywoływanie na twarzy tych ohydnych pąsów, które znamionują wybuchy złości, ale zwykle jej nie zapowiadają. Pąsy zniknęły, lecz twarz przez cały czas wyraża niezadowolenie. Są dni, kiedy nie da się na nią patrzeć.
Irena zakłada trzy ulubione bransoletki, srebrny łańcuszek, tym razem prezent od taty, czesze włosy przy lustrze i za chwilę będzie gotowa wejść do kuchni, spotkać się z matką. Wcześniej poranna toaleta, Irena starannie myje twarz, wyciera się lnianym ręcznikiem siostry, jej ręcznik matka wczoraj uprała, uznając, że nadszedł taki czas. Kuchnia jest jasna, przestronna, Irena lubi w niej przebywać. Zwłaszcza gdy jest sama i gotuje, co zdarza się bardzo rzadko. Zazwyczaj w kuchni rezyduje matka. Rozwiązuje krzyżówki i pali kadzidło o zapachu białej szałwii. Irena nie może już znieść tej woni. Także tego, że matka nie zabiera jej do swojego pokoju, tylko roznosi we wspólnej przestrzeni kuchni. Albo w przestrzeni, którą tylko Irena może uznać za wspólną, bo ma wrażenie, że matka uważa każdy element tego mieszkania za swą własność. Obie córki zresztą również zawłaszczyła. Mają żyć i działać wedle ustaleń. Mają obie być jednością gotową znosić wszystko, odpowiedzialną za każdy grymas na twarzy matki.
Irena widzi ją gryzącą ołówek i pochylającą się nad krzyżówką. Tym razem nie ma zapalonego kadzidła, ale coś nieprzyjemnie pachnie, chyba spalone grzanki. Uśmiecha się do matki, kiedy ta kieruje wzrok w jej stronę. Twarz ma owalną, wąskie usta, morderczo ciemne oczy i ten wyraz twarzy znamionujący gotowość do wiecznych konfliktów. Sieć zmarszczek wokół oczu tworzy przerażające pajęczyny. Matka w ogóle wygląda przerażająco. Szlafrok niestarannie zawiązany w pasie odsłania fragmenty jej nóg. Niska, masywna kobieta. Irena od zawsze uważa, że matka jest po prostu gruba, ale stara się nie myśleć przy niej o czymkolwiek wprost, podobnie jak nie mówi wprost o żadnej sprawie, bo matka każdą może uczynić orężem. Walka potem nie jest łatwa i z góry wiadomo, kto wygra. Irena wie, że poglądy i przekonania trzeba dopasować do tej grubej osoby w brunatnym szlafroku, który już dawno powinien wylądować w pralce, ale trafił tam jej całkiem świeży ręcznik.
— Obie wstałyście? — Matka zadaje to pytanie, poszukując wzrokiem drugiej osoby obok Ireny.
— Nie, tylko ja. — Głos córki drży, ale ona wie, że to zaraz minie, nie można okazywać żadnej słabości, nie można być słabym przy matce.
— Zrobiłam tosty, kupiłam też nowy dżem, częstuj się.
Wie, że starsza córka nie lubi dżemu na tostach, a już na pewno nie lubi ich wcale, kiedy są przypalone. Tym niemniej Irena posłusznie siada przy stole, wcześniej włączając czajnik z wodą na kawę. W zasadzie nie powinna jej pić tak często, ale wie, że nikt jej już tego nie zabroni, a ponieważ matka nie znosi kawy, dobrze jest robić coś na przekór. Za chwilę przyjemny aromat powalczy z wonią kadzidła. Może się przez nie przebije.
— Wiesz, jaki dziś dzień? — Irenie głos już nie drży, ale zdaje sobie sprawę, że tym pytaniem może zrujnować ten poranek. Delikatnie smaruje tosty masłem, otwiera dżem, ale rezygnuje z niego.
— Sobota. Co w niej szczególnego? — Matka nie spogląda na nią, jest zaaferowana krzyżówką, chyba ją całą rozwiązała.
— Dziś jest szósta rocznica śmierci taty. — Tym razem Irena chce to wypowiedzieć dosadnie i udaje jej się to, a matka przestaje się interesować krzyżówką i wbija wzrok w córkę. Patrzy ze zdumieniem wymieszanym z politowaniem i tą wciąż obecną we wzroku wyższością.
— Że niby nie pamiętam i w związku z tym zasługuję na naganę, co? To chcesz mi powiedzieć? — Odkłada krzyżówkę, idzie wyłączyć czajnik za Irenę, ta zapomniała o swojej kawie i czeka na ciąg dalszy.
— Ja pamiętam i przypominam też tobie. To wszystko. Nie denerwuj się.
Matka zalewa kawę dla córki, choć zwykle niczego za nią nie robi w kuchni, za tę drugą też, woli przyglądać się ich działaniom i je oceniać.
— Pamiętam jego życie, nie muszę pamiętać o śmierci. Aż za dobrze wiem, co się stało, kiedy zaczęłaś liczyć ten czas. Nigdy nie obchodziłaś jego urodzin z taką troską jak teraz te rocznice śmierci. Śmierć to śmierć. Nie będę w dany dzień wspominać, że to już tyle lat minęło.
— Nikt nie każe ci wspominać, po prostu informuję. — Irena sięga po kubek, kilkoma łykami odtyka przełyk, tosty są wyjątkowo twarde i niesmaczne, zatrzymują się w gardle.
— Rozumiem, że wiesz, dlaczego nie odwiedzę go z tobą na cmentarzu? — Matka postanawia wynieść się z kuchni i jest to pytanie pożegnalne, już jej tu nie ma, już wyszła, porzuciła jedynie tych kilka słów, niech dźwięczą i sygnalizują złośliwość, którą może odczytać tylko Irena.
— Jadę… — mówi już bardziej do siebie. Po wyjściu matki przyrządza sobie sama tosty, wbija jajka na patelnię, miesza nieco zbyt energicznie, fragment jajka ląduje na posadzce, Irena zabiera się za wycieranie, reszta na patelni skwierczy. W tym momencie łapie się na tym, że chciałaby otworzyć wszystkie okna, żeby nie czuć kadzideł matki. Wyraźnie czuć w ich zapachu ją samą, to woń nie do zniesienia i tylko teraz może sobie z nią poradzić, robiąc przeciąg. Rozmyśla chwilę nad tym, co powiedziała matka, i tak, wie, dlaczego nie pójdą nigdy razem na cmentarz.
Ale nie otwiera okien, szybko zjada śniadanie, zmywa po sobie, rozkłada naczynia dokładnie tak, jak mają być rozłożone, i wychodzi z domu. Na klatce schodowej ponurej kamienicy przy ulicy świętego Sebastiana jest już inaczej, można oddychać pełną piersią. Irena wsiada na rower, śliczną czerwono-niebieską damkę kupioną niedawno w komisie, i dynamicznie rusza naprzód.
Kawałeczek Dietla, potem Starowiślna, przejazd przez Planty i za dworcem już cmentarz. Pośmiertna miejscówka ojca znajduje się w zacienionym zakątku, tuż obok muru oddzielającego cmentarz od ruchliwej alei 29 listopada. Ojciec chciał być po śmierci pochowany w rodzinnym grobowcu tylko dlatego, żeby — jak mówił — po raz pierwszy poczuć się blisko rodziny. Wspomnienie tych słów boli, bo za nimi szło coś więcej, pewien rodzaj odtrącenia, mentalnego niezrozumienia, przecież córki były rodziną taty, zawsze były obok, zawsze. Irena nie ma ze sobą kwiatów, nie zapala nawet znicza. Stoi i słucha szumu drzew, ale przede wszystkim stara się skupić na dniu, w którym ojciec odszedł. Na ostatnich słowach, które usłyszała, zanim zamknął za sobą drzwi, wcześniej tuląc ją i jej siostrę, siostrę bardziej, jakby wiedział, że widzą się ostatni raz. Przypomina sobie, że wówczas było bardzo zimno, kwiecień nie zapowiadał wiosny jak w tym roku, ojciec odszedł nagle i w ciągu chłodnego dnia, ale Irena zapamiętała z tamtego czasu jeszcze coś więcej. Coś, o czym nie chce za wiele myśleć. Na pewno nie teraz, nie dzisiaj, to już kompletnie bez znaczenia.
Irena stoi wyprostowana i płacze. Łzy wypływają z jej oczu dyskretnie i zaznaczają mokre ślady na policzkach. Wiatr rozwiewa jej włosy, które zasłaniają zapłakaną twarz. Łzy znikają równie nagle, jak się pojawiły, bo Irena rozumie, że nawet z rozpaczą nie można przesadzać.