Читать книгу Popiół i kurz. Opowieść ze świata pomiędzy - Jarosław Grzędowicz - Страница 5

Prolog. Obol dla Lilith

Оглавление

Jeżeli w wieku trzydziestu lat ockniesz się nagle na dworcu, siedząc na ruinie całego dotychczasowego życia, bez grosza przy duszy, pokryty nie swoją krwią, to pewnie ostatnie, czego byś chciał, to spotkać wujka świra.

Zakałę rodziny.

Ja również nie miałem najmniejszej ochoty spotykać swojego nieszczęsnego siostrzeńca.

Paweł Porębski na razie nie został jeszcze menelem. Jeszcze nie spadł na dno. Ale pojmował przynajmniej w rzadkich przebłyskach świadomości, że ma do tego cholernie blisko. To bardzo łatwe. Dużo łatwiejsze, niż ludzie sądzą. Po prostu samo się dzieje. Jeżeli nie słuchasz już niewyraźnych, wygłaszanych nabzdyczonym damskim głosem komunikatów w rodzaju: „Pociąg osobowy do Koluszek odchodzi z peronu drugiego, tor trzeci”, to znaczy, że nigdzie się nie wybierasz. Jeżeli widzisz tylko nogi od kolan w dół spieszących się we wszystkie strony podróżnych, należących do głównego nurtu życia, bo siedzisz bezmyślnie na twardej ławce peronu, gapiąc się w pokrytą lastrykowymi płytkami podłogę, to znaczy, że siedzisz na dworcu dlatego, że nie masz dokąd pójść. W twojej kieszeni nie spoczywa bilet, a tobół u twoich nóg to nie bagaż przygotowany w pośpiechu na kilkudniowy wyjazd. Przyszedłeś tutaj, ponieważ nie masz pojęcia, gdzie się podziać. Na dworcu jest jakiś dach, ściany i nikt nie zwraca uwagi na człowieka siedzącego na ławce. Te wszystkie buty, które widzisz zamglonymi oczami przed sobą, to podróżni. Ludzie, którzy tu przybyli, bo muszą się gdzieś przejechać pociągiem. Mokasyny, półbuty, pantofle, adidasy, szpilki i sztyblety należą do płynących z prądem życia. Ty natomiast znajdujesz się na rafie. Na mieliźnie przeznaczonej dla rozbitków.

A jeżeli cię to nie obchodzi, tym gorzej dla ciebie.

Mój nieszczęsny, oszalały z przerażenia, w upapranej krwią koszuli siostrzeniec wylądował na dworcu nie dlatego, że nie miał gdzie pójść. Chyba początkowo rzeczywiście chciał gdzieś jechać. Chciał uciekać. Bóg jeden wie, dlaczego akurat pociągiem. Ale nie uciekł. Gdy człowiek wpada w panikę, jego umysł płata najrozmaitsze figle. Panika to przystosowanie ewolucyjne. Kiedy nie ma możliwości walki ani ucieczki i sytuacja staje się beznadziejna, mózg przestaje cokolwiek planować. Gdy uznaje, że to już koniec, tłucze szkło i wciska wielki czerwony guzik z napisem „panika”. Wykonujemy wtedy mnóstwo chaotycznych, losowych czynności, bo taktyka i strategia zawiodły, a histeryczna miotanina niekiedy jednak daje jakieś efekty. A jeżeli nie, to przecież i tak nie ma nic do stracenia. Lepsza taka szansa niż żadna. Ale czasami bezpiecznik nie wytrzymuje i człowiek zawiesza się jak komputer. Siedzi wtedy na dworcu, z półotwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, gapiąc się na nogi przechodzących peronem podróżnych.

Mniej więcej w taki sposób wylądowałem kiedyś w szpitalu na oddziale psychoneurologicznym z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej. Obecnie zaleczonej, dziękuję bardzo. Opisanej w papierach jako „epizod schizoidalny” o całkiem dobrym rokowaniu.

Nie poznałem go od razu. W moim świecie nigdy nie występował w takim kontekście. Słyszałem o nim od mojej matki jako o młodym zdolnym, jako o wzorowym mężu i ojcu, jako o robiącym karierę, wspaniałym synu mojej kuzynki. A ostatnio jako o potworze i czarnej owcy. Boże, co za tragedia! Co za wstyd! W naszej rodzinie NIGDY nie było rozwodów. Jak on mógł porzucić RODZINĘ!

Wygnali go ze stada. Koniec z obiadkami u babci Heli, koniec z urodzinami u cioci Jadźki. Koniec z imieninami u wujka Czesia.

Nie obeszło mnie to, bo sam byłem wyrzucony z plemienia, sam już nie wiem, czy od czasów mojego pobytu w psychiatryku, czy też może w momencie, kiedy uparłem się zostać etnologiem zamiast lekarzem. Świr. Odmieniec. Wujek wariat. Zresztą dopiero gdy Paweł stał się bohaterem skandalu, po raz pierwszy poczułem do niego jakąś sympatię.

Patrzyłem, jak siedzi obojętnie na ławce, zacierając rozdygotane dłonie, popatrzyłem na jego koszulę pokrytą zrudziałymi smugami krwi i zrozumiałem, że nie mogę go tak zostawić.

Dwaj rośli policjanci w kombinezonach koloru sadzy i kanarkowych kamizelkach zwrócili już na chłopaka uwagę. Ich powolny spacer wzdłuż peronu zyskał nagle jakiś cel. Jeszcze trzy minuty i mój siostrzeniec zobaczy pośród żwawo maszerujących przed jego oczami butów podróżnych dwie pary zupełnie innych. Czarnych, sznurowanych kamaszy piechoty firmy „Wojas”. Usłyszy wyszczekane głosem robota: „dokumenty proszę” i jeżeli uniesie wzrok, zobaczy również obłe końcówki dwóch szturmowych maczug z włókna szklanego, majtające się mężczyznom na wysokości kolan. Uderzenie taką pałką może zwalić byka z nóg.

Nie mogłem tego tak zostawić. W końcu to jakaś tam rodzina. Nie pamiętam dlaczego, ale o krewnych należy dbać bardziej niż o innych ludzi.

Westchnąłem, podszedłem do siostrzeńca i solidnym chwytem za ramię postawiłem na nogi. Był lekki i nie stawiał oporu, poza faktem, że nogi miał jak kawałki liny.

Chwyciłem go wpół i powlokłem w kierunku najbliższych ruchomych schodów.

– Idziemy – wycedziłem. – Ruszaj kulasami, bo za chwilę wylądujesz na dołku. Zaraz cię zwinie blacharnia, jak będziesz tu siedział.

Poszedł bezwolnie, mamląc coś wilgotnymi ustami. Nie wiedziałem jeszcze, co mu jest. Delirium? Naćpał się jakiegoś świństwa? Przedawkował środki uspokajające?

Wiele rzeczy różni mnie od normalnych ludzi, nie tylko moje osobliwe zajęcie. Nie tylko to, że od dziecka widzę więcej niż inni. Nie tylko to, że wiem, iż nasz świat to tylko jedna z wielu płaszczyzn, po których się poruszamy. Różni mnie także to, że umiem postępować z ludźmi pogrążonymi w kompletnym szoku.

Normalny człowiek zadaje takiemu mnóstwo zbędnych pytań: „Co się stało?”, „Co ci jest?”, „Co tu robisz?”, „Dlaczego nic nie mówisz?”.

To są pytania bez mała filozoficzne. Gołym okiem widać, że facet nie umie złożyć do kupy trzech słów, a co dopiero opowiedzieć „co się stało”. Przecież nie wie. Wczoraj jeszcze był szanowanym obywatelem i ojcem rodziny, gwiazdą agencji reklamowej MBD, tym, który wymyślił Kogutka Bulionka. Jeździł „rodzinnym” renault espace i wiązał jedwabne krawaty, a dzisiaj siedzi na dworcu zwinięty w kłębek i dzwoni zębami. Co ma wam odpowiedzieć? Że świat oszalał? Że życie wybuchło mu w twarz? Że spadł nagle do piekła? Równie dobrze możecie go zapytać: „Czym jest Bóg?” albo: „Po co jest życie?”.

Trafiłem na dworzec dlatego, że odprowadzałem parę przyjaciół i chciałem zajrzeć do tamtejszej trafiki. Nie zamierzałem nigdzie podróżować, więc mój poobijany „samuraj” stał opodal pod parkometrem.

Wsadziłem siostrzeńca na miejsce pasażera policyjnym chwytem, przyginając mu kark. Robi się tak, żeby klient nie gwizdnął łbem w krawędź dachu.

Chwilowo był bezpieczny.

– Pokaż, gdzie jesteś ranny – rozkazałem. Rodzina czy nie, nie chciałem, żeby zafarbował mi tapicerkę. – Chcesz do szpitala?

Walczył z mięśniami ust, jakby sparaliżowało mu twarz.

– To. Nie. Moja. Krew.

Cztery osobne zdania. Przynajmniej nie miał zamiaru odwalić kity, zanim dojedziemy do domu. Niejeden już krwawił w tym samochodzie. Ja też. Straszny potem bałagan.

Wygłoszenie tych czterech słów, zdaje się, kompletnie go wykończyło. Otworzyło jednak jakąś klapkę w mózgu, bo zwinął się w kłębek i zaczął gwałtownie szlochać. To dobrze. Płacz jest już ludzką reakcją. Towarzyszy wychodzeniu z szoku. Gdyby w ogóle nie reagował, znaczyłoby, że wszystko gotuje mu się w środku, a wtedy mogło chłopaka kompletnie wypłaszczyć.

Jechałem ostrożnie, bo ostatnie, czego było mi trzeba, to policyjny alkomat. Byłem trzeźwy, ale wczorajsze „Polaków rozmowy” mogły pozostawić jakiś ślad.

Zerknąłem w bok. Siostrzeniec łkał gwałtownie, spazmy tłukły jego czołem o panel pasażera. Z nosa ciekła struga śluzu.

Westchnąłem i zapaliłem papierosa.

– Jeszcze jednemu się kabaret spalił – mruknąłem.

Zdecydowałem się nie parkować przed domem i wjechałem prosto do garażu. Sąsiad stał przed swoim domem z wężem ogrodowym w ręku i usiłował zatopić rabatkę z przekwitłymi portulakami. Gapił się na mój samochód z takim natężeniem, jakby w środku był klub go-go.

Z garażu mam osobne przejście do wnętrza domu. To bardzo wygodne. Można spokojnie przetransportować to, co przywiozłeś samochodem, z dala od wścibskich oczu pana Marciniaka. Nawet jeżeli to jest twój pociotek zamieniony w upaprany krwią, zapłakany flak.

Zdjąłem mu pokrwawioną koszulę, zmierzyłem puls, zajrzałem w źrenice, obejrzałem nadgarstki i przedramiona. Nic poza rzetelnym szokiem.

Zastosowałem standardową terapię: seta, prysznic, nowe ubranie. Zakrztusił się koniakiem, omal nie utopił w kabinie prysznicowej i nie mógł sobie poradzić z nogawkami, ale program jakoś zrealizował.

Potem posadziłem go w fotelu na wprost kominka, nalałem sobie śliwowicy i zapaliłem papierosa. Byłem gotów dowiedzieć się, w co się wpakowałem.

Niepotrzebnie kazałem mówić „po kolei”. Gdyby opowiadał od końca, przynajmniej poznałbym jakieś fakty. Najpierw w ogóle nie wiedział, co powiedzieć. Najwyraźniej za dużo tego było i kłębiło mu się po głowie jak gniazdo żmij. I zaczął od początku – znaczy uraczył mnie historią swojego małżeństwa.

Trzeba przyznać, że przecieki, które znała moja matka i którymi w chwilach łaskawości raczyła mnie przez telefon, były podobne do prawdy gdzieś w jednej piątej.

Nie dość, że nie jestem człowiekiem rodzinnym, to na dodatek nie obchodzą mnie sprawy innych ludzi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale nie jestem kompletnym psychopatą. Po prostu widziałem rzeczy, które zwykłym ludziom ciężko byłoby nawet pojąć, a co dopiero w nie uwierzyć. Zbyt przerażające i ostateczne, żebym potem umiał się jeszcze przejmować tymi wszystkimi małostkowymi bzdurami, które uważacie za prawdziwe życie. Dziwne rzeczy widuję od dziecka. Jeżeli chcę normalnie zasnąć, muszę kłaść się do łóżka zmęczony do nieprzytomności albo pijany jak bela. Jestem samotnym człowiekiem. Nie potrafię się przejąć tym, „jak ona mogła mi tak powiedzieć”, albo tym, czego kto oczekiwał, albo jak bardzo się zawiódł. Czasem chciałbym mieć takie problemy jak inni, ale nic z tego.

Siedziałem, obracając w dłoni kieliszek pachnący sadami śliw z okolic Łącka, i słuchałem śmiertelnie nudnej i banalnej historii, takiej samej, jakich pełno w telewizji, wszystkich pismach ilustrowanych i radiowych piosenkach. Poznali się na studiach, ona była cudowną, niebiańską istotą, on dzikim odludkiem, bez szczęścia do kobiet, on ją kochał szaleńczo, ona jego tak średnio, ale w każdym razie chwilowo powierzyła mu swoje wdzięki, więc miał w życiu cel – sprawić, żeby go pokochała i była z nim szczęśliwa, co mu się po jakimś czasie niby udało, i tak dalej, panie dzieju.

Widziałem tę jego wybrankę. Raz na kilka lat mojej matce udaje się, szantażem i intrygami, których nie powstydziłby się Machiavelli, zmusić mnie do wzięcia udziału w jakiejś imprezie zbiorowej tej bandy hipokrytów, którą nazywam rodziną. Przy takiej okazji widziałem żonę mojego nieszczęsnego pociotka. Nawet niebrzydka, jeżeli ktoś lubi filigranowe blondyneczki. Przypominała mi jakąś piosenkarkę. Proste włosy koloru słomy, cienkie, czarne brwi, niemal niewidoczne okulary bez oprawek. Wszystko było w porządku, dopóki nie otworzyła ust. Zawsze musiała mieć odmienne zdanie, wygłaszane tym nieznośnym, pełnym wyższości tonem, jaki w reklamach wkłada się w usta Odpowiedzialnym, Nowoczesnym, Ambitnym Kobietom Prowadzącym Aktywne Życie. Wszystko jedno, czy zrobiłeś uwagę na temat barszczu, pogody czy omletów, natychmiast słyszałeś votum separatum wygłaszane przez panią Jestem Tego Warta.

No ale, jeżeli mu wierzyć, kochał swoją żonę i nie było dla niego większego spełnienia, niż ją zadowolić. I jak często bywa, nic z tego w końcu nie wyszło. Nie bardzo umiał to opowiedzieć, bo najwyraźniej nie bardzo rozumiał, co mu się przytrafiło.

Gadał chyba z godzinę i nie mógł przestać. Historia nieskończenie przewidywalna, bez żadnego zwrotu akcji, rozwijająca się jak grecka tragedia. Skakała mu po głowie ileś tam lat, raz chciała tego, raz tamtego, ale nigdy nie była zadowolona. Zdaje się, że miała taki patent na życie. Zamierzała być króliczkiem, którego goniłby aż do starości, i zawsze miałaby w zanadrzu „zmarnowałeś mi życie” oraz „co ja w tobie widziałam”.

Sam mógłbym dopowiadać kolejne etapy. Domagała się od niego forsy; jak nauczył się ją zarabiać, zaczęła się domagać dzieci. Kiedy już je miała, nagle chciała „wyjść z tego domu, rozwijać się i poznawać ludzi”. I tak w kółko. Chciała się rozwijać zawodowo, a zaraz potem „nie mogła znieść presji”. Oczywiście przestała z nim sypiać, była zbyt zmęczona i zupełnie straciła już zainteresowanie „takimi rzeczami”, ale chyba nie do końca, bo wyglądało na to, że zaczęła sypiać z innymi.

Paweł znosił to długo, aż zorientował się, że zajechał w rejony, których nigdy w życiu nie chciał zwiedzać, i nie umiał pojąć, skąd, u diabła, się tu wziął. Tak to już jest. Są kłótnie, które zostają na zawsze, i sytuacje, które wszystko zmieniają, jak wybór złego zjazdu na autostradzie. Nadszedł dzień, gdy mój siostrzeniec uświadomił sobie, że jego życie aż do tego momentu zostało kompletnie schrzanione i że wynika to z systemu, według którego funkcjonuje ich związek, toteż nic nie będzie lepiej. Zbuntował się i postanowił ratować to, co mu jeszcze zostało. Miał forsę, więc wynajął mieszkanie, zabrał jakieś osobiste rzeczy i rozpoczął życie wygnańca, śpiąc na materacu z Ikei wśród nierozpakowanych pudeł z książkami i patrząc przez obce okno w maleńkim pokoju na obcą ulicę. Nie bardzo umiał pojąć, jak właściwie do tego wszystkiego doszło, jednak fakt pozostawał faktem. Czuł się wolny. Był winny, był potworem, ale był wolny. Po raz pierwszy od bardzo dawna.

Słuchałem nadal cierpliwie, lecz ta historia nijak nie tłumaczyła ani dworca, ani jego rozdygotanego, łamiącego się głosu, białej jak papier twarzy i krwi na ubraniu. Bywają związki kompletnie nieudane, a bywają takie, które z czasem takimi się stają. Kiedy słyszałem tę historię w nieco innej wersji od mojej matki, powiedziałem obojętnie: „Cóż, widocznie Bóg stworzył ich do siebie plecami”. Usłyszałem wtedy gniewne kazanie o wartościach rodzinnych, bo moja matka jest prawowierną katoliczką i nic jej tak nie drażni jak pewna tradycja, w myśl której praojciec Adam był żonaty co najmniej dwukrotnie. Pierwsza żona Adama, imieniem Lilith, w momencie stworzenia była przyrośnięta do niego plecami, potem nigdy się nie rozumieli, a w końcu go porzuciła.

Co do mojego siostrzeńca, to byłem pewien, że wreszcie dojdzie do miejsca, w którym zatłukł swoją byłą pogrzebaczem.

Wyglądało na to, że już się do tego zbliżamy, więc nalałem mu jeszcze koniaku. Niewiele więcej mogłem zrobić.

Można by sądzić, że jeśli ludzie doprowadzą już swoje życie do ruiny, to powinni przynajmniej zachować na drogę jakieś dobre wspomnienia. Podać sobie ręce i rozstać się w zgodzie. Gdzie tam. Mój siostrzeniec był oczywiście do bani i unieszczęśliwiał tylko swoją żonę, ale gdy przestał, stał się obiektem najzjadliwszej nienawiści, jaką sobie można wyobrazić. Nie mógł zrozumieć, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali, mogą się tak traktować.

Ja rozumiałem. Porzucił ją pierwszy. Kopnął Jej Wysokość w tyłek. Gdyby to ona zdążyła, byłoby „zostańmy przyjaciółmi”, a tak ubliżył jej ostatecznie. Przecież miała tyle lepszych propozycji.

Zaczął go prześladować dziwaczny, niezrozumiały pech. Szwankowało mu zdrowie. Nagle okazało się, że ma początki cukrzycy, siada wątroba. Coś niedobrego zaczęło się robić z sercem. W jego branży albo się maszeruje, albo dostaje kulę w łeb, więc nie mógł iść do szpitala. Kampanie reklamowe, w których brał udział, kończyły się klapą. Miał mocną pozycję, zatem nie wyleciał z roboty, ale działo mu się kiepsko. Od pewnego momentu, czegokolwiek się dotknął, zamieniało się w zgliszcza. Nabawił się nerwicy. Co gorsza, pech przeniósł się na wszelkie kobiety, z którymi miał coś wspólnego. Pracował w reklamie, więc nie miał problemu z chętnymi dziewczętami, którym wydawało się, że fikołki na materacu z Ikei mogą im pomóc w karierze. Zaczęło się robić dziwnie, kiedy jedna zginęła w wypadku samochodowym, następna przewróciła się na nartach wodnych i wylądowała na wózku ze sparaliżowanymi nogami, a trzecia przedawkowała środki usypiające. To nie były jakieś płomienne związki, raczej przygodne znajomości, lecz wyglądało na to, że jeżeli jakakolwiek panienka wyślizgnie się z majtek na jego brązowym tapczaniku, ma zagwarantowany ekspres na tamtą stronę tęczy w ciągu miesiąca.

O stanie nerwów mojego siostrzeńca najlepiej świadczy to, że zaczął we wszystkim widzieć klątwę swojej byłej towarzyszki życia. To znaczy ja bym tak pomyślał od razu, ale ja jestem świrem. Dla niego podejrzenie, że w głębi duszy wierzy w swoją eks dźgającą szpilkami woskową laleczkę, oznaczało, iż pożegnał się z rozumem.

Słuchałem w milczeniu, bawiąc się ponuro stopką kieliszka. Sprawa zaczynała pomału zbliżać się do rejonów, w których sam zazwyczaj przebywam, i wcale mi się to nie podobało.

Potem w jego życiu pojawiła się zupełnie nowa kobieta. Taka, jaką powinien był spotkać już dawno temu. Dla odmiany nie była to modelka ani nikt taki. Zajmowała się składem komputerowym, ale wszystko, co robiła, dla niego było objawieniem. Lubiła się śmiać, potrafiła śpiewać na ulicy, jeżeli akurat miała na to ochotę, i nic jej nie obchodziło, co ludzie sobie pomyślą. Traktowała Pawła jak prezent od losu, a nie jak zło konieczne albo szczebel w karierze. Wolne chwile wypełniały jej rozmaite radosne hobby, których go natychmiast nauczyła. Lubiła żeglarstwo, nurkowanie, piwo trąbiła jak czeski żołnierz.

Mój siostrzeniec odżył. Zamieszkali razem w jej maleńkim mieszkaniu, ale to już przynajmniej nie była wynajęta kawalerka, tylko dwupokojowe mieszkanko na zaadaptowanym strychu. Paweł rozpakował wreszcie pudła z książkami, przestał się żywić „gorącymi kubkami” i pizzą. Letarg dobiegł końca.

Chłopak był szczęśliwy jak nigdy w życiu, ale nie mógł nic poradzić na przerażające uczucie, że klątwa nadal wisi mu nad głową i lada sekunda jego szczęście zostanie przerwane. To było kompletnie irracjonalne, jednak żył z mrocznym cieniem za plecami, podświadomie czekając na cios.

Jego przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, eks dzwoniła niemal codziennie z kolejnymi żądaniami, szantażami albo zwykłymi obelgami. Nauczył się to znosić spokojnie. Miał już jakieś oparcie.

Sielanka trwała ze dwa miesiące. Do zeszłej środy.

Musiał wyjechać na dwa dni, nadzorować plan zdjęciowy w Krakowie. Jechał pełen najgorszych przeczuć, przekonany, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Samochód, którym podróżował z ekipą, nie wpadł czołowo pod ciężarówkę, nie napadli ich, nawet nie przypłacił biegunką flaczków zjedzonych w przydrożnym barze. Podczas zdjęć reflektor nie spadł mu na głowę.

A potem wrócił do domu. Następnego dnia zaczynał urlop. Mieli jechać na Kretę.

Nie mógł mówić dalej, ręce znowu zaczęły mu dygotać, słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło.

Jego dziewczyna, jego Magda nie odpowiadała na domofon. Kiedy zaczął otwierać drzwi do mieszkania, okazało się, że są zamknięte od środka. Mieli taki zamek, który od wewnątrz zamykał się inaczej niż z klucza. Można go było otworzyć, ale z trudem. Szarpał się z nim kilka minut i dlatego wiedział, że drzwi zostały zamknięte od środka.

W tym momencie sam zacząłem mieć złe przeczucia. Nie o to chodzi, że przeczuwałem coś złego, bo WIEDZIAŁEM, że tak się stało, ale dlatego, że zacząłem mieć własne podejrzenia. Takie rzeczy się zdarzają. Bardzo rzadko, jednak to, co opowiadał, wyglądało jak coś, co już kiedyś widziałem. Coś z mojej branży.

Opowiadał jak przed sądem. Krótkimi, wyduszonymi zdaniami, pozornie bez emocji, drewnianym głosem robota. Trochę jakby odtwarzał częściowo już zatarty w pamięci koszmarny sen. Otworzył te drzwi. W środku było cicho, tylko woda lała się do wanny. W łazience kłębiła się para, ale w pełnej aż po otwór przelewowy wannie nikt nie leżał. Magdy ani śladu. Mój siostrzeniec zakręcił wodę i wszedł do pokoju.

Najpierw zobaczył rysunki na ścianach. Brązowe, prymitywne wzory pokrywały każdy kawałek otynkowanej ściany. Spirale, oczy, odciski dłoni, zygzaki, strzałki.

Magda leżała na łóżku, w pościeli przesiąkniętej szkarłatem. Z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, które przywiązano do podpór łóżka za pomocą wstęg zbrojonej tkaniną, szerokiej srebrnej taśmy klejącej. Mógł tylko podejrzewać, że ciało należało do jego dziewczyny. Nie umiał powiedzieć, co jej właściwie zrobiono, poza faktem, że zrobiono to nożem. Pamiętał tylko migawki, niczym serię slajdów z policyjnego aparatu. Jej włosy razem ze skórą przybite nad łóżkiem, wyglądające jak czarne, kudłate zwierzątko pełznące po ścianie. Jej pierś leżącą na talerzu na stole zastawionym do kolacji. Sztućce, serwetki. Pierś ze śladami zębów. I krwawe bazgroły na ścianie.

Pamiętał swój bełkot do słuchawki. Język jak zdrętwiały kołek w ustach, które wydawały się obce. Własny krzyk odbijający się od ścian i sufitu. Krzyk, którym się dławił, tuląc do siebie ciało uwolnione z więzów. I coś, czego nie umiał nawet opowiedzieć.

To było zimno. Nagły lodowaty powiew, który ściął mu skórę szronem. A potem pojawiła się postać. Czarna, zamazana, niczym poruszone zdjęcie. Sylwetka wyszła wprost z pobazgranej ściany, okryta niewyraźną, czarną jak dym z płonącej opony peleryną. Nie miała twarzy, tylko ptasi dziób, jak maska doktora z czasów epidemii dżumy. Paweł zobaczył jeszcze, że z każdej dłoni wyrastało po jednym żółtawym, zakrzywionym ostrzu.

Miałem mokre dłonie, czułem, jakby mój przełyk stopniowo napełniał się lodowatą rtęcią.

Wiedziałem, co zobaczył mój siostrzeniec.

Nazywam ich skeksami. Wiem, gdzie żyją. I widuję ich od dziecka. Przyciąga ich nagła śmierć. Ale nigdy nie pojawiają się po tej stronie. Prawie nigdy.

I zwykli ludzie nigdy ich nie widzą.

Prawie nigdy.

Potem pamiętał podwórze. Pulsujące niebieskie błyski alarmowych świateł na dachach policyjnych wozów. Silne dłonie chwytające go za ramiona, tupot wielu ciężkich butów na schodach, twarze sąsiadów wychylające się zza drzwi. Oleiste błyski na czarnych lufach. Migotanie fleszy. Tłum mężczyzn krzątających się po domu. Szorstki oliwkowy koc, którym okryto mu ramiona. Grzechoczące, blaszane głosy z krótkofalówek. Zastrzyki i ciche, lecz natarczywe pytania policyjnego psychologa. Tłuste ślady czarnej kalki, kiedy zdejmowali odciski jego palców.

Tranksen uspokoił go, zatopił płonącą część mózgu w chemicznej, pełnej pustki, fałszywej uldze. Odpowiadał na pytania.

Zabrali go karetką, siedzącego na złożonych noszach i patrzącego w rozmazane światła miasta. Żółte i czerwone bliki na zalanych deszczem szybach.

Tymczasem ściągnięte z całej dzielnicy patrole brygady interwencyjnej szukały wysokiego, chudego mężczyzny w czarnym płaszczu i przeglądały kubły na śmieci w poszukiwaniu białej ptasiej maski doktora.


Spędził w klinice psychiatrycznej trzy dni. Szok posttraumatyczny. Po zastrzykach przeszedł na pigułki, potem był w stanie jeść, spać i odpowiadać na pytania śledczych.

To było ekspresowe śledztwo. Nie znaleźli Doktora Dżumy, jak nazwali go w raporcie. Znaleźli świeżo wypuszczonego z zamkniętego ośrodka psychiatrii więziennej Stefana Durczaka. Był niski, łysiejący, w grubych, dwuogniskowych okularach. Do zeszłego tygodnia od trzynastu lat przebywał na leczeniu zamkniętym. Miał na koncie dwa morderstwa nieletnich i trzy podpalenia. Kiedy go wypuszczano, stanowił kliniczny przypadek skutecznej terapii.

Złapali Durczaka tej samej nocy. Jeździł nocnym autobusem od pętli do pętli, upaprany krwią Magdy, i wrzeszczał rymowaną odę do jakiejś swojej królowej. Miał nóż. Zakrzywiony sadowniczy kozik w drewnianej oprawie. Odciski jego palców zgadzały się z tymi, które odbito na ścianach domu Magdy i Pawła.

Nikt nie zastanawiał się, jak Durczak wyszedł z zamkniętego od środka mieszkania. Nikt nie zainteresował się, co właściwie widział mój siostrzeniec. Sprawa zamknięta. Sukces.

Ale kiedy Paweł wyszedł z kliniki, oczywiście nie był w stanie wracać do rzeźni, w którą zamienił się jego dom. Poszedł spać do hotelu.

A poprzedniej nocy, zanim spotkałem go na dworcu, otworzył oczy z nagłego koszmaru i zobaczył czarną niczym tłusty kopeć sadzy postać stojącą nad jego łóżkiem. Zobaczył twarz, jak maska doktora z czasów zarazy. Zapamiętał węźlastą, żółtawą dłoń, której dwa nienormalnie długie, zrośnięte palce przypominały zakrzywione ostrze. Skeks trzymał w tej dłoni mięsisty, pulsujący owoc. Ludzkie serce, zwieńczone pękiem wyszarpanych naczyń, które nacinał powoli ostrzem drugiej dłoni, jakby obierał pomarańczę. Krew – czarna w rtęciowym blasku neonów lejącym się zza hotelowego okna – ciekła gęstą, gorącą strugą prosto na pierś mojego siostrzeńca.

A potem były puste ulice, dworzec, mój samochód i mój salon.

I Paweł kołyszący się miarowo w fotelu, z monotonnym jękiem: „Zwariowałem, zwariowałem, Boże, wreszcie zwariowałem”.

Mam w domu jakieś środki uspokajające. Jestem przecież świrem. Poklepałem chłopaka po plecach, łagodnym tonem zrobiłem mu wykład na temat halucynacji, koszmarów i szoku posttraumatycznego. Wykład brzmiał wiarygodnie, wiedział przecież, że jestem byłym schizofrenikiem. Powinienem wiedzieć, jak realne potrafią być halucynacje.

Połknął seconal, wypił szklankę wody mineralnej. I po dwudziestu minutach spał jak dziecko. Chemia organiczna to wielka rzecz.

Pierwszego demona widziałem, zanim jeszcze nauczyłem się mówić. Dlatego to tak pamiętam. To był gaki. A ja nie miałem nawet dwóch lat. Upiorna, wysnuta z nicości żółtawa gęba z krwawymi oczami, ścigająca mnie, wrzeszczącego, po całym mieszkaniu. Pamiętam nie tylko przerażenie. Pamiętam też straszny wysiłek, z jakim usiłowałem zawołać o pomoc, wyrazić cokolwiek z tego, co czułem, i nie potrafiłem. Nic z tego, co się ze mną działo, nie mogło być oddane za pomocą tych kilku przypadkowych słów, które znałem. Rodzice uspokajali mnie i nie mogli, bo nie widzieli tego, co ja.

Potem były sny.

Miałem normalne, pogodne dzieciństwo, dopóki nie wypiłem kubka mleka, nie wysłuchałem bajki i nie położyłem się do łóżka. Później w ciemnościach dziecięcego pokoju śniłem o szkieletowych twarzach ludzi ubranych w biało-sine pasiaki, kłębach zardzewiałego drutu kolczastego, widziałem morza ceglanych ruin, wśród których snuł się siny dym, widziałem doły pełne trupów, kłębowiska wyciągniętych rąk, jak powykręcane gałęzie.

Nie bałem się.

Nie rozumiałem, co widzę.

Miałem też przyjaciela. Przychodził do mnie nocą w swoim kosmatym, szorstkim ubraniu o barwie zrudziałego brązu i kapeluszu z podwiniętym z jednej strony rondem. Nazywałem go Matibolo. Pachniał dymem. Miał dobre szare oczy i brakowało mu zęba z lewej strony, co wydawało mi się bardzo zawadiackie. Był opalony tylko do linii kapelusza, a pod nim miał szczecinę rudych włosów, krótkich jak sierść jamnika.

Wiedziałem, że nie żyje.

Pojawiał się w moich snach co noc i usiłował mi coś powiedzieć. Nie umiałem tego zrozumieć, więc Matibolo dał spokój. Próbował się ze mną bawić, ale nie potrafił.

A pewnego dnia zobaczyłem w kiosku żołnierzyka. Innego niż zwykłe figurki czterech pancernych albo dzielnych żołnierzy radzieckich z pepeszami. Był wytłoczoną z masy plastycznej, toporną kopią jakiejś zachodniej zabawki. Miał takie same śmieszne sztylpy, bardzo długi nóż u pasa i brudnożółtą krótką kurtkę z kieszeniami i podwiniętymi rękawami, sięgającą do bioder. A na głowie szeroki kapelusz z zawadiacko podwiniętym rondem.

Musiałem mieć tę figurkę, a kiosk był zamknięty. „Matibolo! Matibolo!” – darłem się. Histeryzowałem tak długo, aż moi rodzice rozważali włamanie do kiosku. Wreszcie go otwarto i pierwszym klientem tego dnia była moja matka, a kiedy powędrowałem do przedszkola, w mojej kieszeni spoczywał bezpiecznie Matibolo.

Dopiero po latach wypełnionych przeraźliwymi i wyjątkowymi doświadczeniami dotarło do mnie. Nie „Matibolo”. Martin. Martin Borrows. Sierżant Martin Borrows z Sydney.

Potem nie miałem już koszmarów. Tylko kiedy w wieku dwunastu lat spadłem z drabiny i leżałem z ciężkim wstrząsem mózgu pośród jarzeniowego półmroku szpitalnej nocy, zobaczyłem, jak wokół mojego łóżka zbierają się skeksy. Słyszałem ich ochrypłe szepty, widziałem upiorne twarze wyglądające niczym czaszki ptaków, ciała jak zwoje czarnej pajęczyny i szkliste, zakrzywione szpony.

Wtedy na dziedziniec wpadła karetka z tym przeciągłym przeciwlotniczym zawodzeniem, jaki miały wówczas sygnały pogotowia, i skeksy wymiotło. Nasyciły się i nie przyszły już do mojego łóżka.

Wróciło, gdy zacząłem dojrzewać, ale już nie jako koszmary. Po raz pierwszy zdarzyło się, kiedy pewnego lata zdrzemnąłem się w dzień, znużony upałem. Potem w nocy nie mogłem zasnąć i w końcu zapadłem w lekki letarg, podobny do półsnu, wypełniony półczuwaniem i nieokreślonymi koszmarami. Pamiętam, że koniecznie chciałem się zbudzić i nie potrafiłem. Wiedziałem, że śnię, jednak nie mogłem tego przerwać. Próbowałem sturlać się z łóżka, próbowałem wstać, próbowałem otworzyć oczy, ale moje ciało mnie nie słuchało. To było jak paraliż. W końcu do rozkołysanego paniką mózgu dotarło, że istotnie miotam się po łóżku, że wstałem i otworzyłem oczy, i patrzę na siebie samego leżącego na wznak.

Otworzyłem wewnętrzne oczy.

Wtedy po raz pierwszy znalazłem się w krainie Półsnu. W świecie Pomiędzy. Po raz pierwszy zobaczyłem jego czerwone niebo i Ka wszystkich codziennych przedmiotów, stojące na ich miejscu jak mroczne atrapy.

To nie jest zaświat. Jeszcze nie. Zaświaty są znacznie wyżej. To tylko pęknięcie. Szczelina. Dziura pomiędzy życiem a śmiercią, wypełniona cieniami i wątpliwościami. Znajdują się tam martwe albo półżywe dusze wszystkiego, co nas otacza. Stoją takie same budynki, takie same krzesła i lustra, wyglądają jednak inaczej, bo to nie są te same przedmioty, tylko ich widma. Ich Ka. Ich odbicia w krainie Półsnu.

Najpierw sam chciałem tam wrócić. Świat Pomiędzy był przerażający, ale mnie fascynował. Byłem tylko nastolatkiem. Czytałem książki o eksterioryzacji i ciałach astralnych. Ćwiczyłem jogę.

A potem okazało się, że nie mogę przestać tam wracać. Niemal co noc. I że świat Pomiędzy wcale nie jest pusty i bezpieczny. To nie było miejsce, w którym mogłem sunąć jak widmo, przenikając ściany, aż dotrę do pokoju, gdzie śpi klasowa królowa piękności, i będę mógł bezkarnie patrzeć na jej nieświadome nagie ciało szesnastolatki.

Okazało się, że to królestwo demonów. Pogranicze. Miejsce, gdzie snują się ci, którzy nie umieją znaleźć swojej drogi na Tamtą Stronę, gdzie zakradają się stwory z innych obszarów, które nie mają siły, by ukazać się w naszym świecie. Najbliższe miejsce, z którego mogą nas dostać, to właśnie świat Pomiędzy.

Zwariowałem właśnie wtedy, kiedy zrozumiałem, że nie mogę się wyzwolić. Kraina Półsnu sama przyzywała mnie co noc, wciągała, widmo pomiędzy widma i potwory zrodzone z naszej podłości i karmiące się nami.

Leki pomogły. Nie wiem, czy uleczyły mnie ze schizofrenii, ale w każdym razie przerwały więź pomiędzy mną i światem Pomiędzy.

Potem wróciłem tam już świadomie.

Pomógł mi Siergiej Cziornyj Wołk. Poznałem go zawodowo, jako etnolog, wędrując z ekspedycją po kraju Ewenków. To właśnie tam, siedząc w jego chacie przy samowarze i czarkach spirytusu, zrozumiałem, że po raz pierwszy mogę o tym komuś opowiedzieć. Siergiej – mały, chudy Azjata o twarzy płaskiej jak patelnia – też wyczuł we mnie bratnią duszę. Dlatego zakładał dla mnie swoją reniferową kurtkę obwieszoną blaszanymi brzękadłami, brał do ręki bębenek, prychał spirytusem w ogień i opowiadał mi bajki o mądrym Lisie. Uczył mnie o Drzewie Życia i światach, które są nad i pod nami. Ale po to, żebym mógł robić swój doktorat.

Potem, kiedy wyłączałem szpulowy przenośny magnetofon Kasprzak i odkładałem aparat Smiena, rozmawialiśmy prawdziwie. I dopiero wtedy Siergiej pokazywał mi, co naprawdę znaczy syberyjski szaman. Tylko w cztery oczy. Taka była umowa.

To Siergiej nauczył mnie zbierać wiotkie, maleńkie grzybki na czerwonych nóżkach, nauczył dodawać zioła i porosty i robić z tego nalewkę na mocnym domowym spirytusie. To dzięki niemu wróciłem do świata Pomiędzy.

„Musisz tam wrócić” – mówił Cziornyj Wołk. „Inaczej nie zaznasz spokoju. Zawsze już będziesz się bał”.

Bałem się, pijąc nalewkę.

A potem leżałem pod upiornym czerwonym niebem Pomiędzy, widziałem nad sobą kolczaste widma cedrów bodące wirującą nieskończoność i wydawało mi się, że tłumy zębatych, porosłych czarną sierścią bestii rozrywają mnie na strzępy i składają na powrót rudymi od mojej krwi łapami.

Umarłem i narodziłem się na nowo.

Ale nauczyłem się wchodzić do świata Pomiędzy zupełnie inaczej. Już nie jako mglisty, przeciekający przez ściany astral. Mogłem się tam pojawić jako istota z krwi i kości. I nie tak łatwo było mnie już skrzywdzić.

Wtedy właśnie spotkałem Celinę.

Sama ściągała mnie do siebie. Do na wpół rozwalonej altany z płyt pilśniowych i eternitu, gdzie ją zawleczono. Na pracownicze ogródki działkowe. Do szarej cementowej podłogi, którą zalano jej płytki grób.

Wykopywała się spod tej podłogi co noc krwawymi dłońmi o połamanych paznokciach, wyjąc przeraźliwie z wściekłości i żalu. Na jej zielonkawym ciele został tylko przegniły strzęp kostiumu kąpielowego.

Normalnie wystarczyłoby ją uspokoić i przeprowadzić. Mogłem to zrobić. Ale wtedy o tym nie wiedziałem. Celina przykuła się do tej altany i podłogi na zbyt długo. Myślę, że w kategoriach astralnych chyba jakoś zwariowała.

Znalazłem ten ogródek. Altana stała tak samo jak jej cień w świecie Pomiędzy, a podstarzały morderca grabił zeschłe liście, którymi sypały pokręcone jabłonie. Zapamiętałem jego twarz.

Dorwałem go potem którejś nocy w świecie Pomiędzy. Spał we własnym łóżku, mglisty i nierzeczywisty. Tej nocy to przede mną uciekano na zamglonych, zasypanych popiołem ulicach krainy Półsnu.

Patrzyłem na jego podwójne ciało. Materialne, ledwo widoczne i mgliste, oraz słabego, świetlistego astrala, który wyglądał jak mdła poświata.

Pamiętam swój gniew. Gniew Celiny. Usłyszałem syczące szepty, niczym szelest suchych liści, i zobaczyłem, że z szafy wychodzi skeks. Zaczął kręcić dziobatym łbem po ptasiemu, obracając go raz jedną, raz drugą stroną, wokół dzioba jak czarna żmijka zakręcił się chudy język.

Usłyszałem własny ryk i trzasnąłem skeksa przez pysk.

To było szaleństwo. Powinien był mnie zabić.

Tymczasem uciekł.

A potem wbiłem dłoń w chudą klatkę piersiową ubraną w bordowo-niebieską piżamę i namacałem twarde, śliskie serce, trzepoczące w mojej dłoni niczym wróbel.

Dałem je Celinie.

I nie wiedząc dlaczego, przytuliłem ją do siebie. I wtedy po raz pierwszy otworzyłem komuś drogę.

Zalał nas słup białego światła, który wbił się w czerwone niebo jak filar. Czułem, jak dziewczyna w moich ramionach robi się coraz lżejsza. Wyszeptała mi coś do ucha, dopiero po chwili zrozumiałem, że to adres. Adres domku na przedmieściu, gdzie kiedyś mieszkała jej babcia.

– Pięćdziesiąt złotych rubli – powiedziała Celina. – W pudełku po herbacie, pod korzeniami jabłoni. To był mój posag. Należy ci się obol, mój Charonie.

Puściłem ją, była lekka jak wypełniony gazem balon. Ruszyła w górę po słupie światła, który dla niej otworzyłem.

– Leć – szepnąłem. – Leć do światła.

Filar blasku przestał bóść czerwone niebo. Przejście się zamknęło.

Tak zostałem psychopompem.

A następnego dnia znalazłem resztki domku babci – ceglany prostokąt na opuszczonej działce zarośniętej bzem i pokrzywami. I wykopałem zardzewiałą puszkę po herbacie. Mój pierwszy obol.

Odkryłem swoje powołanie.

Nie pracuję co noc. Pilnuję, żeby nie wędrować po świecie duchów częściej niż raz na dwa, trzy dni.

I tej nocy nie zamierzałem pracować, ale historia mojego siostrzeńca zmieniła wszystko.

Przez ostatnie lata zgromadziłem sobie sprzęt. Bywają przedmioty, które właściciele albo dramatyczne wydarzenia nasycili tak potężnym duchem, że mogę je zabierać ze sobą. Dzięki temu mam broń, mam różne urządzenia, w naszym świecie będące tylko zardzewiałymi gratami, ale ich Ka działa tak, jak chcę, w świecie Pomiędzy.

Jednym z tych przedmiotów jest Marlene. Marlene to motocykl. Martwy od lat, zapyziały grat BMW R-75 sahara, z koszem. Marlene była bardzo ważna dla swojego właściciela, sturmführera Willy’ego Stoemke. Umarł na niej. Do końca nie wypuścił z rąk kierownicy. I nawet potem długo nie był w stanie jej zostawić. Jazda na Marlene była jedynym dobrym wydarzeniem, jakie trafiło mu się przez całe cholerne dziewiętnastoletnie życie. Nie widział, nie robił i nie znał niczego dobrego poza Marlene. Nawet nigdy nie miał kobiety.

Po tej stronie to tylko stojący w moim garażu zardzewiały trup, o zarośniętych tłokach, postrzelanym baku i zetlałych przewodach. Jednak w świecie Pomiędzy wystarczy jedno kopnięcie w rozrusznik i Marlene rusza jak niecierpliwy rycerski wierzchowiec. Wytaczam się pod ceglaste niebo i sunę przez miasto widm i snów, zerkając na Busolę. Jej tarcze wirują i kręcą się jak astrolabium, szukając zawirowania emocji i drgnięć eteru, które towarzyszą nagłej śmierci i pojawieniu się w świecie Pomiędzy kolejnej zagubionej, niewiedzącej, co dalej robić, duszy.

Tej nocy czułem, że coś się zmieniło. Coś było nie tak. Wiśniowe niebo było takie samo i tak samo przelewały się po nim dziwaczne fraktale żółtego i niebieskiego światła, jak mgławice ze zdjęć astronomicznych, ale jednak coś niedobrego wisiało w powietrzu. Czuło się jakiś niepokój.

Krążyłem po widmowym, mrocznym mieście i rozglądałem się. Większość istot, które można tam spotkać, to niewyraźne plamy mroku, przemykające na granicy pola widzenia. Niektóre przychodzą gdzieś z innych światów, a niektóre rodzą się tutaj. To ludzie je produkują. Te są najbardziej podobne do zwierząt. Jakichś trujących meduz albo pająków. Reagują instynktownie i bezmyślnie. Kiedy spotykają kogoś takiego jak ja, najczęściej po prostu czmychają.

Czasami, choć rzadko, spotykam lunatyków. Tak ich nazywam, ale to nie wędrujący we śnie, tylko tacy sami idioci jak ja kiedyś. Eksperymentatorzy. Próbują sztuki eksterioryzacji ciała astralnego. Chcą unosić się w powietrzu, wędrować przez ściany i ulice, odwiedzać ukradkiem tych, których kochają lub pożądają, i zostawiają swoje opuszczone, bezbronne ciała na pastwę demonów. Tu, w krainie Półsnu, sami przypominają widma. Półprzejrzyści, zwiewni, snują się to tu, to tam i najczęściej kiedy zorientują się, że nie są sami, uciekają z powrotem do swoich ciał, jak myszy czmychające do dziury. Prawdziwe widma wyglądają tu realnie i ostro. Przypominają istoty z krwi i kości.

Widuję przeróżne stwory. Są groteskowe i pokraczne, półludzkie i karykaturalne, ale kiedy się na nie patrzy, wyglądają wystarczająco groźnie.

Zazwyczaj nie mogę spokojnie patrzeć na obrazy Hieronymusa Boscha. Wszystko wygląda zbyt znajomo.

Próbuję to oswoić i dlatego nadaję im nazwy, jakbym był przyrodnikiem odkrywającym i klasyfikującym nieznaną faunę. Wszystko zaraz robi się bardziej swojskie.

„Och, to tylko szczękacz”. Albo: „Płaskognilce nisko dziś latają. Chyba będzie padać krew”.

Tak naprawdę zazwyczaj ulice są puste, wiatr gna po nich kłęby srebrnego popiołu, bestie i stwory przemykają gdzieś w mroku. Złażą się rzeczywiście, kiedy poczują świeżą pneumę, ale dopiero wtedy.

Tej nocy jednak widziałem zbyt wiele ruchu. Dookoła mojego domu kręciło się kilka skeksów, a to nigdy nie jest dobre. Czują śmierć, i to nagłą, paskudną, taką, która zostawia mnóstwo zaczętych i przerwanych spraw. Kucały, owinięte swoimi płachtami, albo stały nieruchomo niczym ponure marabuty na trupie krokodyla. I patrzyły.

Patrzyły na mój dom.

Słyszałem szepty, syki i chichoty, szelest suchych, martwych liści. Jakieś inne bestie krążyły po ulicach, przez snop światła z reflektora Marlene przebiegło coś zębatego, pokrytego kolcami, co omiotło mnie paskudnym spojrzeniem liliowych oczu. Nawet po niebie krążyły kształty podobne do płaszczek, holujące długie ogony.

Znalazłem dom, w którym po tamtej stronie snu mój siostrzeniec mieszkał ze swoją dziewczyną.

Zaparkowałem na chodniku. Wzdłuż ulicy stały niewyraźne Ka kilku samochodów, wyglądały jak cienie. Albo dzisiejsze samochody nie mają duszy, albo właściciele nie przywiązują do nich wagi, nie wiem. Kamienica była wyraźnie widoczna, stara. Emocje, myśli i marzenia setek mieszkańców wyprodukowały przez lata mnóstwo myślokształtów, które pełzały po ścianach, skrobały i przebiegały w półmroku, wirowały wokół mżących na rudo żarówek niczym ćmy. Jakieś chude, pokraczne stwory kucały na gzymsach i balkonach jak średniowieczne gargulce.

Łatwo było znaleźć drzwi na najwyższym podeście schodów, przekreślone biało-czerwonymi taśmami z folii, zapieczętowane paskami papieru ze stemplami dzielnicowej komendy policji.

Zdarłem paski jednym ruchem, wyjąłem zza pazuchy obrzyn i kopniakiem otworzyłem drzwi.

Nic.

W środku było ciemno i pusto.

Jakby coś pożarło całe Ka mebli, ścian i przedmiotów, zostawiając tylko mrok.

Zawołałem Magdę. Musiała tu być. Chciałem jej pomóc, chciałem ją wypuścić na tamtą stronę, ale chciałem też zadać jej kilka pytań. O rzeczy, których dowiedziała się dopiero teraz.

Ale znikła.

Oczywiście mogła od razu przejść dalej. Nawet w przypadku takiego makabrycznego końca czasem się to zdarza.

Nie dowiedziałem się niczego.

Dopadło mnie na schodach.

Na to coś nie miałem nazwy. Spadło z sufitu i było jednym lśniącym jak rtęć ruchem. Było niczym skorpion, modliszka i rzeźba kobiety odlana ze srebra. Zablokowałem coś kolczastego, chyba kończynę, ostre jak szkło szpony mignęły mi koło oczu, światło rozlało się po ślepym, obłym łbie, w którym kłapały ludzkie, srebrne szczęki przypominające protezę dentystyczną. Ręka trzymająca ciężką broń uwięzła gdzieś wśród tego całego ruchu i szamotaniny.

To było potwornie szybkie.

I silne.

Wszystko trwało najwyżej kilka sekund.

Mam płaszcz. Długi, skórzany i ciężki, który tutaj działa jak pancerz. To ten płaszcz mnie uratował. Machnąłem połą, zarzucając ją na wijące się ciało, i odgrodziłem się nią od kłapiących wściekle szczęk. A potem znalazłem jakieś podparcie pod lewą nogą i kopnąłem to coś, spychając je ze schodów.

Uniosłem uwolniony obrzyn i ściągnąłem spust.

Wystrzał wypełnił klatkę schodową jak wodospad. Ciało bestii skłębiło się niczym obłok dymu i zamieniło w wąską strugę zassaną przez lufę.

To wygląda jak wystrzał z dubeltówki na filmie puszczonym od tyłu. Najpierw jest błysk, potem obłok, który następnie wślizguje się do lufy. A na końcu łamię broń i wyrzucam z komory pełną łuskę. Do tego wszystkiego nie jest gorąca, tylko wściekle zimna.

I wypełniona demonem.

Pojechałem do lasu. Busola wibrowała i śpiewała metalicznym brzękiem, pierścienie wirowały wokół osi, strzałka wskazywała kierunek.

Las.

Za starymi torami.

Kiedy przyjechałem, już byli na miejscu.

Widmowy samochód, przez który przeświecały pokraczne Ka drzew.

I trzy widma. Dwa z pistoletami w dłoni i jedno ze związanymi z tyłu rękoma, ściśniętymi białym plastikowym paskiem jednorazowych kajdanek.

Nawet nie pofatygowali się wykopać grobu.

– Było ci mówione, cwelu?! – darł się wyższy z katów. Przynajmniej jakoś angażował się emocjonalnie. – Było?! Że masz się nie wpierdalać?!

Nic nie mogłem zrobić. Nie należeli teraz do mojego świata.

Ten skazany walczył o ostatni haust godności, ale łzy bez udziału woli ciekły mu po policzkach, nogi w przemoczonych spodniach dygotały jak w ataku malarii. Jego dusza za to świeciła jasnym ogniem przerażenia, częściowo już wychodząc z ciała. Pewnie odczuwał to jako wrażenie zapadania się i drętwienia.

Oparłem się łokciami o kierownicę i zapaliłem papierosa. Ka papierosa, ma się rozumieć. W świecie Pomiędzy nawet papierosy mają duszę.

Wystrzał zabrzmiał głucho i płasko. Widmo wystrzału.

Potem jeszcze jeden i następny.

Czekałem.

Wypaliłem papierosa, zanim umarł. Potem musiałem znowu czekać, aż minie pierwszy atak paniki. Aż się wykaszle, wyszlocha, wymiota pomiędzy pokręconymi drzewami, pod obcym niebem barwy krwi, po którym przelewają się żółto-niebieskie fraktale i tną je świetliste linie.

Aż zrozumie, że nie żyje.

Patrzyłem, jak od najgłębszych plam cienia odrywają się strzępy mroku i przybierają kształty karłów skrytych w głębokich kapturach i powłóczystych opończach. Słyszałem drapieżne chichoty.

Czekałem, aż zaczną go gonić.

Wtedy bez pośpiechu rozdeptałem niedopałek papierosa, okręciłem jedną rękę zdjętym płaszczem i poszedłem robić porządek.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Popiół i kurz. Opowieść ze świata pomiędzy

Подняться наверх