Читать книгу Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2 - Jarosław Grzędowicz - Страница 5

Оглавление

Rozdział 1

Drzewo

Wiem, że wisiałem na wiatrem owianym drzewie

przez dziewięć nocy,

oszczepem zraniony, Odynowi ofiarowany,

sam sobie samemu.

Na tym drzewie, o którym nikt nie wie,

z jakich wyrasta korzeni.

(Rúnatháttr Othins – Pieśń Odyna o runach)*

* Wszystkie cytaty z Hávamál, Pieśni Najwyższego za: Edda Poetycka, tłum. i oprac. Apolonia Załuska-Strömberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986.


Wiesz, co to jest piekło?

Piekło to dwa zamglone szczyty tulące się do siebie niczym półdupki. To wciąż te same szarpane linie skał osnute niebieskawym oparem. To widoczne w oddali dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. To siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. To rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine jak zepsute mięso. To roziskrzona plwocina śnieżnych czap na wierchach. To prześliczny niczym z pocztówki górski pejzażyk, który staje się wszystkim. Niezmienny, nudny i piękny. Pocztówka nagle awansowana do roli wszechświata. To uwięziony w słojach drewna wieczny gniew i wściekłość. To wyschłe drewniane gardło, które nie zna krzyku. To jest piekło.

To korzenie wijące się w skalistej górskiej ziemi na podobieństwo robaków, rozpaczliwie szukające pomiędzy kwaśnymi, kruchymi jak trupie paznokcie płytkami łupku odrobiny pożywnej próchnicy. To pachnące lepką słodyczą światło słońca.

To tkwiący w drewnianych trzewiach wąski, kuty grot. To obca, martwa gałąź przebijająca pień niczym zastygły piorun.


To modlitwa o burzę. O nagły wodospad elektrycznego wyzwolenia. O grom, popiół i ogień.

To jest piekło.

Być drzewem.

Groza... groza... groza...

Pojawia się znienacka, wprost z jesiennej mgły. Wynurza się gwałtownie zza grani, blada twarz pocięta zygzakowatymi znakami tatuażu, wytrzeszczone czarne oczy błyskające na brzegach wąskimi paskami białkówki. Zaschnięte bryzgi krwi na policzkach i czole.

Chwyta gwałtownie korzeń i kawałek skały, usiłuje wejść wyżej, ale coś ciągnie go do tyłu. Jest młody. Ma najwyżej siedemnaście lat i jest skrajnie, śmiertelnie przerażony. Już nie dba o to, że łzy przerażenia płyną mu strugami po twarzy, że z ust wyrywa się skowyt. Obchodzi go tylko nieznana siła ciągnąca w tył, w przepaść.

Przyczyna jest banalna. Bury koc spięty na ramionach srebrną spinką z motywem tańczących węży zaczepił się o korzeń. Jednak chłopak tonie w odmętach paniki. Może tylko szarpać się bezsilnie, tylko przeć do przodu jak zaprzęgowy koń. Sekundy przeciekają mu między palcami, strugi krwi z rany na czole toczą się po policzkach.

Chłopak... Według tutejszych standardów dawno jest dorosły. Jest wojownikiem. Urodzonym z morderczym żelazem w rękach, kołysanym do snu pieśniami o bohaterach, zahartowanym wizjami własnej heroicznej śmierci. A jednak teraz płacze, szarpie się z zaczepionym o korzenie płaszczem, bo z bliska wygląda to inaczej niż w pieśniach. Własna śmierć oglądana z bliska wydaje się cuchnąca, pospolita i bolesna.

Nie będzie wzruszającego, pięknego zgonu wartego pieśni. Z bliska jest tylko okrutna, przerażająca śmierć gdzieś w górach. Samotna agonia i studnia przerażenia. A nade wszystko niemożność pogodzenia się z tym, że to już teraz. Natychmiast. Dzisiaj. Na zawsze.

Strzała z jadowitym sykiem wbija się w łupkową glebę tuż obok dłoni chłopaka. Słychać zdławiony, krótki krzyk, młody znajduje wreszcie splecione srebrne węże miażdżące krtań i szarpie szpilę. Płaszcz spada z ramion, spinka leci w przepaść, odbijając się od kamieni, a nastoletni wojownik pełznie na czworakach po stromej ścieżce, czepiając się krzaków i skał.

Nadchodzą.

Słychać gardłowe przekleństwa i przyspieszone oddechy. Słychać skrzypienie grubych skór i szczęk stali.

Kolejna strzała wypryska z doliny i śmiga tuż nad głową uciekiniera, wizgając jak wściekły szerszeń.

Nadchodzą.

Trzech.

Nie noszą czerwono-czarnych tatuaży na rękach i twarzach ani sczesanych na kark, nasmarowanych dziegciem warkoczyków. Pod okularowymi nosalami hełmów i kanciastymi osłonami policzkowymi widać krótko przycięte brody.

Wołają do niego tryumfalnie, chrapliwie. Bucha z nich para, kłęby ścięte lodowatym powietrzem jesieni. Jeden wychyla się za grań i krzyczy do kogoś na dole, echo skacze po górach. Śmieją się, patrząc, jak pełznie na czworakach przed siebie, jak próbuje zerwać się do biegu, ale potyka się, pada i znowu pełznie.

Ten pierwszy, wielki niczym góra, zdejmuje hełm i kładzie go ostrożnie na ziemi, potem odpina płaszcz, uwalniając kolejne kłęby pary unoszące się z lamelkowego pancerza. Znowu woła, drwiąco, zadziornie, i powoli wyjmuje miecz. Słychać stalowy, przeciągły zgrzyt ostrza, olbrzym prostuje się i porusza gimnastycznie barkami, chrupie mu coś w karku.

Chłopak bezradnie maca pustą pochwę na pasie, wspomnienie po straconej broni, ale nadal pełznie przed siebie, ślepy i głuchy z przerażenia.

Na moment podnosi wzrok i nagle widzi Pień. Otwiera usta i oczy jeszcze szerzej, na twarzy rozlewa mu się wyraz niedowierzania i skrajnego osłupienia. Wydaje się, że znalazł coś, czego szukał od dawna. Na kilka chwil zapomina o osaczających go prześladowcach i unosi wzrok wzdłuż krępego Pnia kryjącego ludzką sylwetkę z rozrzuconymi szeroko ramionami, pomiędzy Konarami widać narośl podobną do głowy z wykrzywioną bólem twarzą, pośrodku Pnia sterczy srebrne drzewce jesionowej włóczni.

Trwa to krótko.

Chrapliwy krzyk sprowadza uciekiniera na ziemię. Pomiędzy ostatnie sekundy życia, wyciekające jak piwo ze stłuczonego dzbana. Znowu wołają do niego, rozluźnieni, aż kipią adrenaliną. Finał męczącego pościgu. Już go mają. Jeszcze tylko parę kroków. Koniec.

Zaraz się dokona.

Rzeźnia u stóp Drzewa.

Skończą go, a potem zejdą w swoje doliny, nad swoje rzeki i jeziora. Rozpalą ogień i napiją się październikowego piwa, śmiejąc się i klepiąc po plecach. Zapachnie pieczeń, śpiew i rechot żywych poniesie się pod powałę.

Przyniosą łańcuchy umoczone w smoczej oliwie i zatańczą ten swój Taniec Ognia. Nagie, wymalowane w dzikie wzory dziewczęta z włosami osłoniętymi chustkami będą owijać się płomieniem, skakać wśród oswojonego żaru, omiatać smukłe ciała warkoczami ognia.

A jego już tu nie będzie.

Nigdy.

Boi się Drzewa, ale przecież nie aż tak, jak boi się wiecznego mroku zaklętego w stali prześladowców. Podrywa się na nogi na te parę kroków, dopada Pnia i rozpaczliwie szarpie jesionowe drzewce. Wrośnięta w Pień włócznia tkwi nieruchomo, niczym kolejna gałąź.

Otaczają chłopaka kręgiem, śmieją się i wołają do niego. Któryś siada z westchnieniem na kamieniu i odpina od pasa obszytą skórą flaszę. Inny wbija miecz w ziemię i przeciąga się, masując obolały krzyż.

Dryblas rusza na chłopaka tanecznym krokiem, zza jego pleców słychać rzucane drwiąco rady wzbudzające salwy śmiechu.

Miecz w palcach olbrzyma tańczy, ostrze kreśli koła i ósemki, rękojeść sprawnie obraca się w spokojnej dłoni. Żonglerka. Błazenada.

Woj porusza biodrami, jego nogi wykonują bokserski taniec, pochylone ciało kołysze się wraz z ostrzem, aż trudno uwierzyć, że tak ogromny mężczyzna może ruszać się tak lekko i zwinnie. Jest jak górski goryl. Wielki, kosmaty i brutalny.

Krótki wypad, finta, parada, markowany cios w głowę.

Chłopak osłania się ramieniem, wpada plecami na Pień, osuwa się po nim na ziemię. Na jego spodniach rozlewa się nagle wielka mokra plama.

Przeciwnik kończy swój taniec z ostrzem wystawionym poziomo, opartym o grzbiet drugiej dłoni. Odwraca tę dłoń i kiwa zachęcająco na leżącego.

„No chodź”.

Uciekinier owija się wokół Pnia jak wąż, pełznie wśród mchu i zeschłych paproci, szperając dłońmi niczym ślepiec. Cokolwiek. Choćby kamień.

Ogromny woj prostuje się powoli, wzdycha i kręci głową z dezaprobatą. Rozkłada na chwilę bezradnie ręce i rzuca swój miecz stojącym z tyłu, po czym klaszcze dwukrotnie, jakby chciał obudzić przeciwnika, i znowu zaprasza go gestem, tym razem pustych dłoni.

„No chodź, nie ma już miecza”.

Ale nie ma też efektu. Chudy młodzieniec nie ma ochoty rzucać się z gołymi pięściami na stukilową górę żylastych mięśni. Adrenalina napełniła jego nogi ołowiem, straszne, śmiertelne zmęczenie zatapia płuca niczym beton.

Olbrzym opuszcza ręce zrezygnowany i rusza długimi krokami, żeby chwycić chłopaka za kark i wywlec spomiędzy krzaków jak kocię. To się robi niesmaczne.

Wielka dłoń sięga i łapie za kołnierz czarnej kurty akurat w chwili, kiedy szperające rozpaczliwie palce trafiają wśród mchu, liści i zeschłej górskiej trawy na podłużny kształt. Spłaszczony walec owinięty doskonale przylegającą do dłoni plecionką z taśmy.

Rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy. Shinobi ken firmy Nordland Aeronautics.

Chłopak szarpnięty potężnie za plecy wylatuje w górę, postawiony jednym ruchem na mdlejące nogi. Wtem rozlega się wężowy syk monomolekularnego ostrza. A potem powietrze tnie błysk i w zimnym jesiennym powietrzu rozlega się chrzęst rozrąbanego mięsa.

Olbrzym puszcza przeciwnika i odwraca się powoli do swoich oniemiałych, siedzących na kamieniach towarzyszy, pokazując białą, kredową, nieruchomą twarz, po czym nagle prycha potężnie fontanną rozpylonej krwi. Jego pierś rozwiera się wzdłuż cieniutkiej ukośnej linii, ukazując rozdziawione czarno-czerwone wnętrze.

Mężczyzna robi ślepy, koślawy krok nie wiadomo dokąd i wali się na twarz jak ścięte drzewo.

Wszyscy są oniemiali. Przygarbiony chłopak wystawiający do przodu lśniące monomolekularne ostrze, po którym toczą się strugi krwi i ciurkają na ziemię, odsłaniając lśniącą, czystą powierzchnię zbrocza. Siedzący na kamieniach wojownicy. Jeden zamarł z pochyloną manierką w dłoni, woda leje mu się na buty, drugi przygryza pięść w geście zaskoczenia.

Skaczą na nogi równocześnie. Błysk stali, szczęk ostrzy i szybki, rozmazany ruch. Krzyk.

Ostry, zaskoczony wrzask bólu. Jeden z atakujących łamie się nagle wpół, chwytając się za gardło. Spomiędzy palców tryska strumyczek jasnej, tętniczej krwi. Drugi odskakuje w tył, patrząc ze zgrozą i niedowierzaniem na kikut miecza we własnej dłoni. Nie może uwierzyć, że paniczna, nieudolna zastawa przeciwnika przecięła jego kute ostrze niczym suchą gałąź. Odrzuca broń i błyskawicznie sięga po wbity w ziemię osierocony miecz brodacza.

Chłopak tnie na odlew, byle jak, nie bardzo radzi sobie ze zbyt długim orężem, z dziwną rękojeścią, z innym wyważeniem broni. Tamten wydaje z siebie krótki zwierzęcy ryk, jego prawa dłoń spada na mech, jak porzucona rękawica, ale krwi jeszcze nie widać. Chwyta więc oręż lewą i rzuca się na chłopaka, zbijając go z nóg. Obaj walą się ciężko na ziemię, plecy napastnika, opięte półkożuszkiem ozdobionym haftem w kształcie trzech tańczących płomieni w kręgu, drgają spazmatycznie, a pośrodku pleców, tuż nad wyszytym znakiem, sterczy prosto w niebo ostrze, po którym ścieka krew, odsłaniając czystą, lśniącą powierzchnię.

Cisza. Słychać tylko, jak tuż obok, drapiąc butami kamienisty piarg i szarpiąc suchą jesienną darń, umiera tonący we własnej krwi człowiek.

A potem zapada cisza zupełna.

Chłopak z trudem przewala trupa na bok, uwalnia się z jego uchwytu, rozprostowując zaciśniętą na pole własnej kurtki garść, palec po palcu, po czym podnosi się, przydeptuje tamtemu pierś i sapiąc, wyrywa z niego ostrze.

Patrzy na nie z niedowierzaniem, a nogi uginają się pod nim i chłopak siada ciężko na mchu.

Miecz dygoce mu w ręku, całe ciało przebiegają drgawki, młody pochyla głowę i zaczyna płakać. Dziwacznym suchym szlochem, który aż podrzuca jego drobną sylwetką. Szlochem, który stopniowo przeradza się w histeryczny śmiech.

Klęczy tak, z odrzuconą do tyłu głową, unosząc w okrwawionej dłoni miecz zwiadowcy, shinobi ken firmy Nordland Aeronautics. Chichot, który narodził się z płaczu, przeradza się w zwycięski ryk. Piskliwy i dziwny, kończący się grzmiącym sykiem, jaki mógłby wydać olbrzymi rozwścieczony wąż.

Chłopak wstaje na nogi i patrzy na zbryzgane krwią skały, na porudziały nagle krąg szarej jesiennej trawy i na trzy powykręcane trupy wokół.

Odkłada starannie miecz, wyciera rękoma trawę, śliskie czerwone kamienie leżące wokół martwego olbrzyma, a potem dotyka własnej twarzy i podchodzi w półukłonie do Pnia, żeby odbić na nim ślad swoich zafarbowanych dłoni. Klęka w trawie i maca przez chwilę, aż znajduje leżącą samotnie pochwę. Miecz z trzaskiem wraca do domu, chłopak obraca oręż, ale nie wie, jak przytroczyć go do pasa. W końcu opiera miecz na ramieniu niczym łopatę i odchodzi wąską ścieżką.

W najzupełniej przeciwną stronę do tej, z której nadszedł.

Zostaje tylko Drzewo, zbryzgane skały wokół i trzy trupy Ludzi Ognia. Dwa szczyty tulące się do siebie niczym pośladki. Śnieżna plwocina na wierchach. Krzyk kruka w zimnym jesiennym powietrzu.

Zdrewniały gniew zamarły w słojach i włóknach łyka.

Nadciąga noc.

A nocą przychodzą wilki.

Niekiedy pomiędzy górami widać dym. Słupy czarnego dymu kreślące jesienne niebo. Nocą szczyty maluje pomarańczowy blask ognia. Czasem lodowate jesienne powietrze przyniesie odległy krzyk.

A czasem tylko krakanie kruków.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach.

Widać piekło.

Ścieżka opada stromo gdzieś tam, poza pole widzenia, poza granice wszechświata. Ale nie jest tak stroma, by zawzięty człowiek nie mógł jej pokonać. Nawet krępy karzeł może skłonić swoje krzywe nogi do wysiłku, zmusić do pokonania górskiego szlaku zaprzężonego do wózka osła, podobnego do pokracznej krzyżówki okapi i miniaturowej żyrafy.

Wiąże lejce do jednego z siedemdziesięciu trzech pokręconych iglastych drzewek. Kruki wydziobujące resztki z rozwłóczonych już przez wilki trupów Ludzi Ognia wzbijają się łopocącą czarną chmurą i kraczą z oburzeniem. Karzeł siada na sinej wapiennej skale i wyciąga z kieszeni szmatkę kryjącą kawałek wędzonego sera oraz coś, co przypomina czarny pomidor. Odcina kawałek sera i podaje sobie na ostrzu do ust, a potem ostrożnie gryzie czarny owoc.

Przez chwilę żuje w milczeniu.

– To sprytne tak spać w drzewie, kiedy świat płonie.

Odcina kolejny kawałek sera.

Nie wydaje się, żeby przeszkadzał mu trupi odór albo obecność zwłok.

– Powiedziałem, że to sprytne. Dobre dałem ci imię, Śpiący w Drzewie. Ty mówisz, że wędrujesz nocą. A ja ci mówię, że wolisz, żeby srały na ciebie kruki. Wolisz szukać wody między kamieniami i czekać, aż słońce na ciebie poświeci. Wiesz, po czym poznać głupca? Po tym, jak kończy, Śpiący w Drzewie.

Znowu odgryza kęs czarnego owocu, później, postękując, grzebie po kieszeniach, aż znajduje małą bryłkę soli, którą rozgniata głowicą noża na kamieniu. Teraz owoc, posypany brudną solą i pewnie ozdobiony mrówką, jest znacznie lepszy.

– Widziałeś, czym jest Czyniący. Widziałeś żywe ciernie z żelaza. Widziałeś ruchomy dwór z miliona ostrzy i kół. Widziałeś ludzi zaklętych w drzewa i kamienie. Widziałeś potwory zimnej mgły. I co? Poszedłeś pewnie z nim porozmawiać? Powiedziałeś, że zabierzesz go za morza, do domu? Może przypomniałeś mu o sprawach, które zostały tam, w dalekich krajach? A może postanowiłeś wziąć go za kark i odnieść na miejsce jak szczeniaka, który wylazł z psiarni?

Zjada do końca owoc, pieczołowicie zawija ser w szmatkę i chowa nóż. Wstaje ze stęknięciem, wyciera dłonie o spodnie.

– A teraz świat płonie albo za chwilę stanie w ogniu. Ty siedzisz w Pniu i myślisz, jak by tu wydać żołędzie, Czyniący robi, co chce, i wkrótce pomyśli, że czas znaleźć to twoje drzewo. To blisko. Nic się nie poprawiło, za to zaczęło się dziać jeszcze gorzej. – Unosi dłoń i kieruje pomiędzy szczyty przytulone do siebie niczym pośladki, tam, gdzie wskazuje długi cień drzewa. Cień, który wygląda jak nóż. – Patrz na wschód, Śpiący w Drzewie. Patrz na dymy z płonących osad. Posłuchaj Szczurzego Grajka, który nocą nawołuje dzieci z domów. Patrz, jak dzikie zwierzęta ciągną za głosem jego fujarki, prosto pod noże Węży. Cena soli jest już wyższa niż złota. Węże potrzebują dużo mięsa, a to znaczy, że gdy minie zima, pójdą na Wybrzeże. Patrz i siedź w drzewie. Patrz, jak wzbiera wojna bogów, po której wstanie inny świat. Nadchodzi czas niewoli. Czas trupów, Węży i wycia wilków. Wstanie świt, którego nawet drzewa nie będą chciały oglądać.

Idzie do swojego jednoosiowego wozu, podnosi brudną plandekę i grzebie wśród zawiniątek, baryłek i szpargałów. W końcu odwraca się i pokazuje krótki, masywny topór z szerokim żeleźcem oraz potężnym obuchem.

KILL ME.

Drzewo nie porusza ani jedną Gałązką. Drzewa nie mogą się poruszać, chyba że zawieje wiatr. Drzewo jest nieruchome. Zatopione w martwocie drewna. Jest zdrewniałym gniewem. Jest próchniejącą rozpaczą.

Drzewo to drzewo.

Karzeł jeszcze raz wyciera dłonie o spodnie i z wysiłkiem unosi topór.

A potem odwraca go i wali obuchem w koniec sterczącej z Pnia srebrnej jesionowej włóczni, tak jakby wbijał gwóźdź. Głuchy, drewniany łoskot przebija milczenie lodowatego powietrza jesieni. A potem następny i następny.

Gdzieś wysoko kracze kruk.

Po jakimś czasie słychać skrzypienie, które brzmi niczym rozpaczliwy, przeciągły jęk. Pękają zaciśnięte wokół drzewca włókna łyka i białe warstwy miazgi. Po gładkim Pniu z odbitymi krwawymi śladami dłoni płynie struga soku. Włócznia zaczyna się poruszać, wbija się coraz głębiej w Pień.

Nie słychać przeraźliwego, dzikiego wrzasku, nic nie odbija się echem, nie toczy po górach. Drzewo milczy.

Drzewo jest drzewem.

Włócznia wchodzi coraz głębiej w Pień, aż po zmiażdżony obuchem koniec drzewca. Kruczy Cień odkłada topór i obchodzi Pień dokoła. Zapiera się nogą, stęka z wysiłku, ale drewniany pręt tkwi mocno. Trzyma go cała średnica Pnia. Karzeł szarpie drzewcem w górę i w dół. Ostrożnie, lecz mocno. Usiłuje rozruszać twardy jesionowy kół w ranie Drzewa, jak chory ząb, jednak nie chce go złamać. Nie słychać rzężenia, krzyku, łkania ani błagań o litość.

Drzewo to drzewo.

Drzewa nie krzyczą.

Słychać tylko trzask pękających włókien. Karzeł pada na wznak, włócznia toczy się po ziemi.

– Ja sprzedaję czyniące przedmioty – wyjaśnia, gramoląc się na nogi. – Nie wiem, co to może zrobić, ale czuje się, że jest potężne. Może sprowadzi na właściciela nieszczęście, a może nigdy nie chybi celu, jeśli cisnąć nią w kpa. A może zmieni go w drzewo? Nazwę ją Włócznią Głupców.

Obraca włócznię w dłoni, wciska koniec pod pachę, a potem patrzy wzdłuż drzewca. W końcu opiera ją o ziemię i kciukiem bada krytycznie stan grotu.

– Prosiłeś kiedyś o radę, Śpiący w Drzewie. I teraz dam ci radę. Już nie zagrasz ze mną o nią w króla. Przegrałeś swoją partię. Ale wiesz, co zrobić, żeby wygrać, kiedy się już przegrało?

Wrzuca włócznię na wóz i wpycha pomiędzy paczki, lecz drzewce i tak sterczy do tyłu, wystając z krótkiej skrzyni. Należałoby zawiązać na nim czerwoną szmatkę.

– Trzeba wtedy zrzucić figury i ustawić je z powrotem. Kiedy się przegrało, wygrać można, tylko rozpoczynając od nowa.

Siada pod swoim wozem, opierając się o koło, i bawi się toporem, przerzucając go między kolanami.

– Dam ci radę. Posłuchaj, to może będzie z tego jakiś pożytek, choć wątpię. Nikt cię nie może wyciągnąć z drzewa, tak samo jak nikt nie mógł pokazać Czyniącemu o rybich oczach, w jaki sposób ożywić żelazne ciernie. Przemierzył kraj w jednej kapocie, nawet bez miecza. Chodzi, gdzie chce, i teraz kłaniają mu się setki Ludzi Węży. Siedzi w swoim żelaznym dworze z kos i toporów, a ty śpisz w drzewie i szczają na ciebie wilki. Dlaczego tak się stało? Czym on się różni od ciebie? Tak jesteście różni tam, skąd przychodzicie? On rozkazuje mgle, wysnuwa z niej potwory i sprowadza na Węży szaleństwo, a ty chcesz sobie z nim poradzić, szybko dobywając miecza? Obaj jesteście z zewnątrz. I ty, i on. On przewrócił równowagę świata. Jest niczym nóż wbity w tablicę do króla. Kiedy ludzie grają o wysoką stawkę, czasem ktoś sięga po żelazo. Leje się krew i ktoś zabiera pieniądze. Czy jednak wygrał partię? Jest wojna bogów. Są tacy, którym to na rękę. I są tacy, którzy chcą, by znowu świat był planszą do króla, a nie walką na noże. Będą nad tobą radzić, ale ich rady na nic się nie zdadzą, dopóki śpisz w drzewie. Musisz się obudzić. Albo tkwij tu i czekaj, aż Czyniący o rybich oczach obleje twój pień smoczą oliwą. Obudź się, Śpiący w Drzewie. Taka jest moja rada.

Odwiązuje swoje żyrafowate okapi i rozplątuje lejce. Kółka wózka zaczynają skrzypieć, pojazd toczy się ostrożnie po nachylonej ścieżce. Kruczy Cień idzie obok, wtem ściąga lejce i się zatrzymuje. Szuka czegoś długo na wozie, przewracając paczki.

– Dałeś mi Włócznię Głupców, Śpiący w Drzewie. Należy ci się coś w zamian.

Rozsznurowuje skórzany worek, a potem ostrożnie wydobywa coś, co wygląda jak bezkształtna purpurowa purchawka porośnięta żółtymi kolcami. Karzeł podrzuca ją w dłoni i nagle jednym pewnym ruchem ciska z rozmachem prosto w drewnianą twarz wieńczącą Pień, pomiędzy dwoma chwytającymi bure jesienne chmury Konarami.

Owocnik rozbryzguje się na powierzchni kory, zostawiając plamę jaskrawego soku i rozrzucając chmurę żółtych sporów. Kruczy Cień chichoce, strzepuje lejcami i schodzi ścieżką w dół, poza granicę świata, usiłując wyhamować swój wózek.

– Obudź się, Śpiący w Drzewie! – krzyczy jeszcze raz przez ramię.

A potem zapada zimna, mglista cisza górskiej jesieni.

Zachód słońca maluje krwawo plwocinę śnieżnych czap.

Obudź się.

Łatwo powiedzieć.

Drzewo nie może się poruszyć, nie może pęknąć ani wywrócić się na lewą stronę. Drzewo może rosnąć, może odwracać liście do słońca, może je zrzucać, kiedy nadchodzi jesienny chłód. Może pochłaniać dwutlenek węgla z powietrza, sączyć z gleby wodę z solami mineralnymi, może sycić się słodkim światłem słońca. Może też milczeć, trwać i pragnąć.

Drzewo stoi nieruchomo. Nadal jest drzewem, ale coś się zmieniło. Znikła przebijająca je na wylot włócznia. Przybyła okrągła rana o poszarpanych brzegach, dwa krwawe ślady odbitych dłoni i plama w miejscu, w którym dziwaczny grzyb trafił w Pień.

Jeżeli cierpliwie poczekać, może ktoś jeszcze wyryje czubkiem kozika serduszko.

Jednak zmieniło się coś więcej. Coś z dziedziny rzeczy, których nie widać.

W atmosferze polany kryje się coś złowrogiego. Coś, czego nie było wcześniej. Kruki podrywają się i krążą nad zboczem, wrzeszcząc, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Mimo zimna powietrze drga i faluje niczym w czasie wielkich upałów.

Wilki, które wracają z nadejściem nocy, też stają jak wryte. Są ogromne – mają ze trzy metry długości i potężne kły, ale i tak się boją. Tulą uszy, jeżą lwie kryzy futra. Przewodnik stada węszy ostrożnie, powarkując i szczerząc zęby, spogląda bokiem na Drzewo, na plamę szronu, który odkłada się wokół Pnia, jakby Drzewo wypuściło do gleby ciekły azot.

W końcu robi kilka ostrożnych kroków i węsząc, na sztywnych łapach podchodzi do miejsca, w którym leżą niedojedzone jeszcze trupy Ludzi Ognia.

Drzewo milczy.

Jednak pragnienie Drzewa, by uwolnić zaklęty w słojach i włóknach miazgi gniew, by wypluć zatopionego w drewnie człowieka, wydaje się aż namacalne. Ścina nocne powietrze uderzeniem zimna, na polanę pasmami wpływa nagle mgła. Wije się wśród Gałęzi, paruje z Pnia, sączy się z gleby. Zimna mgła.

Bardzo zimna.

Na przeraźliwy skowyt i pisk basiora czekające ostrożnie stado rzuca się do ucieczki. Wielki niczym cielę wilk zwija się i miota po polanie, kwicząc w przerażeniu, jakby połknął rozżarzony węgiel. Konwulsje ciskają nim o ziemię, skręcają w niemożliwe dla czworonoga pozy, wyrzucają ciało w powietrze. Przypomina to oszalały taniec, który mógłby wydawać się zabawny, gdyby nie towarzyszący mu przeraźliwy skowyt konającego zwierzęcia. Wygląda, jakby niewidzialny gigant bawił się wilkiem, kazał chodzić na dwóch łapach i tańczyć. Jedno oko wybucha rozsadzone skokiem ciśnienia śródczaszkowego, zamieniony w strzęp język zwisa z pyska, a pod skórą basiora wiją się mięśnie jak spanikowane węże. Niewidzialny gigant usiłuje ugnieść biedne zwierzę niby plastelinę i ulepić z niego człekokształtną karykaturę. Słychać, że z głuchym chrupotem pękają żebra, że trzaskają stawy. A nade wszystko słychać przerażający skowyt i rzężenie. Przez chwilę wydaje się, iż niewidzialny tytan odniesie sukces. Wilk ustawiony pionowo, jak przybity do powietrznego krzyża, z porozciąganymi i połamanymi łapami, przez moment przypomina groteskowego wilkołaka. Pysk pulsuje, jakby coś usiłowało od wewnątrz zmienić jego kształt.

Wokół snują się pasma mgły, trzaskają niewielkie wyładowania elektryczne, wydaje się, że ziemia drży i wibruje. Polanę ścina nagły, przedwczesny szron.

Stojący pośrodku polany wilkołak szarpie się wciąż w niewidzialnych, potężnych łapach, które kształtują go niczym glinę. Na ułamek sekundy, wśród chrupotu kości i bryzgów krwi, pysk zmienia kształt, ukazując upiorną karykaturę twarzy mężczyzny ściągniętej potwornym bólem. Trwa to mgnienie oka, po czym nieszczęsny, kaleki stwór wali się na ziemię jak łachman i raptem znowu staje się wilkiem. Jest zmasakrowany, rozdarty na strzępy, nie ma ani jednej całej kości i wygląda, jakby przejechał go kombajn górniczy.


Drzewo milczy.

Drzewo nie może wstać, nie może poruszyć ani jedną Gałązką, nie może wypluć wtopionego w miazgę i łyko człowieka. Ale Drzewo się nie męczy. I nigdy nie ustępuje.

Warstwa mgły wije się nad polaną, falując niczym mętna, biała woda. Drży ziemia. Drobne kamienie odpadają od zbocza i sypią się gradem w przepaść.

Wstań i idź!

Obudź się!

Słychać szelest i rozdziobani przez kruki, rozszarpani wilczymi kłami Ludzie Ognia zaczynają się poruszać. Unoszą pogruchotane, odarte ze skóry czaszki, łypią krwawymi dziurami oczodołów. Ruszają się ślepo, robakowato, usiłują pełznąć, wlokąc strzępy kończyn, rozsypując wokół czerwie i żuki, które zdążyły się już zadomowić w ich trzewiach. Jeden z trupów podnosi się sztywno z ziemi i usiłuje chwiejnie wstać na nogi. Następny próbuje koślawo kroczyć gdzieś przed siebie, ale brakuje mu prawej nogi, którą odgryzły wilki. Przewraca się prosto w przepaść i znika w mroku, z dołu słychać gruchot piargu i łoskot toczących się kamieni, ale pozostali odchodzą. Odchodzą martwym, zegarowym krokiem gdzieś w noc. W ciemność i pasma mgły.

W górze upiornie, pełnym przerażenia głosem kraczą kruki.

Drzewo się nie męczy. Nie rezygnuje.

Pień pokrywa się kosmatym grzybem szronu, Gałęzie otulają się puchatą białą szadzią, jedna ze skał wybucha nagle, rozpryskując wokół chmurę pyłu i gwiżdżących odłamków, a na miejscu pozostaje niedokończona rzeźba klęczącego mężczyzny o pociągłej twarzy wykrzywionej bólem. Rzeźba jest niczym krzyk. Niczym alegoria narodzin.

Zbocze drży. Słychać, jak w dół stoku sypią się kamienie, jak z trzaskiem odpadają kamienne płyty, jak z łoskotem w dolinę schodzi kamienna lawina.

Wstań!

Idź!

Obudź się!

Powierzchnię pobliskiego strumienia pokrywa nagle ławica srebrnych błysków, niewielkie rybki, migocąc jak monety, uciekają na brzeg i rozpaczliwie wyskakują nad toń, a po chwili woda zaczyna się gotować.

Z lasu wysącza się lodowaty, gęsty opar i wije po zboczu niczym ogromny wąż, pełznie prosto na polanę, by połknąć ją razem z Drzewem, ścieżką i siedemdziesięcioma trzema artretycznie powykręcanymi krzewami.

Trwa to długo. Bardzo długo. Ale Drzewo się nie męczy.

Nie rezygnuje.

Drzewo jest drzewem.

Rankiem mgła znika. Rozpływa się, wsiąka w skały i Pień. Nawet szron taje. Pozostaje jedynie rzeźba klęczącego mężczyzny, spękana ziemia i rozdarte pnie sąsiednich drzewek, jakby coś rozsadziło je od środka. Oraz sześć jesionów rosnących w różnych miejscach wokół. Jesiony, których wczoraj jeszcze nie było.

Wszystkie wyglądają, jakby połknęły człowieka o twarzy wykrzywionej bólem. Gałęzie przypominają sięgające ku niebu ramiona. Poszczególne posągi zastygły w różnych pozach, niczym w zdrewniałym tanecznym korowodzie. Jak zatrzymane fazy ruchu miotającego się w konwulsjach nieszczęśnika. Niektóre pnie przeszywa gałąź podobna do włóczni, inne mają pośrodku dziuplę w kształcie rozszarpanej okrągłej rany.

Ziemia wokół jest spękana, zmieszana z pogruchotanymi kamieniami, jakby drzewa wyrastały w jednej eksplozji, w ułamku sekundy, roznosząc na strzępy wszystko, co stanęło im na drodze.

Poza tym na polanie panuje spokój. Tylko kruki kraczą przeraźliwie, bojąc się na niej siadać.

Ostre światło poranka pocięte na paski szczelinami żaluzji, gładka pościel, pod oknem posykuje stary klimator, skądś sączy się uporczywy zapach lawendy. Gdzie jestem?

Lawenda.

Porośnięta liliowymi krzaczkami wyżyna pokryta wysypką białych skał. Pinie i lawenda. Leżąca w snopach, znoszona do kamiennej tłoczarni, z której sączy się ciężki lawendowy dym.

Lawendowy dym.

Lawendowe pola.

Hvar.

Dom.

Wstaję. Nagi, lśniący od potu mimo sapiącego astmatycznie klimatora pod oknem. Huczy mi w głowie i chyba pocę się rakiją. Niedobrze. Nic nie pamiętam, ale jakoś mnie to nie martwi. Nie mam siły się martwić.

Odsuwam drzwi i wychodzę na taras.

Pode mną ulica zalana porannym żarem, pełna niespiesznie wędrujących ludzi, przed twarzą, w przesmyku, ruch jak na autostradzie. Jachty mijają się, tnąc szmaragdowe fale z łopotem żagli, na horyzoncie sunie olbrzymi poduszkowiec Jadrolinii. Korony palm kołyszą się z wiatrem.

Płytki tarasu parzą niczym kuchenna blacha.

Smagła, sarnio zgrabna, czarnooka kelnerka ustawiająca krzesełka w kafejce na dole patrzy na mnie i chichoce.

– Dobar dan, Vučko!

– Dobar dan, Milenko. Može espresso?

– Može. Zaszto ne imaš hlači?

Dobry Boże, przecież jestem nagi. Cofam się, Milena wybucha złośliwym śmiechem.

– Oprosti, Milena.

– Polako, Polako! Kuham kavu.

Wchodzę pod prysznic i stoję tam bez końca. Mam wrażenie, jakbym nie kąpał się od miesięcy. Myję zęby, nie wychodząc spod ciskanych z ośmiu dysz strumieni wody, nacieram się pachnącym cedrem żelem do kąpieli. Ignoruję bezbożne ceny wody na Hvarze, łazienkowy licznik chciwie nawija kunę za kuną.

Czuję przykry, gniotący ból gdzieś w klatce piersiowej. Łupie mnie też noga. Skręciłem ją? Kiedy? Masuję mostek i wmawiam sobie, że to nerwoból. Nie dostanę przecież zawału. Dopiero co jestem po kuracji sklerofagowej, serce mam jak dwudziestolatek.

Ubieram się szybko, czując, że wraca mi życie. Płonąca blaskiem ulica jednak jest nie do zniesienia bez ciemnych okularów. Siadam w cieniu markizy pod ścianą i patrzę z czułością na okrągły, czysty stoliczek. Mam wrażenie, jakbym zbudził się z koszmaru. Wszystko mnie cieszy. Sunący na plac wokół mariny niekończący się korowód turystów, wiatr w koronach palm, biało-czerwone parasole piwa Karlovačko. Koniec prohibicji. Wróciły reklamy piwa, otwarto ponownie konoby, wróciły stalowe, wsysające dym firmowe popielniczki. Wolność. Znów jesteśmy dorośli.

Cieszę się nawet tym, że maleńka filiżanka znowu legalnej kawy z włoskiego ekspresu Alfredo jest nieskazitelnie czysta. I oto mogę wrzucić do niej dwie kostki prawdziwego cukru.

– Milenko, može orangina, kruh i salata od hobotnice?

– Može, Vučko! Sigurno!

– Hvala!

Czarna jak smoła kawa pokryta warstewką gęstej beżowej piany. Zapach tłustej, mocnej arabiki. I tylko gdzieś głęboko w duszy cień niepokoju. Nieokreślony mrok. Wrażenie, że coś tu jest nie tak. Coś z moją głową. Wszystko jest tak, jak powinno, a jednak mój mózg działa, jakby został potłuczony. Kawałki rozdzielone mroczną nicością. Gdzie byłem wczoraj? Kim jestem? Od kiedy zrobiło się znowu normalnie? Siedzę w konobie, a to znaczy, że „aksamitny, opiekuńczy totalitaryzm” zniknął. Nie pamiętam kiedy. Po Wojnie Paliwowej? Co wtedy robiłem? Co robiłem wczoraj? Skąd się tu wziąłem?

– Milena, imaš cigarety?

– Imam! Larsy hočeš?

Znowu są legalne?

Unoszę filiżankę do ust, ale zanim pociągnę łyk, biały fajans pęka mi w dłoniach, kawa chlupie na chodnik, uciekam gwałtownie z nogami, chcąc ratować jasne spodnie.

Przysiada się bezceremonialnie do stolika, podsuwa sobie krzesło. Wielki, siwiejący mężczyzna w kapeluszu i jaskrawoczerwonej jedwabnej koszuli. Rozchełstane poły ukazują smagłą, kudłatą pierś obwieszoną mnóstwem złotych łańcuchów i wisiorków. Nie wygląda na Chorwata. Serb? Cygan? Turek? Spoglądam na niego z irytacją i nagle kamienieję. Ma tylko jedno oko, za to zupełnie czarne, bez śladu białkówki, podłużna kropla smoły. Drugie kryje się za okrągłą kościaną płytką przymocowaną skórzanymi rzemieniami. Na kłykciach wspartych na lśniącej hebanowej lasce, zwieńczonej srebrną głową kruka, migocą sygnety. Na głowie oryginalny biały stetson pleciony z panamskiej rafii.

– Tu jest mnóstwo wolnych stolików, przyjacielu – cedzę. Jeszcze kawę mi rozlał. Czy ja wyglądam na okulistę? Czego straszy tym krwawym ślepiem?

– Obudź się, Śpiący w Drzewie – warczy ze złością. – Czekają na ciebie.

Dzień dobry. Dobrodoszli. Wariat.

– Przepraszam, jem śniadanie. Może poszuka pan kogoś innego? Klinika jest w tamtą stronę. Za ribaricą.

Prostuje się na krześle, po czym wsadza dwa palce do ust i gwiżdże przeraźliwie. W jednej chwili z łopotem tysięcy skrzydeł i ogłuszającym krakaniem niebo robi się czarne. Spoglądam w górę i widzę ptaki. Gigantyczne, pokrywające cały nieboskłon stado wielkich jak gęsi, smoliście czarnych kruków. Siadają na dachach, na masztach jachtów, na koronach palm, na głowach i ramionach przechodniów, znieruchomiałych nagle niczym manekiny. Przesłaniają nawet jaskrawy blask bałkańskiego słońca. Nie mogę wykrztusić ani słowa. Słyszę nieustanne krakanie, jakby ktoś darł na pasy czarne szmaty. Wszystko zastyga jak zatopione w bursztynie. Ruszają się tylko kruki. Siadają na ramionach i głowie Mileny stojącej w drzwiach konoby z tacą w rękach. Wielki kruk łopoce skrzydłami, rozwiewając jej włosy, i łyka łapczywie moją sałatkę z ośmiornicy, drugi siada na ramieniu dziewczyny i jednym ruchem szarego, ogromnego niby ostrze czekana dzioba wyrywa sarnie oko. Milena stoi nieruchomo, w pół kroku, po smagłym policzku cieknie struga krwi, aż po biały, skamieniały uśmiech.

Mam otwarte usta i gardło zamienione nagle w stare drewno.

– Jakie to uczucie, kiedy ktoś przychodzi i podpala twój świat, Śpiący w Drzewie? – pyta mężczyzna.

Milczę w osłupieniu. Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem, kim jestem.

Mężczyzna wstaje, wchodzi do konoby, przeciskając się bezceremonialnie obok skamieniałej, okaleczonej, krwawiącej Mileny, po czym zdejmuje ze ściany reklamę Guinnessa – obramowane mrożonymi secesyjnymi wzorami, oprawione w ramki lustro.

– Spójrz na siebie, Śpiący w Drzewie – mówi. – Spójrz we własne oczy.

Spoglądam machinalnie i za srebrnym hologramem z napisem „Guinness” widzę dziwną, obcą twarz. Podobną do mojej, a jednak obcą. Pociągła, niemal końska, z nosem wąskim jak płetwa, przylegające do głowy wąskie, ale długie uszy i oczy. Oczy. Jak u niego, wypełnione ciemnym, orzechowym brązem, przypominającym prażone migdały. To ja? Kim jestem?

Siedzę niczym drewniany posąg.

Jestem Vuko Drakkainen. Syn Aaki Drakkainena i Anity Ostrowskiej.

Nie.

Jestem Ulf Nitj’sefni. Nocny Wędrowiec.

Midgaard.

Drzewo.

Zaczynam krzyczeć.

Nie chcę się obudzić.

Nie chcę.

Cały świat spowija smolisty cień tysięcy kruków. Kruczy cień.

Kraczą.

Idę za nim bezwolnie, przeciskamy się między jak zatrzymanymi w kadrze turystami, wśród łopocących skrzydłami kruków. Unosi swoją kretyńską laskę i bezceremonialnie rozsuwa grupkę znieruchomiałych Japończyków.

Idziemy.

Prowadzi do hotelu, szklane tafle rozjeżdżają się z szumem. Czuję na twarzy podmuch chłodnego, klimatyzowanego powietrza. Cygano-Turek o kruczym cieniu władczo przechodzi przez westybul, potem przez restaurację, kolejne drzwi rozsuwają się przed nami, ukazując taras.

Wchodzę za nim i nagle stoję w wielkim warsztacie. Nie ma tarasu, nie ma widoku na zatokę, tylko wyłożone zapapranymi smarem płytkami pomieszczenie, huczące palenisko, dzwoniąca łańcuchami suwnica pod sufitem. Łomoce sterowany komputerowo młot pneumatyczny, jakiś wielki, brodaty jegomość o twarzy osłoniętej lustrzaną przyłbicą pochyla się nad skomplikowaną stalową konstrukcją z rękawicą sterującą na dłoni, mechaniczne ramię zakończone dyszą spawarki zwiesza się z sufitu i co chwila strzela pękami iskier wśród stalowych bebechów.

– Wyłącz to, Ukko! – wrzeszczy mój przewodnik. – Przecież tu można zwariować! Mieliśmy pogadać!

Brodacz podnosi na nas lustrzaną maskę i chyba patrzy w milczeniu. Rozcapierza palce. Młot zamiera, tokarka dławi się zamierającym świstem, spawarka chowa nagle ramiona i gasi plujący acetylenowym ogniem dziób, po czym odjeżdża pod strop podobna do stalowej modliszki. Zapada cisza, tylko w uszach mi dzwoni.

Znam to miejsce.

To warsztat wujka Atilaainena. Nawet stojące wokół, ściągnięte z Ameryki krążowniki szos, podobne do chromowanych fortepianów, są te same co wtedy, w dzieciństwie.

Mężczyzna zwany Ukko unosi zwierciadlaną maskę z twarzy i odchyla ją do tyłu, po czym ruchem głowy wskazuje kantorek. Niewielką klitkę z biureczkiem i komputerem, ze ścianami obwieszonymi reklamami jakichś części zamiennych oraz kalendarzem, który obraża kobiety, ukazując je jako obiekty seksualne.

Nie ma gdzie usiąść.

– Nie przyszedłem po topór ani podkowy, Kowalu – warczy Kruczy Cień. – Musimy się naradzić.

Kowal otwiera niewielką czeską lodówkę i wyciąga ze środka dwie puszki piwa. Dla siebie i dla Kruczego Cienia. Czuję się dotknięty.

– To jest ten? – pyta Kowal, raczej retorycznie. – Obrażasz mnie, Kruku. To ma być nasza nadzieja? Przybłęda zaklęty w drzewo? Kolejny przybłęda?

Otwiera z sykiem puszkę, piana grzęźnie w krzaczastej brodzie.

Kowal pije, mój przewodnik siada na plastikowym krześle dla klientów i też otwiera piwo. Jego oczy wypełnia głęboki, podmorski fiolet.

– A jak sobie radzą twoi Ludzie Ognia, Kowalu? Zobaczymy jeszcze tej wiosny dziewczęta tańczące z płomieniem na cześć powrotu Światła? Czy wieczny mrok, zgliszcza i Węże?

– Zaraz mi powiesz, że świat się zmienia. Tak jakbyś nie wiedział, do czego to prowadzi. Mamy problem, Kruku – cedzi zirytowany Kowal. Pstryka palcami i na jego dłoni pojawia się płomyk. Niewielki tańczący płomyk niczym z kostki suchego spirytusu. Mężczyzna bawi się nim, ugniata machinalnie w sylwetkę tańczącej dziewczyny, a potem przygląda jej się przez chwilę. Ognista figurka wije się między jego palcami, jakby ćwiczyła tańce przy rurze. Kowal dmucha i płomyk znika. – Nasz problem polega na obcych, którzy kradną pieśni, łamią zasady i wywracają równowagę. Takich, którzy przyjechali z potęgą, o której sami nie mają pojęcia, czynią, co tylko im strzeli do głowy, i roznoszą świat na strzępy. Na szczęście jest jeszcze Handlarz, Włóczęga, Przyjaciel Ludzi, który ma pomysł. Pomysł ten to: dołóżmy sobie jeszcze jednego szaleńca z pochodnią. Masz lisy w komorze, które duszą drób, więc postanawiasz wpuścić tam wilka. Wilk udusi lisy, a potem gęsi zadziobią wilka. Chyba że wilk ukłoni się ptakom i pójdzie sobie. Czy coś pominąłem? Mam mnóstwo pracy, Kruku. Moja odpowiedź brzmi: nie. Obcy w drzewie to obcy niegroźny. Spacyfikowany. Jest rozwiązanym problemem.

– Tamci nie są sami – podnosi głos Cygan. – Mają sojuszników po naszej stronie. Ci obcy są już elementem świata i ktoś ich wykorzystuje. Przeciwko nam. Może pogadasz z Wężem?

– Więc mamy być tacy sami jak oni? Przyznać, że bez szachrajstwa nie damy im rady?

– Bo nie damy. Co przeciwstawisz używanym na lewo i prawo pieśniom? Powiem ci, co zrobisz. Zejdziesz osobiście i sam zaczniesz śpiewać. I to ma być zgodne z regułami? A wiesz, co będzie dalej? Tamci zrobią to samo. Wąż, Suka, Ruch, Mróz i reszta. Myślisz, że się nie ośmielą? Jedno po drugim. Teraz główne zasady jeszcze nie zostały złamane. Mamy Czyniących, ale jak dotąd nikt z nas nie zaczął. To oni. Tamci. Obcy. To oni łamią reguły. Mamy kryzys, ale jeszcze nie wojnę. Ty im dasz pretekst do wojny. Marzą o tym. Ja proponuję co innego. To jeszcze jeden obcy, zgoda. Ale przybył tu po to, żeby przywrócić równowagę. Więc pozwólmy mu na to.

Bolą mnie nogi. I zaczynam się wkurzać. Zaciskam szczęki.

Grzebię po kieszeniach i w końcu znajduję paczkę larsów. No dalej, dziadu, powiedz mi, że tu nie wolno palić. No dalej, zepsuj mi dzień, gnoju. Zobaczysz, co będzie dalej.

Ignoruje mnie. Kruczy Cień również.

Kowal sięga po wielki śrubokręt i w zamyśleniu owija go wokół palca jak kawałek gumy.

– Z kim już mówiłeś?

– Jesteś pierwszy. Chodźmy do nich razem.

Śrubokręt zamienia się w bardzo grubą sprężynę.

– Kto jeszcze chce rozmawiać? – pyta w końcu Ukko.

– Dzika i Samum.

– To on żyje? Już wszystko stracił.

– Słyszałem, że przeraził się tym, co się dzieje, i chce wrócić.

– Stamtąd, dokąd odszedł, raczej się nie wraca.

– A jednak.

Chrząkam, strącam wałeczek popiołu i kucam sobie pod ścianą. Wszystko na nic. Nie istnieję. Jestem przezroczysty.

Kowal wbija zwinięty w precel śrubokręt w blat stołu i wstaje.

Wychodzimy przez rozsuwane drzwi, za którymi powinien być parking, a potem szosa do Rovaniemi wijąca się nad fiordem wśród sosen i brzózek. Obaj ważniacy przodem, a ja skromnie z tyłu. Niewidzialny, nieistotny. Wszystko się we mnie gotuje. Nie podobają mi się ich zasady, wkurza mnie pełna ogólników rozmowa o rzeczach, o których nie mam pojęcia.

Gdybym otworzył usta, zignorowaliby mnie. Zupełnie jak dziesięciolatka wtrącającego się do rozmowy dorosłych, której nie rozumie.

I słusznie.

Nie rozumiem.

Za drzwiami hangaru nie ma parkingu z odpicowanymi stuletnimi cadillacami, chevroletami i buickami, do których wujek Atilaainen wstawiał wodorowe silniki turbinowe Vanckla i elektronikę. Od pokoleń większość historycznej produkcji przemysłu samochodowego z Detroit spoczywała albo na dzikim cmentarzysku Kuby, albo trafiała do raju w Finlandii.

W ogóle nie ma tam Karelii.

Jest senegalska baza Légion Étrangère w Al Hamma. Trzeci Pułk Szwoleżerów Powietrznych. Morze piachu, stara kasba wyglądająca jak osypujący się zamek z piasku, rzędy baraków, łysawe palmy i zapory z pianobetonu najeżone samostrzałami, lufy poruszają się nieustannie, łypiąc bielmem czujników, węszą po horyzoncie.

Za rzędem prefabrykowanych baraków siada Medevac. Po kadłubie przelewają się rozmyte wzory z burych, żółtych i sraczkowatych pikseli. Ustawione zbieżnie pola wzbijają chmurę pustynnego pyłu, słychać pulsujące dudnienie pędników. Grupa legionistów w chłodzących kombinezonach truchta w stronę kantyny, śpiewając chórem „Alouette”.

Idziemy schyleni pod sypiącym w oczy piachem, przygnieceni piekielnym żarem. Grzęźniemy w piasku po kostki.

Omijamy fort i drepcemy do wielkiego burego namiotu rozbitego tuż za obrębem bazy.

Burdel, o ile dobrze pamiętam.

Rzecz jasna, nielegalny.

Wies’ mir bardak, wsje liudi – bljadzi – jak mawiał sierżant Chevaloux.

W środku polowe stoliki na koziołkach zestawione w długi blat, składane krzesełka, samochłodzące butelki. Pod ścianą krztusi się i ciurka wodą mały klimatyzator. Będzie impreza.

Za stołem siedzi tylko jeden mężczyzna, ubrany w pasiasty burnus, smagłe dłonie wystające z sukna bawią się krzywym tuareskim nożem, nakryta białym, sfatygowanym kepi głowa kryje się w cieniu.

– Dawno się nie widzieliśmy, Samum – powiada Kowal. Jest zziajany i wydaje się, że stracił już cierpliwość. – Nie mogliśmy spotkać się normalnie? Po co ta komedia?

– Biorę to, co jest – burczy Beduin w kepi, po czym zdejmuje nakrycie głowy i rzuca na blat, ukazując wielkouchy, pręgowany łeb ni to szakala, ni to pantery. – Nie mam siły ani czasu grzebać w snach. Tutaj mi najbliżej. To jest ten?

To o mnie. To ja jestem „ten”.

Mam się przedstawić? Jako kto? Caporal Ostrovsky?

– Jak wam się to podoba? – pyta dziewczyna, odgarniając płachtę namiotu. Jest ubrana cudacznie, niczym z dwudziestowiecznego plakatu, takiego, jakie zbierał mój ojciec. Ma spadochroniarskie buciory, siatkowe, podarte pończochy na pasku, rozpiętą kamizelkę oporządzeniową obwieszoną sprzętem. Jest manierka, sześć magazynków, granaty, nóż szturmowy, kabura. Ale prócz tego dziewczyna jest naga. Ma krótkie włosy, twarz przecinają jej wielokąty kamuflażu. Na ramieniu wytatuowana czaszka. Dziwka-komandos.

– Doskonale ci to pasuje – cedzi Kruczy Cień, wachlując się dłonią.

– Chuć i wojna – chichoce dziewczyna. – Moje żywioły. Piękna koszula, Kruku.

Kruczy Cień spluwa przez zęby i przysuwa sobie paczkę duńskich glonowych krakersów.

Biorę składane turystyczne krzesło, butelkę wody mineralnej i siadam z dala od stołu.

Mam to wszystko gdzieś.

Jestem drzewem. Co mi jeszcze mogą zrobić? Zrąbać, pociąć na deski i sklecić ze mnie wychodek?

Przynajmniej coś się dzieje. Nie muszę patrzeć na wierzchołki gór przytulone do siebie jak półdupki, zwieńczone plwociną lodu. Wszystko jest lepsze niż to.

– Spójrzcie na niego – mówi Kruczy Cień. – Poczujcie jego gniew. Posmakujcie jego niezgodę na to wszystko. Zastanówcie się. Ja mówię: uwolnijmy go i niech posprząta po swoich. Niczego innego nie pragnie.

– Jest za słaby – mówi psiogłowy Tuareg. – I jest jeden. Tamci przybyli, żeby się dowiedzieć. A zostali, żeby ugniatać świat po swojemu. Żeby czynić. Z nim może być tak samo. Oni tak mają. Wszyscy. Pieśni lgną do nich.

– Tego nie wiemy – wtrąca Kowal. – Nie wiemy, dlaczego stało się, co się stało. Może on jest inny.

„Dlaczego stało się, co się stało”. Coś pięknego. Mistrz tautologii.

– Jeżeli będzie czynił, może stać się z nim to samo. Jeżeli nie będzie czynił, zginie. W każdym wypadku niedobrze. Tak mówię.

– Zdajmy się na los. Na wojenne szczęście – chichoce dziewczyna. – Przynajmniej coś potrząśnie tym bagienkiem. Jeżeli nic nie będziemy robić, zrobią to za nas. Tak czy owak, skończy się tak samo. A on mi się podoba. Umie się bić i umie się pieprzyć. Czuję, że dawno nie miał kobiety.

– Nadal twierdzę, że powinniśmy postępować uczciwie – kręci głową Kowal. – Nie poprawimy sytuacji, łamiąc kolejną regułę. Zabijmy go, szybko i bezboleśnie. A potem postępujmy tak jak należy.

– Powtarzam, że nie łamiemy reguł! – złości się Kruczy Cień. – To oni je łamią. Ten obcy – wskazuje mnie krakersem – to jedyny element, który tu pasuje. Nie jest jednym z nas i ma jakąś szansę. Ostatnią również dla nas, przypominam.

Wstaję. Każda zabawa kiedyś się kończy.

– O ile dobrze zrozumiałem, waszym problemem są moi rodacy. – Spoglądają na mnie z osłupieniem i zażenowaniem, jakby właśnie przemówił klimator. – A także to, że opanowali te tak zwane pieśni. Czy dobrze rozumiem, że zyskali w ten sposób zbyt dużo potęgi, władzy, mocy, czy jak tam zwać? To tak urządzacie swój świat? Te zasmarkane pieśni leżą, jak rozumiem, na ulicy, a kiedy ktoś je podniesie, wpadacie w histerię i płaczecie nad jakimiś regułami. Może ktoś powinien wam powiedzieć, że w życiu nie ma zbyt wielu nienaruszalnych reguł? O co chodzi? Że ja też zostanę magiem i zacznę zamieniać ludzi w króliki albo latać na łopacie? No to będziecie mieli jednego maga, a nie kilku. Jeżeli chcecie, żebym wam pomógł, to udzielcie mi stosownych informacji. Lokalizacja, otoczenie, możliwości obiektu. Wyjaśnijcie mi, gdzie są moi ziomkowie i co się z nimi stało. Proszę o instrukcję w kwestii pieśni bogów oraz zjawiska zimnej mgły. A jeżeli nie, to chrzańcie się. Wyjdę z tego drzewa i zabiorę ich stąd. A jeżeli to będzie niemożliwe, to ich pozabijam. Albo zostanę i zakwitnę. Priorytetem mojej misji jest przywrócenie równowagi waszego świata. A kwestię mgieł, gadających wiader, krasnoludków, elfów i kijów samobijów mam w dupie. Jeżeli uznacie, że możecie mi pomóc, tylko jeśli zawiążę jajko na supeł, wytnę bicz z lodu i coś tam jeszcze, to również mam to w dupie. Zwyczajnie i po prostu. Co więcej, zjawiska te znajdują się tak głęboko, że bez trudu zmieszczę i was. W życiu nie spotkałem bandy równie niewydarzonych bóstw. Do widzenia. Hvala. Żegnam serdecznie pana Majaka, całuję rączki pani Malignie, do widzenia panu Koszmarowi. Cieniu, podziękuj państwu, wychodzimy. Proszę mi z powrotem włączyć Hvar, wstawić oko Milence i posprzątać kruki. Wylałeś mi kawę, jebem ti majku!

Zapada cisza. Nadal patrzą na mnie, jakbym wykonał striptiz przed papieżem.

– No – powiada Kowal. – To mi się nawet podoba. Ja tam lubię takich ludzi. Mówi z sensem i niedługo. Przemyślmy to.

– Wychodzę – oznajmiam. – W razie czego wiecie, gdzie rosnę. Jestem zajęty, muszę zrzucić liście. Jesień, rozumiecie. Pełne gałęzie roboty.

– Dobrze – powiada szakal w kepi. – Teraz odejdź. Naradzimy się i zdecydujemy. Jeżeli postanowimy cię zabić, łatwo się zorientujesz.

Wychodzę z namiotu. Też lubię, kiedy ktoś mówi z sensem i niedługo.

Widać dwie plamy lasu wspinające się po zboczach, płonące królewskimi barwami jesieni. Siedemdziesiąt trzy iglaste krzewy, pokręcone, jakby wyszły spod ręki mistrza bonsai. Rozsypane wokół białoszare bryły wapiennych skał, sine niczym zepsute mięso. Roziskrzoną plwocinę śnieżnych czap na wierchach przytulonych do siebie jak pośladki. Sześć pokręconych jesionów rozrzuconych to tu, to tam na polanie. Każdy wygląda, jakby jego pień połknął człowieka zamarłego w konwulsyjnym ruchu.

Drzewo aż wibruje od skoncentrowanej mocy. Otacza je nimb rozedrganego powietrza oraz plama kosmatego szronu, skuwająca skały, suchą trawę i krzaki.

Wysoko w górze powoli formuje się ciężka chmura podobna do kowadła. Wirujące powietrze pełne pary wwierca się tunelem aż do stratosfery, gdzie zostaje gwałtownie schłodzone. Wyrzucone na obrzeża walca kuleczki lodu spadają znowu ku gorącej podstawie chmury. Zamieniają się w parę, która zostaje zassana do wnętrza tunelu i ponownie mknie w górę, by w lodowatych warstwach atmosfery zamienić się w ciężkie bryłki lodu, i tak bez końca. Wewnątrz do góry, na zewnątrz w dół. Powietrzny tunel wewnątrz chmury zamienia się w gigantyczny kondensator. Wypchany wolnymi elektronami, aż ciężki od ładunków dodatnich. Różnica potencjałów pomiędzy chmurą a powierzchnią ziemi rośnie z sekundy na sekundę.

Wszystko dąży do wyrównania. Do równowagi. A ta zostaje zakłócona. Różnica potencjałów sięga milionów faradajów i staje się nie do zniesienia. Wszystko wibruje energią. Rozedrganym elektrycznym gniewem.

Na szczycie Drzewa pojawia się na kilka nanosekund małe, wijące się jak żmija wyładowanie pilotażowe. Pryska w górę i zamyka obwód. Gigantyczny wodospad energii leci w dół, płynąc przez Drzewo, korzeniami w głąb ziemi. Przez sekundę między chmurą a wierzchołkiem drzewa z przeraźliwym trzaskiem wije się oślepiający, gigantyczny wąż plazmy.

Huk gromu toczy się po górach, potężnie, jakby pękało niebo.

Zostaje tylko rozerwany, osmalony kikut Pnia, huczący pomarańczowym ogniem.

A potem na wszystko spada ściana wody.

Pan Lodowego Ogrodu. Tom 2

Подняться наверх