Читать книгу Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3 - Jarosław Grzędowicz - Страница 5

Оглавление

Rozdział 1

Gorący lód

Cóż to za ludzie jadą na koniach Räwila?

Na fali wysokiej i w ryku bałwanów?

Pot leje się z źrebców-żeglarzy,

wodne ogiery czoło muszą wichrom stawiać (...)

Sygurd z towarzyszami jest tu, na morskim drewnie.

Z wiatrem pędzimy w samą śmierć.

Spiętrzone fale, nad stewy wyższe, rąbią w nas z góry.

Statek tonie; ktoś ty, co pytasz?

(Reginsmál – Pieśń o Reginie)*

* Wszystkie cytaty z Eddy Poetyckiej za: Edda Poetycka, tłum. i oprac. Apolonia Załuska-Strömberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986.


Dryfuję na krze.

Na kołyszącej się śliskiej krze ciepłego lodu, obrośniętej dziwacznymi kształtami, które kiedyś stanowiły wręgi i burty dumnego lodowego drakkara. Sterczą wokół mojego dygocącego, zlanego lodowatą słoną wodą ciała jak zakrzywione ostrza szabel, jak fragmenty szklanego szkieletu, całego w owalnych otworach, koronkowych ornamentach, które powiększają się, w miarę jak okręt topnieje. Topnieje w morzu. Kilkaset kilometrów od najbliższego lądu, wśród ryczących wściekle czarnych fal zimowego sztormu, istnych wałów wody sięgających kilkunastu metrów, zwieńczonych dymiącymi białymi czapami piany.

Jestem sam.

Sam nad zieloną, huczącą otchłanią, sam pośrodku lodowatego, kipiącego sztormem morza. Sam wśród słonego wichru smagającego sztywne, pokryte skorupą soli ubranie. Wokół mnie sterczą filigranowe przejrzyste kły z czegoś, co nie do końca jest lodem, a jednak się topi. Rozpuszcza się w morzu jak kostka wrzucona do ciepławej whisky. Bardzo daleko od lądu. Rozwiązanie szybkie, eleganckie i sprytne. Najprostsze z możliwych. Bez wrzasków, piorunów i zaklęć. Wymyślone przez kogoś mądrzejszego od van Dykena. Jeszcze moment i kra zamieni się w stertę bezkształtnych okruchów, a moje dygocące przemarznięte ciało ześlizgnie się w lodowatą wodę, stanie się drobiną unoszącą się przez chwilę wśród ryczących wodnych gór. Dwie minuty do hipotermii, a później ostatnia podróż w dół, w przeraźliwie zimną słoną ciemność głębi, jaką odbyli już wszyscy inni, którzy mi zaufali. Konwulsyjne próby oddychania wodą w mroku, rozpaczliwe dławienie się ciężką, lodowatą solanką. Jeszcze tylko ja. Jestem sam.

I dryfuję na krze.

A potem otwieram oczy.

Ze spazmatycznym oddechem, rozpaczliwie krztusząc się powietrzem, łykając je wielkimi haustami, jakby było ciężką, lodowatą solanką, siadając gwałtownie wśród szorstkich, grubych futer.

Ten koszmar nie daje mi spokoju, odkąd wszedłem na pokład lodowego drakkara. Odkąd pozwoliłem wejść innym. Jak kretyn. Jak ostatni głupiec pozwoliłem im zrobić, co chcą. A teraz płyniemy powoli fiordem Dragoriny, pchani nieokreśloną siłą, woda rozstępuje się przed dziobem i bulgoce za rufą. Drakkar nie ma żagli, nie ma żadnego widocznego napędu, po prostu sunie przed siebie tam, gdzie chce.

Przypłynął po mnie. Dwóch ludzi, którzy nie byli mną i podeszli do burt, po prostu padło zamrożonych. A kiedy wyruszaliśmy i wkroczyłem na pokład za pozostałymi, lodowy trap po prostu stopniał. Zaczął się robić cienki i przezroczysty, pokrył się owalnymi otworami, rozpadł wśród strug wody ciurkających do jeziora. Jak w moim koszmarze.

A okręt ruszył.

I teraz nie ma już odwrotu. Nie wiem, czy mogę zejść z pokładu, kiedy przebywa na nim ktokolwiek inny. Czy okręt zamrozi ich wtedy? Zmieni każdego w zliofilizowaną, lodowatą skorupę? Czy po prostu utopi nas na pełnym morzu, jak w moim krótkim, nerwowym śnie?

Trap stopniał nieoczekiwanie, jakby tylko czekał, aż wejdę w ciemność ładowni. Nie było czasu, żeby się zastanowić, żeby wyholować którąś z rybackich łodzi Ludzi Ognia i spróbować ją przycumować za rufą, nie było czasu na nic. Zabrał nas jak pociąg. Te bagaże, które moi ludzie zamierzali załadować w kolejnej turze, po prostu zostały na brzegu, wśród biegających ludzi.

I teraz płyniemy. Okręt głupców. Lodowy okręt głupców.

Zasnąłem w ładowni. Wśród szklistych ścian, wręg i lśniących lodowych burt, które nie są całkowicie przejrzyste, ale przepuszczają trochę światła, jak bardzo gruby błękitny kryształ. Chciałem zaszyć się gdzieś na chwilę i pomyśleć. Wydusić z siebie jakieś rozwiązanie, a zamiast tego przysnąłem w jednej z tych irytujących regenerujących drzemek, podobnych do letargu.

To cena za sterowany berserkerski szał, w jaki kazałem się wprowadzić Cyfral ledwo dwa dni temu. Za dodatkowy napęd w czasie walki, za cały stres i przerażenie zmiecione pod dywan, upchnięte po kątach na później, żeby nie przeszkadzały przy pracy. A teraz trzeba płacić. Stąd te dreszcze, napady letargu, ból w mięśniach wypełnionych kwasem mlekowym, krwotoki z nosa. Nie ma nic za darmo.

Muszę sprawdzić, czy mogę jakoś wpływać na kurs okrętu. Czy przynajmniej do jakiegoś stopnia jestem w stanie nim sterować.

Nie płyniemy szybko, może dałoby się w jakiś sposób przekazać wiadomość Atleifowi. Niech kilku ludzi dogoni nas niewielką łodzią, a potem wróci lądem.

Wstaję ze sterty zwiniętych futer i ruszam w głąb ładowni, sunąc palcami po szklistych ścianach. Nie są zimne. W dotyku przypominają jakieś tworzywo. Twarde, a jednak na powierzchni leciutko elastyczne. Przykładam dłoń do wklęsłej ściany i czekam. Lód pod skórą nie zmienia temperatury, moja dłoń nie robi się wilgotna.

Burta nie topnieje pod wpływem ciepła mojej dłoni.

Gładka powierzchnia prześwituje lekko, za nią majaczą niewyraźnie elementy konstrukcji. Opieram czoło o ścianę i widzę wewnątrz łuk wręgi. Solidny, o lanych, obłych kształtach, jakby lekko biologiczny, ale konstrukcyjnie wręga jest bez zarzutu. W przekroju przypomina dwuteownik, wewnętrzna powierzchnia jest ażurowa, pokryta precyzyjnymi otworami, jak w samolocie. Tam, gdzie trzeba, szklisty materiał obrasta dodatkowymi wzmocnieniami, wtapiającymi się w sąsiednie elementy.

Powierzchnia, po jakiej stąpam, pokryta jest skomplikowanym wypukłym wzorem, który powtarza się na stopniach zejściówki i każdej płaskiej powierzchni, na której można stać. To wzór przeciwpoślizgowy, pozwalający chodzić pewnie nawet w mokrym obuwiu bez względu na przechyły.

Macam przez chwilę płyty podłogi i dostrzegam zarys paneli. Dużych, jakieś dwa na trzy metry. Odsuwam rzucone niedbale toboły, aż odsłonię całą płytę, i znajduję z każdego brzegu po dwa otwory, w które można włożyć palce. Panel jest ciężki. Ciężki jak tafla lodu, ale unoszę go z jednej strony i zaglądam pod pokład. Widzę wręgi schodzące się na dole, w zielonkawym półmroku, solidny kil ciągnący się w kierunku dziobu, podobny do spłaszczonego kręgosłupa, i grubą taflę burty, za którą przelewa się wodna głębia. Niewyraźnie majaczą skały na dnie fiordu i ciemne kształty, może zatopionych drzew. Wzdłuż kilu widzę jeszcze jakieś kanały, którymi płynie gęsta jak ropa ciecz, błękitna lub fluorescencyjnie zielona, podobne kanały, grubsze i cieńsze, dostrzegam wewnątrz burt, we wręgach i całym ożebrowaniu.

Układam z powrotem pokryty oplotowymi wzorami greting i idę dalej wzdłuż ładowni.

Wolna przestrzeń zwęża się, wzdłuż burt wznoszą się obłe, jajowate kształty, podobne do szklistych osich gniazd, albo leżące płasko jak sarkofagi. Te wrzecionowate tkwią głęboko zatknięte ostrym końcem w gniazdach umieszczonych w płycie pokładu, jak starogreckie pitosy, tylko nie są zrobione z wypalanej czerwonej gliny, ale z tego samego szklistego pseudolodu jak wszystko tutaj i mają po półtora metra wysokości. Na bokach mają wgłębienia przekreślone walcami uchwytów. Chyba.

Ujmuję dwa po bokach naczynia i usiłuję je ruszyć z miejsca, ale albo jest potwornie ciężkie, albo na sztywno przymocowane do pokładu. Nisko, jakieś pół metra nad gretingiem, każdy dzban ma owalne wgłębienie niczym wylotek ula. Wsuwam tam niepewnie dłoń, wklęsła ściana odchyla się do tyłu i na dłoń spływa mi silny, zimny strumień cieczy. Cofam gwałtownie rękę, strumień ustaje, kałuża pod moimi nogami spływa przez drobne otwory w gretingu, słyszę, jak chlupoce gdzieś na dole. Ostrożnie wącham dłoń, pocieram mokrym palcem wrażliwy fragment skóry w zgięciu ramienia. Nie czuję niczego poza wilgocią. Potem dotykam wargi, a po jakimś czasie czubka języka.

To woda. Zimna słodka woda.

Sprawdzam po kolei pozostałe dzbany ustawione wzdłuż ścian, umieszczony nad podłogą wylew działa jak dozownik w dystrybutorach wody mineralnej. Jeśli wpycham uchylną klapkę do środka, płynie woda, a wewnątrz pitosu rozlega się bulgot. Dobra.

Przynajmniej mamy wodę. Juppidu. Alleluja.

Wtykam do wnętrza własny metalowy kubek, słucham chlupotu życiodajnej cieczy, która za moment może okazać się niekoniecznie życiodajna, i wypijam mały łyk. Trzymam wodę przez chwilę w ustach, ale nie czuję żadnej podejrzanej goryczki, żadnego posmaku gorzkich migdałów, więc przełykam. A potem z tłukącym się boleśnie o żebra sercem czekam przez jakieś trzy minuty. Nie czuję skurczu żołądka, lodowatego zimna w żyłach, nie ślepnę ani nie duszę się na poziomie rdzeniowym, z płucami pełnymi powietrza, jak by się stało, gdyby moją tkankę nerwową zaatakowały związki cyjanowe. Nie wybuchają mi oczy ani nie zmieniam się we flądrę.

To, rzecz jasna, idiotyzm, ale z drugiej strony picie tej wody będzie nieuniknione. A zatrucie zbiorników byłoby jeszcze bardziej prostym i eleganckim rozwiązaniem niż roztopienie się drakkara na pełnym morzu. Jednak nic takiego się nie dzieje, więc czuję otuchę.

Jakiś czas walczę z tkwiącymi wzdłuż burt sarkofagami, lecz bez skutku. Wydaje się, że górna powierzchnia nie stanowi monolitu z resztą, ale nie udaje mi się jej zdjąć. Podważam brzegi nożem, ciągnę do góry, tarmoszę we wszystkie strony, jednak niewiele to daje. Jest jak opakowanie zabezpieczone przed dziećmi, którego z reguły nie umieją otworzyć dorośli. Przydałby się pięcioletni brzdąc, otworzyłby sarkofag w dwie minuty.

Pośrodku każdej pokrywy, tuż przy krawędzi, znajduje się ornament z dwóch trójkątów. Wierzchołek bliższego dotyka do podstawy drugiego, jak stylizowana choinka o tylko dwóch piętrach. Patrzę na niego, bo coś mi nie pasuje, jest zbyt surowy, zbyt techniczny w porównaniu z pseudonormańskimi ozdóbkami, które wiją się wszędzie wokół mnie. Nie daje mi spokoju.

A potem sobie przypominam. Widziałem takie symbole, tylko poziome, w dzieciństwie, kiedy panele sterujące odtwarzaczy albo programów multimedialnych tradycyjnie nawiązywały do starych, jeszcze mechanicznie obsługiwanych urządzeń. Fast forward albo rewind. Znak z czasów, gdy dźwięk zapisywano na magnetycznej taśmie.

Popycham krawędź dłonią tuż pod symbolem i wtedy ustępuje lekko, rozlega się trzask, a potem pokrywa odjeżdża miękko w bok. Niby nic. Uchylne klapki jak w automatach z napojami, symbol FF na skrzyni, a ktoś, kto nie narodził się na Ziemi, będzie miał poważny problem z dobraniem się do zawartości tych zbiorników.

Wewnątrz sarkofagu wieje zimnem, wypływa stamtąd para, ale to nie jest jakiś upiorny mróz, tylko chłód. Patrzę na pęki sztywnych, pachnących wędzeniem płatów suszonej ryby, na gliniane dzbany pełne dziwnych ziaren jakby suchej fasoli albo wypełnione mąką, na paski suszonej wędliny, na zawekowane słoje zalanego smalcem mięsa, na czarne od dymu połcie owiązane starannie sznurkiem.

Zapasy. Jakże miło.


I to jeszcze w lodówce.

Pociągam pokrywę do siebie, wjeżdża na miejsce z trzaskiem rygla i sarkofag znowu staje się monolitem.

Gródź dzieli ładownię szklistą ścianą, w której poruszają się niewyraźne, wijące się kształty. Przytykam twarz do tafli lodu i widzę, że w zielonej cieczy majaczą żywe stworzenia, niczym węgorze z piekła rodem. Są długie, mięsiste, o paskudnych zębatych pyskach głębinowych stworów, najeżone kolczastymi płetwami. Wyglądają jak skrzyżowanie smoka z mureną. Wzdłuż boków migocą im drobne punkciki fluorescencji, zielone i błękitne. Ryby. O wyraźnie ludzkich, upiornych oczach z widoczną białkówką i okrągłymi źrenicami w otoczeniu złotych tęczówek.

Zapasy? Akwarium?

Powierzchnia lodowej ściany nie jest idealna; kiedy patrzy się na wprost, pływające wężowymi ruchami cielska widać całkiem wyraźnie, ale pod kątem zmieniają się w zamglone, niewyraźne kształty. Chcę wiedzieć, co jest dalej, nie doszedłem jeszcze do połowy drakkara, do dziobu zostało dobre dziesięć metrów.

Obmacuję chłodną ścianę, ryby po drugiej stronie rozpłaszczają o lód kolczaste przyssawki na spotkanie moich dłoni. Ryby. Powiedzmy. Niby-ryby. Konwergencyjne odpowiedniki.

Dedukuję, że jeśli jest przejście, powinno znajdować się na środku. Tak nakazuje logika. Mimo to niczego nie widać.

Po dłuższym macaniu w zielonkawym półmroku ładowni znajduję jednak kolejny wypukły znaczek. To plus. Albo krzyż grecki. Kawałek dalej okrąg z punktem w środku. Znajdują się półtora metra od siebie, na tej samej wysokości. Kolejna łamigłówka? Krzyż... Apteczka? A kółko z kropką? Słońce? Odsuwam się dwa kroki, ale nie robię się od tego mądrzejszy. Ziemski symbol. Krzyż grecki i kółko z kropką. Coś równie prostego jak FF na lodówce. Coś, co ma związek z otwarciem drzwi?

Drzwi służą do tego, żeby gdzieś wejść albo wyjść.

Mam zagrać w kółko i krzyżyk?

Pcham dłonią to jeden symbol, to drugi, jakby ustępowały, ale może mi się wydaje.

Wejść lub wyjść.

Symbol. Nie istnieje żaden symbol graficzny w związku z drzwiami.

Najwyżej napisy: „pchać” albo „ciągnąć”, push albo pull.

I wtedy spływa na mnie olśnienie. Wektor. Kiedy zaznacza się go w dwóch wymiarach, jest odcinkiem zakończonym grotem. Ale jeśli obrazujemy w trzech wymiarach, to gdy patrzy od nas, jest krzyżykiem symbolizującym brzechwę strzały, a gdy patrzy na nas, jest okręgiem z kropką, bo symbolizuje grot. Mógłby o tym pamiętać tylko ktoś, kto uczył się jeszcze z użyciem papieru. Od lat przestrzeń trójwymiarowa szkolnych zadań jest po prostu trójwymiarowa. Wirtualna.

Kładę jedną dłoń na plusie, a drugą na kółku i naciskam oba naraz. Plus ustępuje i wpada do środka, ale okrąg nie. Próbuję więc pociągnąć go do siebie, lecz palce ślizgają mi się na ścianie. Odrywam dłoń i wtedy krótki walec lodu wysuwa się na spotkanie mojej dłoni.

Słychać świst gładkich powierzchni i gródź odpływa na bok. Mam przejście.

Nie za wygodne. Jak ma tu przejść człowiek, który coś niesie?

Wchodzę w zieloną, migotliwą ciemność, odruchowo macam ścianę obok wejścia, jakbym spodziewał się włącznika. I natrafiam na niewielką wypukłość, jak miskę przyklejoną do ściany. Gładzę ją, jakby była kobiecą piersią, szukam jakiegoś wystającego przycisku, ale nic to nie daje. Wciskam miskę w głąb ściany, szczypię, wszystko bez skutku. W końcu daję za wygraną i walę w nią pięścią.

Rozlega się głęboki, wibrujący dźwięk i przez zamkniętą w ścianie ciecz wypełniającą niby-akwarium przepływają kręgi, jakby była powierzchnią stawu, w który wpadł kamień, tylko że te fale rozchodzą się pionowo. Węgorzowate stwory rozpierzchają się na wszystkie strony i rozbłyskują nagle ostrym, zielonkawym i błękitnym światłem.

Włączyłem światło.

Gratulacje. Przeszedł pan do następnego etapu.

Odpinam pochwę z mieczem i kładę w prowadnicy, blokując drzwi. Kiedyś postanowiono w ten sposób zgładzić pewnego samuraja. Tron suwerena ustawiono w takiej odległości, żeby gość musiał uklęknąć i złożyć pokłon akurat w rozsuwanych drzwiach. Kiedy jego podgolony łeb zwieńczony kokiem znalazłby się pomiędzy skrzydłami, służba miała zatrzasnąć ekrany, jednak cwaniak skłonił się, układając miecz w prowadnicy, i nic z tego nie wyszło.

Krzyżówkowa ciekawostka, a jednak się przydaje.

Kolejne pomieszczenie przecina pośrodku gruby, lśniący słup, jak pień drzewa. Wbija się w strop i zapada pod pokład, wrastając w kil. Pilers. Przedłużenie masztu. Bardzo solidne, zakotwiczone we wszystkie strony elementami, które wyglądają niczym korzenie potężnego dębu. Po obu stronach słupa ciągnie się długi, lśniący stół, obstawiony po bokach ławami. Pilers przebija blat mniej więcej pośrodku. Mesa.

Mamy i mesę.

Siądziemy wieczorami, zaśpiewamy szanty...

Burty są jakby bliżej, dedukuję, że w środku znajdują się jakieś schowki, może bakisty. Widać zresztą znaczki FF. Odsuwam lśniącą okrywę na chybił trafił i trafiam na stertę cynowych talerzy umieszczonych we wklęsłym gnieździe, żeby nie sypały się przy przechyłach. Obok pęk metalowych łyżek, kubki wetknięte jeden w drugi. Nad samym pokładem pokrywy są owalne, leżące i ciągną się rzędem. Wewnątrz materac – gruba warstwa przepikowanego filcu, nakryta kosmatą skórą. Koje.

Zestawienie tego sterylnego, lśniącego wnętrza z suszonym mięsem, futrem i cynowymi kubkami zdobionymi geometryczną gmatwaniną wzorów oplotowych robi dziwaczne, surrealistyczne wrażenie.

Skansen i statek kosmiczny. Dziób zwieńczony stewą z głową smoka oraz odsuwane drzwi i bioluminescencyjne oświetlenie. Obłęd.

Za mesą napotykam na kolejną gródź, ale oznakowane kółkiem i krzyżykiem odsuwane drzwi nie stanowią już problemu. Ostatnie pomieszczenie, do którego wchodzę, jest trójkątną komorą, na normalnym jachcie byłaby to komora kotwiczna i magazyn żagli.

Tu jednak pokład zajmują owalne twory wypełniające całe pomieszczenie, niczym gigantyczne jaja postawione na sztorc. Są trochę mniejsze niż zbiorniki z wodą, różni je nie tylko brak otworów do nalewania, ale i umieszczony na czubku wypukły ornament, który nie jest już żadną łamigłówką. Nawet się nie zastanawiam, czy wyszczerzona czaszka na skrzyżowanych piszczelach oznacza piracką banderę, czy wysokie napięcie. Po prostu opuszczam pomieszczenie i zasuwam drzwi.

Wracam na rufę, tam gdzie zostawiliśmy konie, broń i część bagaży.

Jadran leży jak pies, na wyciągniętych nogach, i ogryza kość, przytrzymując ją kopytami, gnat chrupoce w potężnych szczękach. W tej chwili bardziej przypomina smoka niż konia. Patrzę na niego, unosi łeb, wydając z siebie powitalny hurgot, i czuję się przez moment samotny. Zagubiony w kosmosie, wśród smoków, zaklęć, dzikich wojowników i lodowych drakkarów.

Samotny, zagubiony i zniechęcony. Tęsknię do czegokolwiek normalnego.

Bliżej sterburty znajduję spiralne schody prowadzące do forkasztelu, zaś z bakburty małą owalną gródź. Znanego symbolu wektorów jednak nie ma, tylko wklęsły, rozcapierzony kształt ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami.

Patrzę na niego przez chwilę z wyraźnym znudzeniem.

Dłoń. W północnej Afryce to „ręka Fatmy” – odstraszająca demony. Błękitne lub ochrowoczerwone ślady takiej dłoni odbija się na ścianach. Nie przejdziesz. Ja, Fatma, chronię swoje dzieci. Gdyby był wystylizowany, z równymi trzema palcami oraz odwiniętym kciukiem i małym, oznaczałby „hamsę” – pięć filarów islamu. W dzisiejszych czasach częściej ręka Fatmy wykonana z folii oznacza tam także: „Uwaga, szyba”. Nie chce mi się kombinować, więc po prostu przykładam dłoń, okrąg lodu wokół wpada do środka, tafla daje się przesunąć. Przysiadam czujnie, gotów uskoczyć, ale na widok tego, co ukazuje się za grodzią, parskam śmiechem.

Widzę lśniące lodowe ściany małego pomieszczenia, opływowe siedzisko nakryte klapą, sterczącą obłą misę i świecące węgorze uwięzione za lodem.

Śmieję się. Przez chwilę kocham jak brata tego, kto stworzył lodowy drakkar.

Podnoszę klapę i zamykam za sobą drzwi z poczuciem niewysłowionej ulgi.

Sedes działa zarazem jak bidet, brakuje jedynie czegoś do czytania.

W forkasztelu znajduję kapitańską kajutę, wpasowaną w unoszącą się ukośnie stewę, zakończoną zwiniętym jak pastorał smoczym ogonem parę metrów nad wodą.

Na środku drewniany okrągły stół rzeźbiony w normańskie wzory, obstawiony fotelami gwizdniętymi z dworu Odyna, w opływowej burtowej wnęce koja okryta kosmatymi futrami. „Star Trek” i „Pieśń o Nibelungach” naraz.

Przenoszę do kajuty swoje toboły, obok koi znajduję stojak, który obwieszam zbroją, odkładam miecz, pałasze i odstawiam łuk. Tarczę opieram o ścianę i nagle korci mnie, żeby wymalować na niej coś wikińskiego.

Choćby logo banku Nordica.

Przez półprzejrzyste burty widzę czarną wodę fiordu, sunące w oddali ciemne drzewa i skały przysypane śniegiem, jako zamazane widma majaczące za szklistą ścianą.

Nabijam fajkę, wyciągam z wora plastikową butelkę i nalewam sobie miarkę do metalowego kubka. Mamy kapitańską kajutę – rzecz na pokładzie drakkara wyjątkowa, mamy też niekompetentnego kapitana, który będzie pił przez cały rejs, nie mogąc znieść ciężaru odpowiedzialności i własnej nieudolności. Drakkar przepadnie gdzieś wśród lodów i sztormów i tylko pieśń po nas zostanie.

Wychodzę z kajuty, okutany futrem, z kubkiem w ręku, nucąc: „Kapitan nasz szalony był, mówiono, że z diabłem ma pakt...”. Drużyna siedzi pod osłoną burt, Sylfana związuje ze sobą liny z bucht spoczywających na pokładzie, Grunaldi opiera się o monstrualną lodową stewę ze smoczą głową i ponuro patrzy w górę fiordu.

Na mój widok unosi brwi i wskazuje pytająco palcem najpierw mnie, potem pokład.

– Tam jest przejście – wyjaśniam. – I jest bezpiecznie. Nie ma sensu siedzieć tu, na górze. Znalazłem wodę, mięso i ser, mnóstwo jedzenia. Okręt jest dziwny, ale solidny i zaopatrzony na podróż. Nie wygląda na to, żeby miał się zaraz rozpaść.

– Tam aż cuchnie od pieśni bogów – cedzi Warfnir.

– Lepiej się przyzwyczajaj – mówię. – Teraz będziemy się aż taplać w tym świństwie. Mamy zabić Pieśniarza i płyniemy do Pieśniarza. O co chodzi z tą liną?

– Potrzebujemy łodzi – powiada Grunaldi, odwracając się od widoku przed dziobem. – Normalnej, takiej, co nie zamieni się nagle w miskę kaszy albo ławicę śledzi. Tam wzdłuż fiordu Dragoriny mieszkają ludzie. Zima dopiero się zaczęła, pewnie nie wszyscy zdążyli schować łodzie. Miniemy którąś, to Spalle wyskoczy za burtę z liną, dopłynie i przywiąże. Potem ściągniemy linę i mamy łódź.

– A dlaczego Spalle? – pytam. Jakoś przywykłem, że chłopak a to zostaje przy koniach, a to na czatach.

– Bo najlepiej pływa – wyjaśnia Grunaldi. – Od dzieciaka kąpie się w przeręblach i w strumieniach spod lodowca. Każdy inny utopi się z zimna, a jemu wszystko jedno. Ty zaś nie możesz zejść z pokładu, bo nie wiadomo, czy ten statek nas nie zamrozi.

Kiwam głową. Chętnie bym się do czegoś przyczepił, ale pomysł jest dobry, tym bardziej że sam już wpadłem na to, iż beze mnie drakkar zmieni się w zamrażarkę. Przynajmniej jest jakiś pomysł. Lepszy niż żaden.

– Tu, w górze rzeki, nie ma żadnych osad – mówię. – Aż do tych małych połączonych jezior. Niech zostanie jeden do wypatrywania, potem go zmienimy. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy marzli. Na dole jest ciepło, światło i jedzenie. Najpewniej łódź znajdziemy dopiero jutro. Zostaje Warfnir, reszta na dół. O zmroku zmieni go Spalle, potem Sylfana, potem ja, potem Grunaldi.

Schodzą przepełnieni podnoszącym na duchu przekonaniem, że wiem, co robię, i panuję nad sytuacją.

W mesie zapalam uderzeniem pięści migotliwy poblask jarzących się zielenią smokowęgorzy. Ludzie Ognia odskakują czujnie, chwytając za rękojeści mieczy, przyczajeni patrzą przez chwilę po ścianach, zbici w gromadkę, plecami do siebie.

– Ten okręt zrobił Pieśniarz – wyjaśniam. – Domyślam się, że ktoś z mojego ludu, tak samo jak Aaken, król Węży. Dlatego wszystko jest takie dziwne, ale nie znalazłem tu nic niebezpiecznego. Na razie. Znajdźcie sobie miejsca do spania. Nie wiem tylko, jak zrobić, żeby było cieplej.

– W tym celu zazwyczaj rozpala się ogień – mówi kwaśno Grunaldi. – Ale jak to uczynić na lodzie, nie mając drewna...

– To nie jest prawdziwy lód. I zazwyczaj jeśli się chce, żeby okręt płynął, trzeba wiosłować albo postawić żagle. Ten płynie sam. Z ciepłem będzie podobnie.

Rozchodzą się niechętnie po mesie, spięci i czujni. Sylfana gładzi palcami drzwiczki bakist, z prawą dłonią zaciśniętą na rękojeści przewieszonego przez plecy miecza. Grunaldi stuka ostrożnie w ścianę, za którą wijącym ruchem pływają świecące piekielne mureny. Spalle przyklęka przy uchylonej pokrywie koi, końcem miecza unosi spoczywające tam futra, zagląda ostrożnie pod materac.

Wszyscy milczą. Atmosfera robi się ciężka. Wleźli za mną na pokład powodowani poczuciem misji i solidarnością, a teraz czują się, jakbym kazał im siedzieć w przedsionku cieknącego reaktora.

Nie zmrużą tu oka, tym bardziej nie wytrzymają tego, co będzie się działo dalej. A jedno, co im mogę obiecać, to jeszcze więcej zimnych mgieł, magii i bzdur, przy których okręt płynący na autopilocie i oświetlany węgorzami to całkiem racjonalny początek.

– Siadajcie – mówię rozkazującym tonem. Podchodzą niechętnie, macając lodowe taborety i sadowiąc się ostrożnie, jakby zaraz miały wybuchnąć im pod tyłkami.

Odsuwam drzwiczki bakist, znajdując miski, noże i kubki, otwieram pojemniki z żywnością. Tak naprawdę rozglądam się za wyposażeniem kambuza. Jeśli rozgryzę, jak działa kuchenka, jeśli zdołam ugotować choćby zupę, pewnie wpadnę też na to, jak włączyć ogrzewanie.

Grunaldi przykłada dłoń do szklistego blatu i czeka, czy powierzchnia zacznie topić mu się pod palcami. Spalle wyciąga z sakiewki osełkę i powoli, systematycznie przeciąga ją wzdłuż ostrza miecza. Zgrzyt wypełnia mesę, aż ciarki idą po plecach. Sylfana przygryza wargę i łypie niepewnie po ścianach, jakby miały zaraz zawalić się jej na głowę.

Otwieram kolejne szafki, w końcu cofam się o parę kroków i mrużę oczy. Architektura jachtu to coś logicznego. Jest wymuszona okolicznościami i użytkowością. Ktoś, kto zadbał o toaletę na rufie i drugą, jak stwierdziłem, na dziobie, z pewnością pomyślał też o ogrzewaniu kajut i przyrządzaniu posiłków.

Gotowanie na statku nie jest takie proste, szczególnie na morzu. Kuk nie może co chwila zostawać oblany wrzącą zupą albo obrzucony węglami z paleniska. Kuchnia musi być zabezpieczona przed przechyłami. Jakieś kambuzy były nawet na starożytnych statkach. Czasami jako kryte dachówką domki z kominem wystającym nad pokład.

– Gdzie się zwykle gotuje na wilczych okrętach? – pytam.

Spalle wskazuje na rufę.

– Z tyłu, w... – tu rzuca coś, co brzmi, jakby splunął na rozżarzone węgle. Mój słownik nie obejmuje żeglarskiego żargonu. Spalle wymachuje rękami, jakby odgrywał naprawę niewidzialnego roweru. – Kocioł z węglem jest zawieszony na okuciach, jak zawiasy... tak... i tak... Kiedy się kołysze, to palenisko jest zawsze równo, a nad nim garnek, też umocowany... – Znowu skomplikowana pantomima.

Kardan. Wynaleźli zawieszenie kardanowe. Nieźle. Na rufie to na rufie. Idę więc na rufę i szukam. Kambuz na minimum dwadzieścia osób, sądząc po rozmiarach okrętu, to nie igła. Nie schował się pod leżącym w ładowni workiem ani moją czapką.

Potem wychodzę na górę obok kapitańskiej kajuty i łażę jeszcze po pokładzie, szukając wylotu komina. Może któraś z szafek kryje magiczną mikrofalówkę? W takim razie będziemy skazani na zimny bufet, moi ludzie nie tkną czegoś podgrzanego pieśnią bogów.

Warfnir siedzi na dziobie okutany kosmatym futrem i obsypany drobnym śniegiem, który prószy od rana, patrząc przed dziób, na skaliste brzegi krętego fiordu, rzekę, bezlistne, powykręcane drzewa sterczące z zasp. Świat w bieli i czerni. Odwraca się natychmiast, ledwo się pojawiam. Na jego kolanach leży krótki refleksyjny łuk.

– Szukam komina – wyjaśniam. – Nie mogę znaleźć kuchni.

– Pieśń Ludzi mówi, że na okrętach miejsce do gotowania robi się z tyłu, pod... – znów niezrozumiałe charknięcie – po lewej ręce od drabiny, ale tu nic nie jest jak w Pieśni Ludzi. – Spluwa na pokład i kręci głową. – Taki okręt zaraz zobaczą bogowie. Wcale im się to nie spodoba... Myślę, że zatopią nas, jak tylko wyjdziemy w morze. A jeszcze o tej porze roku...

– Jakoś przypłynął – zauważam. – Aż do wrót Domu Ognia. I bogowie go nie zatopili.

Opukuję maszt, ale nie wiem, jak powinien brzmieć dźwięk tego dziwacznego lodowego tworzywa. Brzmi głucho czy nie? Nawet nie wiem, czy rzeczywiście pełni rolę masztu. Widzę podwiązane do niego pionowo jakieś drzewce, jakby łaciński gafelbom, ale żagli ani śladu. Obchodzę drakkar kilka razy i nie znajduję niczego, co miałoby przypominać wylot komina.

Poddaję się i wracam pod pokład dziobową zejściówką, nakrytą włazem zdobnym w roślinne zawijasy. Trudno. Zimny bufet.

Nie podoba mi się, w jaki sposób moja załoga siedzi przy tym stole. Spłoszeni, bezwolni, przejęci zabobonnym lękiem. Weszli na okręt w akcie bezmyślnej, desperackiej odwagi, a tu ani bitwy, ani heroicznej śmierci, tylko same magiczne pieśni, wszystko nie takie jak w Pieśni Ludzi i dziwne.

Rzucam na stół wiązkę pasków suszonego mięsa, coś, co przypomina ser, zawiniątko chyba, jak mam nadzieję, sucharów, a potem grzebię w sarkofagach, potrząsając wszystkim, co przypomina butelkę. W końcu znajduję jeden z kontenerów wyładowany oplecionymi sznurem gąsiorami, każdy przynajmniej po pięć litrów, i stawiam jeden na stole, modląc się, żeby nie zawierał jakiejś odmiany tej smoczej oliwy. Spalle kruszy nożem wosk, wyjmuje zatyczkę z fuknięciem przywodzącym na myśl otwieranego szampana i ostrożnie wącha szyjkę dzbana. Marszczy brew, wlewa odrobinę czegoś ciemnego i lekko spienionego na dno kubka, a potem zanurza w tym palec i oblizuje, a jego oblicze rozjaśnia się na moment.

– Drafjanmjääl – przynajmniej tak to brzmi. Cośtam-mleko. Początek też mi się z czymś kojarzy, ale odlegle. Orłobestia...? Lworzeł...? Gryf?

– Gryfie mleko? – pytam.

Spalle potakuje radośnie.

– Robią je na Wybrzeżu Gryfów, na północ od Pustkowi Trwogi. Trzeba je mieszać z wodą, jeśli nie chcesz się od razu upić. Jest ciemne, tęgo sycone i droższe od piwa. Jego tajemnicę znają tylko Gryfici.

– Po prostu doją gryfy – cedzi Grunaldi i zabiera mu gąsior, by nalać do swojego kubka. – Piwo jak piwo, tylko ciemne, słodkie i ciężkie. Warzą to z miodem, jakimiś śliwkami i nie wiem czym jeszcze, żeby sprzedawać takim niewinnym koziołkom za ciężkie pieniądze i opowiadać im bajędy o gryfach. Nasze piwo jest lepsze. Choć przyznaję, że to lepiej się nadaje do morskich podróży, bo na dłużej wystarcza.

Wypijam ostrożny łyk i przez ułamek sekundy mam w ustach supernową niepasujących do siebie smaków. W nosie przypalona kawa zbożowa, kwas chlebowy i guinness, w ustach syrop na kaszel, bita śmietana, terpentyna, szare mydło i zgniłe mango. Przełykam i postanawiam dolać wody. Odbija mi się jakby bananem ze śledziami. Biorąc pod uwagę to, co piłem tu dotychczas, zupełnie niezłe.

Gryfie mleko leje się do kubków, na stole ląduje dzban z wodą. W kabinie jest zimno, ale przynajmniej śnieg nie sypie się na głowę i nie hula wiatr. Po dwóch kubkach na głowę morale zaczyna lekko rosnąć. Nabijam fajkę.

– Opowiedz mi o Lodowym Ogrodzie – proszę, patrząc Grunaldiemu prosto w oczy. – Byłeś tam jako jedyny z nas.

– Przeklęte miejsce – mówi po namyśle. – To jest na wyspie. Na północ od Wysp Ostrogowych. Przez lata pływali tam tylko ci, którzy zgubili się wśród szkierów albo których zagnał sztorm. Skalista wyspa, ledwo jakieś zagajniki, dzikie kozy i góry. Ale woda tam była. I nikt nie mieszkał. Czasami tylko obozowali żeglarze albo ci, co łowią morskie bestie. Ale kilka lat temu wszystko się zmieniło. Wybuchł tam wulkan. Nie jakiś wielki, ale grzmoty było słychać na morzu, a w nocy widać było światło na horyzoncie, w dzień stał nad horyzontem słup dymu. Po paru miesiącach wygasł. W następnym roku zaczęły się opowieści o kamiennych osadach, które zrobiła tam lawa, i o stworach, jakie wyszły z krateru, żeby zamieszkać na wyspie. O potężnym Pieśniarzu, którego zrodził wulkan, władającym wodą, lodem i ogniem. O widmowych okrętach z lodu, które napadają na statki wracające z dalekich wypraw. Prawda, że zaczęto znajdować puste wilcze okręty dryfujące po morzu, bez załogi i łupów. Zdarzało się nawet, że dziwni półludzcy wojownicy wychodzili nocą z morza i łupili osady na wybrzeżu. Dziwolągi, podobne do upiorów z mgły, Obudzonych, tylko że rozumne. Zabierali różne rzeczy, ale niekoniecznie kosztowne. No i porywali ludzi. Przede wszystkim młode dziewczęta. Nikt nie wiedział, kto to. Nigdy nie znaleziono żadnego trupa któregoś z Ludzi Wulkanu, powiadali, że nie ima się ich żelazo, że znikają w ciemnościach, przenikają częstokoły, oddychają pod wodą, ale są zrobieni z ognia, albo znowu że z lodu, albo z poczerniałej lawy. Że żrą ogień i fajdają piorunami, jak to zwykle, kiedy dzieje się coś dziwnego i ludziska zaczynają gadać co im strzeli do głowy. Zwykłe bajędy starych bab i dziadów, którym miesza się we łbach.

Grunaldi pociąga łyk ze swojego kubka, po czym zagląda do środka ze złością. Podsuwam mu gąsior, Spalle podaje usłużnie dzban z wodą.

– Wtedy zaczęła się już ta cała wojna bogów i ludzie na każdym kroku wygadywali takie dziwy, że nie wiadomo było, kto opowiada o tym, co sam widział albo przynajmniej widział ktoś mu dobrze znany i rozsądny, a komu pomieszało się w głowie od nadmiaru chwastów w piwie. Myśmy jednak siedzieli w Ziemi Ognia i śmiali się z tego wszystkiego. Pewnego roku ja, mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr oraz Horleif Deszczowy Koń skrzyknęliśmy ludzi i poszliśmy na morze w trzy łodzie. Chcieliśmy wypłynąć za Wyspy Ostrogowe i pójść na południe do przeklętej ziemi zwanej przez Amistrandingów Kangabadem, żeby tam odebrać swoją część tego, co zagrabili nam Amistrandingowie, kiedy ukradli nasz kraj. Ale wtedy przyszły ciężkie czasy także i na nich. Przyszła wielka susza i przypomnieli sobie o swojej mrocznej bogini, którą czcili kiedyś, za innych cesarzy. Potracili resztki rozsądku i wzięli się za łby. Zanim jeszcze tam dopłynęliśmy, spotkaliśmy wiele łodzi wracających przedwcześnie do domu, a na pokładach siedzieli posępni mężowie, przepełnieni powagą i złością, którzy nie znaleźli w tym przeklętym kraju niczego prócz guzów. Twierdzili, że Amistrandingowie teraz łupią siebie nawzajem i można tam spotkać tylko głodne, obdarte wojsko, uciekających nędzarzy oraz obłąkanych kapłanów w maskach, zbyt głupich nawet na to, żeby umieli się wzbogacić, spalone osady, głód i brzydkie choroby. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo żeby płynąć gdzieś dalej, nie mieliśmy ani czasu, ani dość zapasów. I wtedy w porcie na wyspie zwanej Wilczy Zew, gdzie siedzieliśmy i piliśmy, próbując znaleźć jakąś radę, trafił nam się mąż. Zwał się Ejolf Niosący Kamień. Człowiek ten był ponoć zacnym kmieciem i wielkim styrsmanem, który wystawiał cztery łodzie, a żył na Wybrzeżu Gryfów. Kiedy go spotkaliśmy, znajdował się w całkiem nędznym stanie, bo jak twierdził, demony wulkanu napadły na jego osadę, uprowadziły mu córkę i jeszcze jakieś inne niewiasty. Ejolf był wtedy na morzu, a kiedy powrócił, zastał swój majątek w ruinie, a wielu ludzi porąbanych. Powiedział nam, że jeśli popłyniemy na przeklętą wyspę i odnajdziemy jego córkę, zapłaci nam wszystkim, co mu zostało: tysiąc marek srebrem, a prócz tego w siedzibie Ludzi Wulkanu znajdziemy rozmaite dobra, które zrabowali na morzu i podobnym do niego nieszczęśnikom na wybrzeżu. Zwracał uwagę, że Ludzi Wulkanu nie może być dużo, a większość pewnie będzie na morzu i ostatnie, czego się spodziewają, to że ktoś ich najedzie we własnej siedzibie. Tysiąc marek srebrem to dużo, nawet przy podziale na trzy łodzie, i odkąd nastały ciężkie czasy, trudno byłoby tyle zdobyć na Amistrandingach. Naradziliśmy się i postanowiliśmy tak zrobić. Był między nami stary sternik, Alofnir Wodny Koń, który twierdził, że wie, gdzie ta wyspa się znajduje, i być może uda mu się tam trafić. Wśród szkierów Wysp Ostrogowych trudno trafić drugi raz w to samo miejsce, zwłaszcza daleko na północ, gdzie prawie nikt nie pływa. Ejolf nie zabrał się z nami, twierdząc, że musi pilnować tego, co mu zostało, i zapłacił tylko jedną trzecią, resztę miał dodać, kiedy przywieziemy jego kobiety. Nie podobało mi się to specjalnie i chciałem wiedzieć, dlaczego sam się tam nie uda, skoro jest styrsmanem z czterema łodziami. Według mnie mąż, któremu zrabowano majątek i na dodatek ukradziono kobiety, powinien sam popłynąć i wymierzyć sprawiedliwość, zwłaszcza że oszczędziłby sporo pieniędzy, a do tego nie dość, że okryłby się chwałą, to jeszcze podobno łatwo mógł zdobyć porządne łupy i odzyskać majątek. Zostałem jednak zakrzyczany. Trzecia część z tysiąca marek, wśród których plątały się także złote gwichty, zsypana na jedną kupę zmąciła wszystkim umysł i nie ukrywali, że czują ból na myśl o tym, że mieliby je oddać tylko z powodu tego, co plącze się w zakamarkach mojego pokrętnego umysłu. Twierdzili, że być może Ejolf jest zbyt przygnębiony stratą, żeby mierzyć się sam z zemstą, albo że jego ludzie są niewiele warci, jak to zwykle Gryfici, a łodzie może i cztery, ale pewnie niewielkie. To zresztą jego sprawa, czy ma dość ducha, czy nie. Mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr posunął się nawet do tego, że powiedział coś o starcach, którzy powinni zostać w domu i grać z wnukami w deseczki, zamiast plątać się pod nogami śmiałym mężom, którzy nie boją się ani morza, ani bajek o potworach wulkanu i sięgną po każde złoto, jakie widzą, musiałem się więc z nim bić.

Opuściliśmy zatem Wilczy Zew i popłynęliśmy na północ. Przez wiele dni krążyliśmy wśród wysp we mgle i kilka razy pogubiliśmy się nawzajem. Walczyliśmy ze dwa razy z morskimi potworami, aż po jakimś miesiącu Alofnir, który dotąd był raczej przygnębiony i tajemniczy, zaczął wreszcie coś rozpoznawać w gwiazdach i mijanych brzegach i poprowadził nas przez skaliste przesmyki. I wtedy zobaczyliśmy przeklętą wyspę. Stała cała spowita w mgły, a w górach na brzegu wznosiła się wielka sadyba ze szklistego kamienia. Miała mury, czatownie i wieże, gęsto jak las, o dachach ostrych jak sople i lśniła z daleka. Niektórzy z nas widywali takie budowle w południowych krajach i twierdzili, że są to miejsca niebezpieczne, bo zwykle siedzi tam król albo ktoś równie uciążliwy i otoczony wojami. Żeby zdobyć takie twierdze, trzeba armii setek albo i tysięcy ludzi, potężnych machin i bardzo dużo czasu. Wystarczyło zresztą popatrzeć na mury.

Opłynęliśmy więc wyspę z daleka i znaleźliśmy niewielką zatoczkę otoczoną lasem i skałami, ze żwirową plażą. Poczekaliśmy na morzu, aż się ściemni, i przybiliśmy do brzegu pod osłoną nocy. Wylosowaliśmy tych, którzy mieli zostać przy łodziach i w razie czego odpłynąć na morze, a potem powędrowaliśmy na ląd. Wyspa nie jest chyba bardzo duża, ale górzysta i dopiero o świcie dotarliśmy w okolice, gdzie stał zamek. Jest wysoki, cały z kamienia, wygląda jak wiele sadyb jedna na drugiej, wparty w zbocze góry, która wówczas wydawała się już zupełnie spokojna. Myśmy widzieli wtedy niewiele, bo dzielił nas krater i szczyty otaczające wulkan. Krater pokrył się skałą, która tylko dymiła trochę w niektórych miejscach, ale na ogół była zupełnie chłodna i twarda i można było po niej chodzić. Ciepło, które biło gdzieś spod ziemi, sprawiało, że czuło się tam jak w krajach Południa. A pośrodku krateru stało wielkie okrągłe jezioro. Nie śmierdziało siarką, jak bywa w takich miejscach, a woda była bardzo czysta i niebieska jak u nas. Na zboczu rosły tam takie rośliny, jakie widuje się na Południu. Krzewy miodowych śliw, jakieś owocowe krzewy, winne grona i dziwaczne drzewa. Miejsce było bardzo piękne i dzikie zarazem. I nie spotkaliśmy nikogo, idąc przez tę dolinę, tylko trochę ptaków i zwierząt.

Wypija długi łyk i przez chwilę obraca kubek w dłoniach. Wydaje się spięty i zbity z tropu, opowiada też inaczej, niż zwykle brzmią jego żeglarskie bajędy. Chyba z jakiegoś powodu nikomu o tym dotąd nie wspominał, mimo że historia zapowiada się na przebój każdego zimowego sezonu. Dolewam sobie gryfiego mleka i pykam spokojnie fajkę, czekając na ciąg dalszy.

– Do tej pory szliśmy jeden za drugim, każda łódź osobno, w pełnym rynsztunku i było nas razem stu trzydziestu jeden – ciągnie Grunaldi. – Ale potem rozpierzchliśmy się wśród krzaków i drzew, na wypadek gdyby ktoś postanowił tam zajrzeć. Podkradliśmy się na grań, by spojrzeć w dół, i zobaczyliśmy, że od murów zamku dzieli nas jeszcze jedna dolina. Cała pokryta drzewami i krzewami, a wszystkie były białe i lśniące, na dnie doliny snuła się gęsta mgła. Dalej widać było spadające ze skał wodospady, a potem strumień, który opływał skalistym wąwozem lśniący gładki mur. Widzieliśmy też bramę w murze i most nad wąwozem. I mnóstwo wież ostrych jak groty włóczni. Twierdza wspierała się o górę plecami i była otwarta na morze. Widzieliśmy, jak wypływają stamtąd rybackie łodzie, zwykłe sneki i dolery, i jak wpływa do wnętrza lodowy okręt taki jak ten, zawinięty z obu końców, lśniący i długi jak nóż, zupełnie jakby zamek go połykał. Mury wchodziły głęboko w morze. Nawet z grani, z której patrzyliśmy, widać było też, że za blankami spacerują ludzie i to, co mają w dłoniach, to chyba nie są wędki. Zapytałem moich towarzyszy, jak teraz wygląda w ich oczach opowieść Ejolfa i co mamy z tym począć w setkę przeciwko kamiennym murom. Chciałem też wiedzieć, jak zamierzają znaleźć w tym kamiennym mieście niewiasty styrsmana, kiedy już przedrzemy się do wnętrza.

Horleif Deszczowy Koń powiedział, że powinniśmy zaczaić się na morzu na jeden z tych lodowych okrętów, zdobyć go i wpłynąć do środka, udając załogę, a potem się zobaczy. Z kolei Skafaldi uważał, że można popróbować bramy za mostem, skoro najwyraźniej jest otwarta, i wejść jakby nigdy nic, próbując wmieszać się w tłum, następnie uderzyć z zaskoczenia, zrabować, co się da, a potem wyrąbać sobie drogę do portu i uciekać łodzią na naszą plażę. Jeśli uda się dowiedzieć, gdzie trzymają porwane kobiety, zabrać, które się da. Ja powiedziałem, że oba pomysły są podobnie znakomite i że równie dobrze można przejść granią, a potem opuścić się do wnętrza po linach. I że dostać się z zaskoczenia za mury można na wiele sposobów, skoro najwyraźniej niczego się nie spodziewają, tylko że niewiele z tego będziemy mieli uciechy, skoro nie wiemy, czego można się spodziewać w zamku. Zgodziliśmy się więc, że trzeba popróbować przeszpiegów i dowiedzieć się przynajmniej, jak wielu jest tam zbrojnych.

Podzieliliśmy się zatem. Ci, którzy żyli w górach i najlepiej umieli wspinać się po skałach, zabrali liny i poszli granią wokół krateru, by przedostać się za wodospady i popróbować mojego sposobu, część miała przekraść się przez białą dolinę w pobliże bramy i zobaczyć, co da się zrobić tą drogą. Reszta miała czekać, ukryta wśród skał, na sygnał. Ja poszedłem z tymi, którzy mieli przejść przez dolinę i podkraść się do bramy. Rzecz jasna, najpierw wszyscy odpoczęliśmy chwilę po ciężkim całonocnym marszu przez góry i las i wypiliśmy trochę, jak to przed bitwą.

Nie było łatwo zejść ze zbocza pod okiem strażników przechadzających się po szczycie muru. Udało się tylko dzięki temu, że rosły tam krzewy i było dużo skał, a dno doliny wypełniała mgła.

To nie była zimna mgła, jaka pojawia się, kiedy nadchodzą upiory uroczysk. Było tam całkiem ciepło, a w powietrzu unosił się niezwykły zapach. Słodki, smutny i piękny zarazem. To znaczy tak twierdzili inni. Dla mnie był za słodki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie, i szybko zebrało na mdłości. Na dnie doliny przestaliśmy się już przemykać od skały do skały i kryć wśród krzewów i zeschłej trawy. Ogarnęła nas mgła. Nie widzieliśmy murów ani zamku, tylko drzewa i krzewy zrobione z lodu. Ciepłego lodu, który nie topniał, tak samo jak ten okręt. Gałęzie, liście i kwiaty, jak utkane z lodowej koronki, które dzwoniły delikatnie niczym kryształowe dzwoneczki, kiedy je roztrącaliśmy.

Prostuje się na chwilę, patrzy na swoje dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy nie drżą. Zamyka je w pięści i opiera na stole, a potem sięga po cynowy rzeźbiony kubek i wypija do dna. Zerka na nas, każdego po kolei, jakby się bał, że zaczniemy się śmiać, jednak nikt się nie śmieje. Sylfana patrzy na niego znad splecionych dłoni z przechyloną głową, Spalle spogląda wyczekująco, bawiąc się kawałkiem suszonego wędzonego mięsa, z nożem w drugim ręku. Grunaldi nalewa sobie połowę kubka gryfiego mleka, a potem dolewa wody.

– To, co stało się później, pamiętam jak sen – mówi, kręcąc powoli głową. – Albo jak ciężką pijatykę. Nie wiem, co jest prawdą, a co widziadłem. Pamiętam, że chodziliśmy wśród tych lodowych drzew i krzewów, że pod naszymi nogami rosły lśniące, dźwięczące w podmuchach wiatru kwiaty. A potem poranne słońce wyszło zza chmur, które leżały nad horyzontem, i wtedy cały ogród rozbłysnął wszystkimi barwami. Jak tęcza albo kryształy. Mieniła się mgła, liście i kwiaty, a myśmy patrzyli osłupiali. A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy.

Teraz myślę, że to może zapach kwiatów odebrał nam rozsądek. Widziałem, jak człowiek, który stał obok mnie, zdjął szłom i upuścił go na ziemię, a później ukląkł, wbił w ziemię miecz i zaczął płakać jak dziecko. Przeraziłem się i spytałem, czy go coś boli albo czy wypił za dużo, wtedy on powiedział, że słyszy kołysankę, którą śpiewała jego matka, i czuje się, jakby odzyskał wszystko, czego tak długo szukał, i jakby wreszcie wrócił do domu. Mgła zaczęła się podnosić i zobaczyłem, że większość z naszych łazi wśród tych lodowych roślin, jakby byli pijani, jak odrzucają broń i siadają albo kładą się na ziemi. Czułem, że coraz bardziej kręci mi się w głowie i zaczynam się pocić. Zrozumiałem, że niedługo zobaczą nas strażnicy z murów i wystarczy, że sięgną po łuki. Zobaczyłem Skafaldiego, mojego kuzyna, siedział na ziemi wśród skał nad niewielką sadzawką i chichotał. Poszedłem do niego i chwyciłem za ramię. Odwrócił się i wtedy zobaczyłem, że ma straszne oczy, mętne, jak wypełnione krwią i mlekiem. Zaczerpnął swoim hełmem wody ze źródła i podał mi, mówiąc, żebym pił. „Pij!” – zawołał. „To lepsze niż wina Południa, lepsze niż świąteczne piwo. Nigdy nie piłeś nic lepszego!” Wypiłem łyk, ale to była zwykła czysta woda. Potrząsnąłem nim, ale znów zaczął pić, a potem upuścił hełm i powiedział coś jak: „Znalazłem. Nareszcie znalazłem”. Wszędzie dookoła widziałem Ludzi Ognia, którzy chodzili zezowatym krokiem, śmiali się albo płakali, albo siadali na ziemi i gapili się przed siebie z głupawym uśmiechem, jakby otwarto im na oścież haremy Jarmakandy. Niewielu pozostało takich jak ja, którzy stali z bronią w ręku, nie wiedząc, co robić. A potem zobaczyliśmy... – Grunaldi przerywa, robi kilka bezradnych gestów, jakby nie umiał znaleźć słów, co u niego jest dość rzadkie. – To było trochę jak... jak ci ludzie odmienieni mocą uroczyska, jak odmieńcy, których hodują obłąkani Pieśniarze w dalekich krajach. Zobaczyliśmy grupkę dziewcząt. Gołych dziewcząt, ale jak się przypatrzyć, widać było, że to nie są zwykłe niewiasty. Były bardzo piękne, lecz jednocześnie przypominały zwierzęta. Jakieś sarny albo gazele. Nawet tak samo drobiły w miejscu, podobnie jak sarenki, trochę spłoszone i zbite w stadko. Zobaczyłem, że ich skóra jest pokryta jakby bardzo delikatną, krótką sierścią, że zamiast palców u stóp mają drobne kopytka. Odmieńcy zwykle są pokraczni, jak chorzy, ale one wyglądały naturalnie, jakby się takie urodziły zgodnie z naturą rzeczy. Tylko że nie były ludźmi. Nawet ich twarze były dziwne. Twarze pięknych dziewcząt i jakichś zwierzątek naraz. Wydawało się, że nie mają więcej rozumu niż gazele. Słyszałem ich chichot, ale to było nawoływanie, a nie prawdziwy śmiech.

Inne wynurzyły się nagle z sadzawki, gładkie i mokre, jak morskonie z przerębla, też miały kształty pięknych kobiet, lecz zarazem były jak morskie stwory, ich włosy były zielone i przypominały wodorosty, a na szyi otwierały się skrzela.

I wszystkie lgnęły do naszych wojów, żeby gładzić ich i pieścić, a oni stali jak oczadziali, upuszczając broń. I tylko w tym obłąkanym tłumie zostało kilkunastu przyczajonych jak ja, kręcących się na ugiętych nogach, z wystawionymi mieczami, którzy zbiliśmy się w końcu w krąg plecami do siebie, nie wiedząc, co robić dalej.

Mgła rozeszła się w promieniach porannego słońca, jakby ktoś odsunął zasłonę. Zobaczyłem wodospad, górę i lśniące mury zamku. A trochę z boku na sterczącej z ziemi skale kucał potwór. Wyglądał jak potężny mąż, nagi, tylko z dziwnym napierśnikiem podobnym do skorupy żółwia. Nad skrońmi wyrastały mu z głowy zakręcone karbowane rogi, miał wypukłe, potężne czoło i dziwny, spłaszczony nos oraz brudnożółte okrągłe oczy. Spojrzałem, jak dziwacznie kuca na tej ostrej skale, na jego nogi o tylko dwóch palcach zakończonych kopytami i potężne ramiona. W jednej ręce miał żelazny młot na długim trzonku, a w drugim wielką, pokręconą konchę. Słyszałem, jak stojący obok mnie ludzie wzywają Hinda albo Kowala, by spojrzeli na ich śmierć i przygotowali im łąki Doliny Snu. Byk spojrzał na nas i prychnął, aż zadrżała ziemia. A potem zeskoczył ze skały i zadął w konchę. A wtedy przez most od bocznej bramy wyszli na nas woje. Byli tam zwykli ludzie i były dziwne potwory, przemieszani razem. Wchodząc na łąkę, ustawili się w trzy rzędy i postawili przed sobą mur z malowanych tarcz.

Dziewczęta rozpierzchły się jak spłoszone gazele, nasi ludzie powstawali z ziemi, niektórzy już musieli zasznurować spodnie i podnieśli rozrzucony oręż, a potem połączyli się z nami stojącymi w kręgu. Wodne niewiasty wskoczyły do sadzawki zwinnie niczym wydry, zaraz powystawiały jednak głowy o czarnych, ciekawych oczach, w których nie było nic ludzkiego.

Rozległ się ryk kilku rogów, brzmiący jak skarga morskich potworów, i stojący w szyku Ludzie Wulkanu rozstąpili się, przepuszczając rosłego męża z jasną krótką brodą, w portkach i kaftanie oraz krótkim płaszczu, wyhaftowanym w kształt bezlistnego drzewa wyszytego srebrną nicią. Człek ten wydawał się stary, ale szedł dziarsko, jak młodzieniec, wspierając się na włóczni. Spojrzałem na jego diadem i pomyślałem, że jednak to przeklęty król. I że musimy go zabić, bo to pierwszy król od dawna, który pojawił się w naszym świecie, za Wyspami Ostrogowymi, i jeśli tego nie zrobimy, zaraz pojawią się następni. Królowie bowiem mnożą się jak myszy, jeśli im tylko na to pozwolić. A gdy podszedł bliżej, zobaczyłem, że to, co sterczy na jego głowie, to nie diadem, lecz tak ma zniekształconą czaszkę. Wyrastały z niej ostre niczym sople kształty pokryte normalną skórą i przypominały pełen wież zamek, taki sam jak ten, który wznosił się przed nami. U boku tego męża kroczył inny stwór, większy od niego o dobre dwa łokcie, o szczękach jak pysk drapieżnego kota i wielkiej złotej grzywie spadającej na kark i ramiona. Porastała go płowa krótka sierść w brązowe pasy, a dzierżył wielki dwuręczny topór o dwóch ostrzach. Z tyłu szło jeszcze czterech mężów, skrytych w głębokich kapturach płaszczy z wyhaftowanym drzewem. Kiedy cały orszak zatrzymał się, zrzucili płaszcze, ukazując małe szłomy z zasłoną z kolczugi spadającą na całą twarz. Z tyłu cały czas zawodziły konchy i rogi, a od strony stojących wojów dobiegało powolne bicie bębna. Bykołak odszedł od swojej skały i stanął przy tamtych.


Zwarliśmy mocniej szyk, ktoś z tyłu pozbierał leżące wśród lodowych kwiatów tarcze. Chwiałem się na nogach i oblewało mnie gorąco, jakbym siedział pomiędzy ogniskami, ale w środku przepełniał mnie mróz, jakbym opił się lodowatej morskiej wody. Pozostali, ci, którzy zachowali przedtem rozsądek w Lodowym Ogrodzie, wyglądali tak samo, pot ciekł im spod hełmów i kapał na ziemię, broń drżała w rękach, ale wiedziałem, że to nie strach, ale taka sama choroba, jaka mnie toczyła.

Mąż, który podszedł do nas, stanął o kilka kroków, a potem powiedział: „Witajcie, wędrowcy morza! Witajcie ci, którzy szukacie swojego miejsca, bowiem je znaleźliście! Witajcie w Lodowym Ogrodzie, który przygarnie każdego i da każdemu to, co utracił!”. Mąż ten mówił topornym językiem, jak słaby na umyśle, i wymawiał głoski tak jak ci, co mieszkają za Pustkowiami Trwogi. Powiedziałem mu, że jesteśmy wojami z Ziemi Ognia i przybywamy po niewiasty, które uprowadził, a także po odszkodowanie za krzywdy wyrządzone żeglarzom na morzu i mieszkańcom Wybrzeża. Poradziłem mu, żeby wypuścił je i pozwolił wrócić do domu, a potem ustalimy wysokość odpłaty, nie mniejszej jednak niż po dziesięć marek na każdego z nas i po sto za każdą uprowadzoną.

To znaczy wydawało mi się, że to mówię. Słyszałem, że słowa wychodzące z moich ust są niezborne i bełkotliwe, język mam jak kawałek drewna i nie umiem nim obracać, co więcej, zapominam słów. Zamiast „marki” powiedziałem „gwoździe”, a zamiast „morze” – „tam, gdzie ryby”. Mąż z dziwną głową jednak chyba zrozumiał, co mówię, bo odrzekł, że Lodowy Ogród przyjmuje wszystkich, którzy chcą zostać, i nikogo nie więzi siłą. Wszystkie niewiasty i mężowie zawsze mogą i mogli odejść, jeśli tylko mają taką wolę. „Wy także możecie wybierać” – rzekł. „Możecie zostać lub odejść tam, skąd przyszliście, według swojego życzenia. Tam, za Lodową Bramą, czeka was powitalna uczta, jeśli znaleźliście tu zagubiony dom. A tam, za waszymi plecami, jest ścieżka, która poprowadzi plażą aż do miejsca, gdzie zostawiliście okręty. Jeśli zaś brakuje wam rozsądku i chcecie podbić nas siłą, za mną stoją mężowie. W każdym wypadku jest tak, jak mówiłem: możecie zostać. W Ogrodzie lub w ziemi, która go żywi, albo odejść”.

Wśród lodowych drzew zobaczyłem tę bramę, okrągłą i złożoną ze splecionych kunsztownie lodowych gałęzi, która otworzyła się, ukazując dalszą część Ogrodu, gdzie wśród zastawionych jadłem stołów stały młode niewiasty, zwyczajne i te odmienione pieśnią bogów. Słyszałem też, że grają tam harfy i piszczałki, widziałem kotły, w których gotowało się peklowane mięso, rożny, na których pieczono ptactwo, misy, w których leżały sterty owoców, i czułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła.

Usłyszałem łomot, z jakim pewien młodzieniec, Urleif Czerwona Dłoń z łodzi Skafaldiego, rzucił swoją tarczę i opuścił szyk, idąc ku bramie. Za nim ruszył następny i następny. Jeden z moich ludzi wstąpił na jego miejsce i podniósł tarczę, ale co chwilę ktoś odpadał od naszego kręgu i odchodził.

„Nasi ludzie już schodzą z grani” – powiedział mój sternik do Skafaldiego, który stał przed nim. „Ci, którzy szli ku szczytowi, też zobaczyli, co się dzieje, i zaraz tu będą. Słyszałem granie rogów w górach. A tych przed nami nie ma więcej niż trzy setki. Stwórzmy grot i uderzmy na nich teraz. Zabijmy króla i wedrzyjmy się do bramy, przecież jest otwarta. Wyszli wszystkimi siłami, bo na murach nie ma już nikogo. Możemy zdobyć to miasto”.

„Twoje słowa brzmią dla mnie jak krakanie wron i wycie wilków” – odrzekł mu na to mój kuzyn. „Jakbyś namawiał mnie, bym zgwałcił i zabił podlotka. Jeśli opuszczę to miejsce, nigdy już nie przestanę go szukać. Jeśli je splądruję, będzie to gorsze, niż gdybym spalił chram Przyjaciela Ludzi, zabił własnego ojca i matkę, i moich braci. Trafiłem bowiem do domu i nie pozwolę ci go zniszczyć”.

I wtedy Skafaldi odwrócił się nagle i jednym ruchem przebił mojego sternika, z chlupotem wypuszczając mu jelita na ziemię, a potem ciął go przez gardło tak szybko, że ten nawet nie zdążył krzyknąć. Mój sternik i druh, Arlaf Mówiący do Niedźwiedzia, padł nam pod nogi, bryzgając krwią, i wtedy ogarnęło nas szaleństwo. Ci, którzy od początku wydawali się otumanieni Lodowym Ogrodem, podnieśli miecze na tych, którzy zachowali rozsądek, a było nas niewielu, nie więcej niż tuzin. Pchnąłem Skafaldiego, mojego kuzyna, ale byłem słaby, więc łatwo odbił moje ostrze, a potem ciął z góry tak szybko, że zgruchotał połowę mojej tarczy, i zaraz rozdzielił nas tłum skłębionych, wrzeszczących mężów walczących jak głodne wilki nad jednym koziołkiem.

Znowu cichnie na moment i nikt z nas także nic nie mówi. Wypija łyk.

– Niewiele pamiętam. Tylko krzyk, łomot żelaza, padających ludzi, krew, która buchała w powietrze, i lodowy pył, który unosił się spod naszych stóp, mieniąc się w słońcu. Tamten mąż o dziwnej głowie krzyczał coś z uniesionymi rękoma, jego krzyk grzązł we wrzasku i huku żelaza, ale jego ludzie stali po prostu nieruchomo i patrzyli, jak wyrzynamy się nawzajem. Ktoś dławił mnie za gardło, pchałem z całych sił zgruchotaną tarczą, uderzyłem go kolanem i ciąłem z góry, przerąbując nakarczek hełmu, ktoś inny rozrąbał mi ramię. Ktoś charczał, prychając krwią, i tak wielu leżało już pod naszymi nogami, że co chwilę ktoś się przewracał na nich, zaplątawszy nogi w powykrzywiane kończyny. Tamci stracili nagle zapał do walki i zaczęli po jednym, dwóch odchodzić do Lodowej Bramy. Tylko najbardziej zaciekli rzucali się jeszcze na nas, ale i tak było ich wielu, a nas garstka. W końcu czterech z nas stało plecami do siebie, osłaniając się połamanymi tarczami i rąbiąc zaciekle, potem trzech, a potem ktoś rzucił we mnie toporem. Odbiłem go buklem tarczy, ale obuch i tak uderzył mnie w głowę i spadła na mnie ciemność. Obudziłem się po jakimś czasie, upadłszy boleśnie na kamienistą górską ścieżkę. To młody skald z okrętu Horleifa, Siwaldi Krzyk Gęsi, ciągnął mnie i wlókł ścieżką, padając co chwilę, bo ja wisiałem mu bezwładnie z ramienia, a on krwawił z wielu ran. Obudziłem się jednak, wyplułem ząb i zwymiotowałem, a potem poszliśmy dalej, ku plaży. I teraz częściej to ja wlokłem jego i wciąż padaliśmy wśród krzaków i kamieni. W końcu obaj padliśmy na ziemię gdzieś w lesie, a gdy się obudziliśmy, powlekliśmy się na naszą plażę. Siwaldi jednak zaczął wtedy kaszleć krwią. Nie wiem, ile to trwało, zanim znaleźliśmy zatoczkę, w której pozostawiliśmy okręty. W końcu jednak doszliśmy. I nie spotkaliśmy tam nikogo. Plaża i las były puste, został tylko żar ogniska w nadmorskim żwirze i maszty sterczące z wód zatoki. Nasi ludzie odeszli, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i porąbali dna okrętów na odchodnym. Nie wiedzieliśmy, co tam się stało, ale ujrzeliśmy ślady walki, a w wodzie zatoki pływały dwa trupy. To nie była ciężka bitwa. Znaleźliśmy trochę świeżej krwi na pniu drzewa i w trawie, na samej plaży leżał jeszcze hełm. To wszystko.

Prostuje się i znowu pije, a potem patrzy na nas po kolei, jakby czekał na owacje. Sylfana nie wytrzymuje.

– I dalej siedzisz na tej plaży? – pyta jadowicie i zaraz prezentuje mu szeroki, zębaty uśmiech.

– Przy jednym z okrętów na dnie zatoki leżała łódź – ciągnie Grunaldi. – Mały doler, którego wozi się, żeby podpływać do lądu, kiedy nie da się zacumować albo wyciągnąć okrętu na brzeg. Przebili mu dno, ale tam nie było głęboko. Zdołaliśmy go wyjąć, potem jeszcze kilka razy nurkowałem do wraku, znalazłem parę desek, gwoździe, z dna statku zdrapaliśmy trochę smoły i naprawiliśmy dolera na tyle, żeby dało się płynąć. To było szaleństwo, ale byliśmy gotowi zrobić wszystko, byle wydostać się z przeklętej wyspy. Łódź nieco ciekła, ale nasza łata trzymała się. Płynęliśmy kilka dni na południe tylko na wiosłach. Pewnej nocy umarł Siwaldi, który coraz bardziej kaszlał krwią. Oddałem go morzu i płynąłem dalej. Potem przybiłem do jakiejś niewielkiej wyspy, na której w rozpadlinie zbierała się słodka, deszczowa woda. Jadłem jaja mew, morskie ślimaki, które zbierałem przy brzegu. Po kilku dniach zabrali mnie stamtąd łowcy morskich płaskud, wracający swoim snekiem do Ziemi Gryfów z ładunkiem skór, żeber, kłów i tranu. Byli tak wstrząśnięci moim nędznym stanem, że nie zabrali mi nawet resztki srebra, które miałem w pasie, ani miecza. Za to nakarmili mnie i napoili, a jeden z nich opatrzył moje rany. W taki sposób jako jedyny wróciłem do domu i taka jest wyspa zwana Lodowym Ogrodem, na którą teraz płyniemy.

Zapada cisza.

A potem wszyscy patrzą na mnie pytająco. Pykam fajkę i przez chwilę czuję pustkę w głowie. Prześlicznie. Cisza robi się ciężka.

– Dobrze byłoby wiedzieć, jak to się stało, że nie podziałał na ciebie czar Lodowego Ogrodu – mówi Spalle.

– Chorowałeś kiedyś od jedzenia, które inni sobie chwalili i wcale im nie szkodziło? Albo od zwykłego zapachu ziół czy kwiatów? – pytam.

Grunaldi wzrusza ramionami.

– Jestem mężem w sile wieku. Niejednego przetrzymam w piciu lub walce i nie będę uciekał przed dziewką albo i dwiema. Miałem też czas nabrać rozumu. Ale wiecie, co powiadają, że kiedy mąż przestaje być młodzikiem, to jeśli coś mu rano nie dolega, znaczy, że umarł w nocy. Jem to, co wszyscy, i jeśli doskwiera mi potem brzuch, to tak samo jest i z innymi. Nie zauważyłem u siebie chorób, których nie można wytłumaczyć zmarznięciem, przepiciem albo przeżarciem, ani też takich, które by nie odeszły po zamawianiu mądrej baby, ziołach, ogniach i dobrym śnie.

– A co się stało z tymi, którzy zostali na przełęczy albo poszli w góry? – pyta Sylfana.

Grunaldi kręci głową.

– Widziałem paru w bitwie, ale tam był taki zgiełk, że mogło mi się zdawać. A potem żadnego z nich więcej nie widziałem. Myślę, że przepadli tak samo jak ci, którzy zostali na plaży. Zabrani przez Lodowy Ogród i Ludzi Wulkanu.

– A czy ty i inni czuliście się dziwnie od początku, kiedy tylko przybiliście do wyspy? – pytam, krzątając się po mesie w poszukiwaniu czegoś, co może posłużyć za popielniczkę.

– Nie – odpowiada natychmiast. – Dopiero kiedy weszliśmy w dolinę Lodowego Ogrodu. I to nie od razu.

– Tyle wiemy, że tamtędy na pewno nie można iść – powiada Sylfana.

– Okręt zawiezie nas, gdzie będzie chciał – rzecze Spalle. – I zacumuje tam, gdzie zechce Pieśniarz z wulkanu, ten z soplami na głowie.

– Dlatego musimy zdobyć łódź – mówię. – I to zanim wyjdziemy w morze. Poza tym trzeba będzie coś wymyślić. Jest nas jedynie pięcioro. Cokolwiek miałoby się dziać, przeżyjemy, tylko jeśli będziemy sprytniejsi niż inni.

– Na razie nie idzie nam najlepiej – stwierdza ponuro Grunaldi. – Znaczy z Pieśniarzami.

Dostrzega mój wzrok i unosi dłonie. Mam już na końcu języka: „Nikogo na siłę nie ciągnę”, ale Spalle mnie ubiega.

– Możesz wysiąść – mówi. – Na Dragorinie brzegi są blisko, wystarczy skoczyć z burty.

– Ujadasz, ledwo się nadarzy okazja – warczy na to Grunaldi. – Nie skończyłem mówić i źle z nami będzie, jeżeli nie będziemy umieli się dogadać. Chciałem tylko powiedzieć, że najwyższy czas znaleźć na nich dobry sposób, bo pomału zaczynają być plagą. I najlepiej będzie, jeśli ty, Ulfie, nauczysz się czynić, tak jak oni.

– Wszyscy mi to mówią – odpowiadam. – Staram się, ale to nie takie proste. To nie gra na fujarce!

– Zdobyłeś tę włócznię – wylicza nagle Sylfana. – Wydobyłeś się z drzewa, dwa razy wyrwałeś mu się z rąk. Uczył cię tamten, co mieszkał w jaskini. Sprawiłeś, że wy wszyscy w jednej chwili skoczyliście aż do krainy Węży. Zabiłeś żelaznego kraba ukąszeniem magicznej osy. I wciąż nie wierzysz, że jesteś Pieśniarzem.

– Pracuję nad tym – odpowiadam znużonym głosem i odłamuję sobie pasek mięsa. – Na razie mam kłopoty z ciskaniem piorunami z dłoni. Po kolei: najpierw łódź. Potem trzeba w ogóle dopłynąć i rzeczywiście po drodze coś wymyślić. Zrozumcie: ułożono mnie do oręża i do tropienia. Umiem sobie radzić z tym, co rozumiem. A pieśni bogów nie rozumiem. To nie takie proste, że coś sobie pomyślę i to się od razu staje.

Chucham i z irytacją obserwuję obłoczek pary, który bucha mi z ust. Ze statkiem sobie nie radzę, a oni chcą, żebym zamieniał kamienie w gęsi.

Podnoszę greting i wsuwam się w ciemność ładowni. Pod spodem światło przenika przez koronkowe otwory płyt nad głową. Widzę wręgi i ciemnawe wody opływające kadłub, dziwaczne żyły i naczynia wijące się w kilu i ścianach mżą zielonkawym poblaskiem. Dostrzegam pilers z rosochatymi, wtopionymi w kadłub korzeniami jak pień drzewa, obok drugi walcowaty kształt, w którym się coś porusza. Uderzam w to coś i budzę kolczastego wężowego stwora, który wyrwany z drzemki rozjarza się zielonkawym blaskiem jak miniaturowa błyskawica. Na górze rozlegają się okrzyki i tupoty.

– Nic się nie dzieje! – wołam w górę. – Zapaliłem tylko światło.

Komora pod pokładem jest prawie pusta, wzdłuż burt ciągną się jedynie rzędy owalnych pojemników, na granicy pola widzenia i z dziobu, i z rufy majaczą jeszcze jakieś inne obłe kształty, z kilu sterczy do góry cylindryczne akwarium, które przed chwilą obudziłem, no i jest jeszcze duży bulwiasty obiekt rozparty na wbitych w dno okrętu wygiętych nóżkach. Jest pękaty, utworzony ze znacznie bardziej matowego i nieprzejrzystego tworzywa niż reszta okrętu i przypomina ogromną dynię albo może cebulę zakończoną wrośniętą w pokład nad głową rurą, jak ogon szczypioru. Ale najważniejsze, że na wypukłym boku znajdują się dwie pary drzwiczek umieszczone jedna nad drugą. Bywałem w skansenach. Wiem, jak wygląda piec.

Otwieram górne drzwiczki i widzę wewnątrz komorę z ażurową podłogą, poniżej jest druga komora, w której leży garść szarego pyłu. Popielnik?

A potem przeszukuję pojemniki stojące wzdłuż burt w poszukiwaniu jakiegoś paliwa. Podejrzewam, że nie będzie przypominało niczego normalnego. Na pewno nie znajdzie się tu drewna ani węgla drzewnego, ani niczego, co dyktuje logika. Metodą prób i błędów skończę, usiłując podpalić suchą kiełbasę albo zapasy mydła.

W jednym z sarkofagów znajduję rzeczywiście ułożone rzędem jakieś walce z mętnobiałego niby-lodu. Albo jeszcze z czegoś innego. Zamykam oczy i czuję zapach rozmaitych węglowodorów i jeszcze jakieś obce domieszki niekojarzące się kompletnie z niczym. Powiedzmy. Jeśli to granaty albo choćby rakiety sygnalizacyjne, szybko się przekonam. Jeżeli wyładuję nimi piec, śmiechu będzie co niemiara. Nie wyczuwam związków nitrowych ani w ogóle azotowych, z kolei ta ich smocza oliwa wyraźnie zalatuje jakby tranem, siarką i saletrą i też cuchnie inaczej.

Otwieram komorę pieca, ale po namyśle wyciągam nóż i skrobię jeden z walców po wierzchu. Kruszy się i ustępuje opornie pod ostrzem, na dłoń spadają mi białawe wióry, które układam na kawałku płaskiej powierzchni solidnego kilu, i wyciągam krzesiwo.

Przejeżdżam tępą stroną noża po tarniku, strzela pęk wesołych bożonarodzeniowych iskier, lecz nic się nie dzieje. Za drugim czy trzecim razem wióry zaczynają się trochę żarzyć dziwacznym błękitnym żarem i gasną. Znów uderzam nożem, rozdmuchuję żar i pojawia się płomyk. Błękitny jak płonącego spirytusu, bije od niego ciepło. Płomień nie rośnie gwałtownie, nie ciska się ani nie syczy, więc postanawiam zaryzykować. Jeden dziwnie ciężki walec układam na ruszcie i przenoszę na nożu płonące okruchy. Nie bardzo podoba mi się to, co robię, bo to durna improwizacja, ale nie mam wyboru. Te ich Wyspy Ostrogowe to może i nie jest Ocean Lodowaty, jesteśmy za głęboko na południe, ale zima wygląda ostro. Na razie jest z osiem stopni mrozu. Na pełnym morzu zamarzniemy jak świerszcze, jeśli niczego nie wymyślę.

Błękitne płomienie ogarniają górną część leżącego walca, z otwartych drzwiczek pieca zaczyna buchać ciepło. Mam nadzieję, że odkryłem paliwo. Istnieje wiele rzeczy, które można podpalić, a które niekoniecznie do tego służą. Na przykład farba olejna, krótkofalówki, opony lub słonina. Zapasy walcowatych lodowych brykietów wyglądają jednak na spore. Zamykam drzwiczki pieca, otwieram napowietrzające szczeliny w popielniku. Płomienie powiększają się, ale spokojnie. Z pieca zaczyna dobiegać szum i potrzaskiwania, lecz dźwięki nie brzmią niepokojąco. Po namyśle wrzucam jeszcze jeden walec i wracam do mesy. Najbardziej interesuje mnie, gdzie idzie ciepło. Wyśledziłem jedną rurę prowadzącą od piecyka najwyraźniej w kolumnę masztu, dwie inne biegnące pod pokładem na rufę i dziób oraz jeden gruby przewód idący prosto w stół.

W mesie czuje się już letni powiew idący od podłogi, przykładam dłonie do masztu i stwierdzam, że też zaczyna się nagrzewać. Dzięki Bogu, nie robi się również mokry. Jeśli ten okręt się roztopi, to nie od pieca.

– Co tam zrobiłeś? – pyta podejrzliwie Sylfana. Pochyla się na ławie i przysuwa dłoń do oplotowej koronki gretingu.

– Napaliłem w piecu.

– Czym?

– Jakby lodem. – Spoglądają ciężkim wzrokiem, więc dodaję: – Pali się na niebiesko.

– Dodaje otuchy – zauważa Grunaldi, buchając parą z ust. – Nie zamarzniemy do rana, a to już coś.

Obmacuję blat stołu, ale jest równomiernie zimny. W miejscu, w którym powinien wypadać wylot pieca, namacuję krąg, który lekko zapada się w dół. Patrzą na mnie podejrzliwie, kiedy ogarnięty pasją odkrywcy otwieram szafki w poszukiwaniu naczynia, w końcu znajduję kociołek i nalewam do niego trochę wody. Eksperymentalnie – potem ewentualnie dołożę czegoś trochę bardziej pożywnego.

Blat zapada się pod ciężarem naczynia, miękko jak winda, i kociołek pogrąża się do połowy w stole. Załoga stoi wokół mnie i obserwuje czujnie, wreszcie Grunaldi sięga dłonią i naciska brzeg naczynia. Kociołek przechyla się razem z podstawą, jakby się do niej przyssał albo przywarł przytrzymany polem magnetycznym, i kołysze się swobodnie we wszystkie strony. Siadam przy stole ze zwycięską miną i nalewam sobie gryfiego mleka, które dopełniam wodą.

Po kilku minutach woda zaczyna lekko parować, po irytująco długim czasie pojawiają się pęcherzyki, więc wrzucam do środka zawartość znalezionego w pojemniku garnczka – solidną porcję mięsa z tłuszczem i czymś jeszcze. Będzie zupa. Albo potrawka. Albo cokolwiek. Zwycięstwo ludzkiego geniuszu nad prymitywną magią.

Już zmierzcha, ale wysyłam Grunaldiego, żeby zmienił Warfnira, dopiero kiedy kończy miskę gęstego, parującego gulaszu pachnącego trochę jak koźlina i jeszcze bukietem dziwacznych ziół.

A potem sam idę się położyć przed wachtą i zapadam w regenerujący półtoragodzinny sen.

Ledwo zamknę oczy – dryfuję na krze.

Lodowy drakkar ciął wodę i płynął przez czarną jak smoła noc. Drakkainen siedział na dziobie, podłożywszy sobie pod tyłek zwinięte w rulon futro, i obserwował majaczące w mroku, pokryte śniegiem brzegi.

– Skoncentruj się, Cyfral – powiedział przed siebie, prosto w sterczącą w mroku stewę dziobową zwieńczoną głową smoka. – Termowizja. Zdolność postrzegania temperatur oraz umiejętność widzenia w świetle odbitym. Rusz się. Przypomnij sobie.

Migocąca, świetlista naga wróżka wysokości puszki piwa, której nikt poza Drakkainenem nie widział, śmignęła zygzakiem jak płonąca ćma, a potem stanęła na zwoju przemarzniętej liny i tupnęła nóżką, składając neonowe skrzydełka.

– Noktolopia obejmowała bioniczne zmiany w siatkówce i korze wzrokowej. Termowizja też. Te systemy mi się nie meldują! Nie wiem, czy ich nie ma, czy zostało zerwane połączenie, ale ich nie widzę. Nie widzę, rozumiesz? To nie jest mój kaprys, jestem systemem operacyjnym.

– Zwykle w instrukcji piszą, żeby sprawdzić podłączenia wszystkich kabli, ewentualnie skontaktować się ze sprzedawcą – oznajmił ponuro.

– Przestań upierać się przy tym, co miałeś przedtem. Masz nowe możliwości. A ten statek jest cały wypchany magią.

– Dobra – oświadczył niechętnie. – Pokaż.

Spodziewał się rozmigotanej mgły, pełnej opalizujących tęczowo iskier, takich samych, jakie widywał dotąd na uroczyskach, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego zobaczył rozjarzone czerwienią linie biegnące przez kadłub jak włókna nerwowe, jednak blask był stłumiony, niczym żar prześwitujący przez szczeliny z paleniska.

– Mamy tu pieśni bogów, ale zamknięte wewnątrz instalacji. Izolowane – mruknął. – Ze względów bezpieczeństwa albo żeby zapobiec stratom. To elementy napędu.

Pałające przygaszonym blaskiem linie ciągnęły się wzdłuż kilu i rozgałęziały na burty, w kilku miejscach widział większe skupiska mocy, przypominały paciorki nawleczone na główną linię biegnącą wzdłuż statku. Nie widział wyraźnie, światło ledwo prześwitywało przez lodowe burty i pokłady, lecz na rufie w okolicach jego kajuty i na samym dziobie pod stewą majaczyły owalne twory zebrane w grona.

– Nie zauważyłem nic na rufie, ale w forpiku były te zbiorniki oznaczone trupimi czachami – domyślił się Drakkainen.

Wstał i podszedł na sam dziób, krytycznie obserwując wznoszący się dobre trzy metry nad wodę łeb smoka z wyszczerzoną paszczą i heraldycznie zwiniętym, wywalonym językiem. Wszedł ostrożnie na burtę, a potem podskoczył, chwytając za grzebień kolców na smoczej szyi, i ślizgając się podeszwami po lśniącej powierzchni lodu, zdołał wydźwignąć ciało w okolice łba i zajrzeć do paszczy.

– Jest przelot – wydyszał, zeskoczywszy z powrotem na pokład. – Być może dałoby się wyprowadzić trochę tego świństwa tędy, chyba że służy tylko do napędu i siedzi w obiegu zamkniętym. Jeżeli służy też jako broń, to ten łeb smoka jest w jakiś chory sposób logicznym ujściem.

– Wolałbyś armatę? – spytała jadowicie Cyfral, unosząc się opodal jego głowy.

– Jeszcze jak – odparł. – Z jednym działem albo chociaż jakąś strzelbą zdziałałbym tu sto razy więcej niż z kretyńskimi cudownymi mgłami, które są magiczne, kapryśne, niesterowalne i nieprzewidywalne. I nie trzepocz mi tu koło twarzy, bo mnie rozpraszasz.

Usiadł na swoim futrze i przez chwilę bębnił palcami nerwowo po gryfie łuku.

– Spróbujmy trochę tego wypuścić – oznajmił. – Tylko ostrożnie.

Wyprostował się i zamknął oczy, po czym siedział tak jakiś czas, z wysiłkiem malującym się na twarzy, wyobrażając sobie magiczną ciecz wypływającą ze zbiorników i wędrującą lodowym przełykiem wzdłuż smoczej szyi.

Trwało to dość długo. Pochylił głowę i zacisnął pięści w straszliwym mentalnym wysiłku, lecz nie działo się nic szczególnego poza tym, że na skroni zaczęła mu pulsować żyłka.

– Juosta, perkele sumu – wycedził w końcu, ale to też niewiele pomogło. – Jakbym wysysał benzynę z zamkniętego zbiornika – oświadczył ponuro. – Albo usiłował skłonić wodę, żeby popłynęła z zamkniętego kranu. Tymczasem pewnie wystarczy jednym palcem podnieść zawór, tylko że nie wiem, gdzie on jest.

Drakkar płynął przed siebie spokojnie i niepowstrzymanie, rozcinając wodę bez wysiłku i miękko skręcając na zakolach rzeki. Drakkainen splunął za burtę z dziobu, a potem przeszedł długimi krokami na rufę, licząc pod nosem.

– Jakieś cztery węzły – oznajmił, kiedy kołysząca się na powierzchni ledwo widoczna plwocina została z tyłu. Chwycił się ręką za zwiniętą spiralnie stewę dziobową i wyjrzał za burtę. – I ani śladu żadnego napędu. Ani śruby, ani w ogóle niczego. Po prostu sobie płynie. Ciągnięty na niewidzialnej lince albo popychany pod dnem przez tresowane delfiny.

Wrócił na dziób i ponownie rozsiadł się na futrze.

– Dobra, jeszcze raz. Wszyscy mądrale tłumaczą, że zaklęcie ma być konkretne. Rozumiem, że nie należy odwoływać się do efektu, tylko do tego, co ma się dziać po drodze. Krok po kroku. Przypuśćmy, że chodzi o nalanie czegoś z butelki do szklanki za pomocą magii. Nie wrzeszczymy: „Wódkę do szklanki!”, bo magia nie pojmie, o co nam chodzi, tylko zmuszamy najpierw nakrętkę do wykonania kilku obrotów przeciwnie do ruchu wskazówek zegara tak długo, aż spadnie z szyjki. Potem powodujemy, żeby płyn opuścił naczynie przez szyjkę. I tu zaczynają się schody, bo tego mi nikt nie wyjaśnił. Mogę poruszać materię wbrew fizyce, siłą woli, czy nie? Bo z tamtą podkową to chyba sama rozumiesz, że rozmajtał ją Bondswif, świeć Panie nad jego duszą, znużony moją nieudolnością. No to mogę kazać fruwać strumieniowi płynu po dowolnej trajektorii czy muszę wymyślać jakieś, powiedzmy, poduszki powietrzne wewnątrz butelki? Załóżmy, że mogę przemieszczać obiekty, zresztą wszyscy twierdzą, że można. No to kieruję wódkę w górę butelki, a potem po trasie, którą wizualizuję sobie jak szklaną rurkę prowadzącą do szklanki, i gotowe. Albo może muszę wystrzelić ją jak szampana i pokierować do naczynia, nie? Jebem ti majku... Czy to nie prościej wstać i nalać sobie jak człowiek? A teraz pytanie natury ontologicznej: czy mogę wydawać rozkazy magicznej materii zamkniętej w pojemniku po to, żeby przy jej użyciu wydawać rozkazy materii? Dobra, jebal to pas. Wracamy do pojemników z pieśniami bogów na dziobie i zatkanego gardła smoka. Krok po kroku, jak z tą wódką... Och, perkele saatani vittu!

Pieśni bogów w postaci mgły migocących mikroskopijnych iskier toczyły się ze łba smoka jak para z czajnika, formując niewielką chmurkę. Jednak nie wydostawała się z zębatej paszczy, ale z nozdrzy, jak para oddechu w mroźną noc.

– Ani słowa – ostrzegł Cyfral. – Bez komentarzy mi tutaj. No chodź do wujka... – to ostatnie było już skierowane do migotliwej chmury spływającej ze stewy dziobowej.

Rozłożył ręce, lecz obłok uformował się przed nim w falujący kulisty kształt. Drakkainen skoncentrował się i wyciągnął ramiona przed siebie. Z obłoku wysnuły się dwa drżące pasma i ogarnęły jego dłonie, a potem wspięły się aż na barki.

– Ostrożnie... – zakwiliła Cyfral.

– Spokojnie – powiedział Vuko tonem, jakim przemawia się do napotkanego na ulicy tygrysa. Stał otoczony mgłą tęczowych iskier, jak w nimbie z diamentowego pyłu. Brzegi Dragoriny rozstąpiły się i drakkar wpłynął na jezioro, lśniące w mroku niczym czarne lustro. Dmuchnął lekki wiatr, ale otaczający Drakkainena gwiezdny pył nie rozwiał się, tylko zaczął lekko falować.

Zwiadowca przełknął ślinę.

– Dobra... Zobaczymy, co się da z tym zrobić. Najpierw skręt...

Zacisnął zęby. Upłynęła chwila, a potem drakkar zadygotał. Przez kadłub popłynęły wibracje, jakby nagle włączył się rozklekotany silnik od rybackiego kutra. Kadłub zaskrzypiał ostrzegawczo, na dole w mesie coś spadło z brzękiem na podłogę. Jednak okręt zaczął skręcać.

Lekko, najwyżej o dziesięć stopni od kursu i z coraz większym drżeniem, ale skręcał. Drakkainen stał na ugiętych nogach i wyglądał, jakby usiłował pchać ciężarówkę. W końcu wypuścił powietrze i wyprostował się. Okręt natychmiast przestał dygotać i płynnie wrócił na swój kurs, jakby z ulgą.

Drakkainen ponownie zasiadł na futrach.

– To kosztowało dużo tej energii – zauważyła Cyfral. – Ta chmura zrobiła się znacznie rzadsza. Musi być chyba lepszy sposób.

– Jest – odpowiedział. – Tylko trzeba wyłączyć autopilota. Tak, działam na siłę wbrew napędowi. Najważniejsze, że w ogóle można jakoś wpłynąć na ten drakkar. Teraz spróbujemy czegoś innego.

Wyjął strzałę z kołczana i wycelował grotem gdzieś w noc. Położył ją na rozłożonej dłoni, zamknął oczy i wyszeptał coś po fińsku, niekoniecznie uprzejmie. Strzała spadła z trzaskiem na pokład.

– To będzie długa noc... – westchnęła Cyfral.

Łodzi nie znajdujemy jednak ani rano, ani w ciągu kolejnego dnia. Tylko jakąś zapomnianą, na wpół zatopioną dłubankę, niewiele większą od koryta, wmarzniętą w lód i trzcinowisko na brzegu. To znaczy jakieś rośliny, które mnie kojarzą się z trzcinami, bo są wysokie i rosną w wodzie. Dłubanka jednak nie nada się na nic, ani na szalupę, ani w ogóle. Poza tym – nic. Najwyraźniej łodzie schowano, pieczołowicie i starannie, kiedy tylko spadły pierwsze śniegi. A niby czego się spodziewałem?

W efekcie – dryfujemy z prądem na krze. Na krze o kształcie drakkara.

Rzekę zaczyna ścinać lód. Przy brzegach pojawia się już mleczna warstwa sięgająca na pół metra w wodę i zakończona misterną koronką, wszelkie pnie i skały także otacza kryza lodu, w nurcie dryfuje kra, cienkie na razie jak szkło płytki zaczynają się łączyć w ławice i z kruchym trzaskiem ustępują pod dziobem drakkara. Jeszcze dzień, dwa i rzeka stanie aż do wiosny. Mamy tu klimat kontynentalny. Upalne lata i ostre zimy. Mam nadzieję, iż to oznacza również, że aż do wiosny będzie panował spokój. Chyba nawet van Dyken nie jest taki głupi, żeby uderzać na Wybrzeże Żagli w mrozie i śniegu. A jeśli, to nie będzie problemu. Wymarzną w namiotach i szałasach, połamią zęby na częstokołach sadyb i zanim wrócę, będzie można postawić na nim haczyk. Coś mi jednak mówi, że tak dobrze nie będzie.

Wypatruję łodzi, bo to zasadnicza część mojego planu. I nawet nie chodzi o to, że drakkar zacznie się topić na pełnym morzu, a ja ocknę się, dryfując na krze.

Poza tym gotujemy peklowane mięso na lodowych brykietach, popijamy gryfie mleko z wodą i zmieniamy wachty. Zaprowadziłem porządki okrętowe. Nie trzeba tu pilnować kursu, sterować ani naprawiać takielunku, więc trzymamy po kolei wachtę „na oku”, sprzątamy mesę. Karmimy konie i czyścimy ładownię, wyprowadzamy zwierzęta po gretingach zmienionych w pochylnię i oprowadzamy je po pokładzie. Sprawdzamy broń, w świetle rozjarzonych akwariów ćwiczymy walkę mieczem, włócznią i nożem albo wręcz. Pokazuję im techniki cichego podejścia do wartownika, skrytobójstwa, obezwładniania. Wykładam zasady sabotażu i taktykę małych oddziałów. Trzeba. Jesteśmy jednostką specjalną albo pięciorgiem bezimiennych trupów. Dlatego nie daję im spokoju. W przeciwnym razie wyjdziemy na morze jako grupka skłóconych, rozleniwionych pijaków. W obecnej sytuacji trupów in spe.

Sam też nie daję sobie spokoju. Ćwiczę swoimi pałaszami i mieczem. A nade wszystko usiłuję opanować pieśni bogów. Wtedy właśnie, trenując samotnie na swojej wachcie, usiłując bez większego powodzenia dokonywać cudów, znajduję tron. Zdarza się to w wyniku nieudolnej próby zdalnego podpalenia suchego drzewa. Próby zakończonej połowicznym sukcesem. Istotnie, coś staje w płomieniach, jednak to na pewno nie jest drzewo, o które mi chodziło. Nie zdołałem wypatrzyć co, poza tym, że chyba nie czyjaś chałupa, ale podchodzę w tym celu do stewy rufowej i nagle zauważam, że jest zbudowana dziwacznie. Jakby z zapasem. Drakkar nawiązuje do wikińskich łodzi, lecz tylko do pewnego stopnia. Jest większy, przesadny, jakby operetkowy. Na prawdziwych długich łodziach nie znajdzie się kilku pokładów, schodni ani zadaszonych pomieszczeń. To były łodzie, nie okręty. W razie sztormu kulono się pod płóciennym namiotem albo zarzuconą na łeb derką. Stewa nie wznosiła się na wysokość pierwszego piętra. Tutaj na dziobie burty unoszą się miękką linią i wrastają w zadartą stewę, na rufie zaś lód tworzy obły kształt od pokładu, okalający i burty, i sterczącą belkę. Jako wzmocnienie nie ma to sensu. Idiotyczny wał lodu, blokujący dojście do rufy.

W pewnym momencie dostrzegam w nim jakieś zarysy gęstszej materii, jakby uwięziony wewnątrz cień fotela. Fotela albo może tronu, z wysokim oparciem i podłokietnikami. Po prostu cień, zgęstek o lekko mlecznobiałych zarysach. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście go widzę, oglądam wrośniętą w rufę bryłę lodu pod różnymi kątami, nawet przed nią przykucam, ale w mroku zimowej nocy naprawdę niewiele widać.

Jest szósta rano, wciąż wyznaczam sobie psie wachty – wystarczy mi ledwo parę godzin snu i w sumie jest mi wszystko jedno. W Morsach wbito mi do głowy, że dowódca bierze najgorszą robotę. O tej porze roku słońce wschodzi wpół do ósmej, teraz jest dno zimowej nocy, czarne, lodowate i martwe.

Zmienia mnie Grunaldi, parujący ze swojej rudej brody ciepłem spod pokładu, z dwoma rogami pełnymi gorącego gryfiego mleka. Odbieram swoją porcję i z ulgą wchodzę do przytulnej mesy.

Rano zbliżamy się już do Żmijowego Gardła. Wychodzę rześki po dwóch godzinach snu tak głębokiego i ciężkiego, jakbym umarł na chwilę wśród tych futer i koców w swojej kajucie na rufie. Może się izoluję, a może po prostu unikam Sylfany. Usiłuję pozostać dowódcą. Jest piękna, wyjąwszy te upiorne czarne oczy. A z każdym dniem daleko od domu coraz piękniejsza. Piękna, gibka i zbyt młoda. I zainteresowana. A jestem zaledwie człowiekiem. Jeśli zmienimy się w parę migdalących się w achterpiku słodkich gołąbków, morale diabli wezmą i równie dobrze możemy wszyscy skakać za burtę. Wychodzę więc na pokład ze swojej samotni, witając Grunaldiego parującym kubkiem tego dziwacznego korzennego niby-guinnessa, i przynoszę ze sobą topór. Jeden z naszych długich danaksów na półtorametrowym stylisku, z długą brodą i masywnym obuchem. Można tym zdjąć z konia jeźdźca w pełnej zbroi. Albo zgruchotać bryłę lodu.

Pozostali gramolą się na pokład, kaszląc, rozprostowując ramiona po śnie, smarkając za burtę i buchając parą w mroźnym powietrzu. Wychodzą i patrzą na mnie z osłupieniem w wypełnionych czernią oczach. Szaleniec z siekierą o świcie.

– Muszę coś sprawdzić – mówię i biorę zamach znad głowy. Słychać głuche szczęknięcie, obuch wybija w lodzie okrągły ślad, ale poza tym nie dzieje się nic szczególnego. Uderzam jeszcze kilka razy pod różnymi kątami, z podobnym efektem.

– Rozwalamy statek? – pyta swobodnie Sylfana, która wychodzi właśnie na pokład otulona futrem, z kawałkiem sera w dłoni i kubkiem. – Już niepotrzebny?

– Przeciwnie – odpowiadam, ważąc w dłoni topór. – Chcę, żeby był bardziej użyteczny.

Uderzam pionowo z góry i za drugim razem w coś trafiam. W jakiś magiczny punkt, umieszczony w najwyższym miejscu lodowego wału. Rozlega się ostry szklany trzask, potem drugi, pajęczyna pęknięć pokrywa całą bryłę i lód rozsypuje się jak zbrojone szkło albo kryształ. Zmienia się w hałdę drobnych odłamków. Zaspę lodowej kaszy.

I odsłania tron.

Wysoki, z oparciem wrośniętym w stewę, opleciony kłębowiskiem lodowych smoków, płomieni i węży, zwiastujących wątpliwe atrakcje. Nie dostrzegam trupich czaszek i błyskawic, które zniechęciłyby mnie najbardziej. Oddaję komuś topór i podchodzę, żeby zamieść tron z lodowej kaszy, kiedy sublimuje kłębami mieniącej się mgły i wcieka pod pokład przez otwory gretingu.

– Dobra... – mówię. – Teraz na tym usiądę. Nie wiem, co się stanie, ale cokolwiek zobaczycie, nie róbcie niczego. Najlepiej mnie nie dotykajcie, zwłaszcza jeśli pójdzie dym albo iskry. Jeśli będzie ze mną źle, spróbujcie mnie z tego zrzucić czymś drewnianym. Drzewcem, wiosłem, w żadnym razie nie dotykajcie mnie żelazem. Jeśli z drzewcem zacznie się robić coś dziwnego, natychmiast je rzućcie.

Patrzą na mnie ostrożnie, Sylfana wygląda, jakby skamieniała z kawałkiem sera w ustach.

– Poczekaj – warczy ponuro Grunaldi. – Idę poszukać tego wiosła.

– Zrobimy prościej – oznajmia Sylfana i obwiązuje mnie w pasie liną. A potem, korzystając z tego, że jesteśmy blisko, unosi głowę i spogląda mi przeciągle i głęboko w oczy. – Jak coś będzie źle, szarpniemy za linę – dodaje i starannie sprawdza węzeł, który wypadł dziwnie nisko z przodu. Niestety, mam zamiar zaraz usiąść na przeklętym zydlu i jakoś nie spiera mnie na żarty.

– Jesteś, Cyfral? – szepcę. – Szykuj się.

Wróżka pojawia się gdzieś z boku jak motyl, ale wygląda na jeszcze bardziej zestresowaną niż ja.

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3

Подняться наверх