Читать книгу Wypychacz zwierząt - Jarosław Grzędowicz - Страница 5
ZEGARMISTRZ I ŁOWCA MOTYLI
ОглавлениеZanim gosposia przygotuje moją poranną kawę, robi pierwsze zakupy. Są takie rzeczy, które muszę mieć na stole codziennie świeże. Rogaliki z makiem i czarnuszką, pączki i bułki od Wentzla, pudełko „egipskich”. Ale także „Czas”, „Ilustrowany Kurier Codzienny” oraz „Gazetę Polską”.
Poranek zaczynam od prasy. To nie są gazety z moich czasów. Nie znajdziecie w nich słowa „orgazm”; jest to zjawisko na razie niezbadane, a w każdym razie tajne. Nie zobaczycie kobiecego sutka, gołych nóg ani pośladków. Nie ma też pojęć: „menedżer”, „plik avi”, „hipertekst”, „konceptualizm” ani określenia: „ciepłe, gejowskie klimaty”...
Przebiegam oczami artykuły, bezwstydnie obnażające poglądy autorów nieznających poprawności politycznej i maskujące równocześnie zwykłą niewiedzę. Artykuły oparte na plotkach, zeznaniach, informacjach przekazywanych telegramem albo przez telefon. Bawią mnie takie słowa, jak: „referencyj”, „jejmość” albo „stójkowy”, ale już tylko przelotnie. Wzbudzają najwyżej lekką pobłażliwość.
Szukam słów, na które jestem wyczulony. Nazwisk, incydentów. Czegoś, co może stanowić oznakę, że świat zamierza potoczyć się taką drogą, jaką znam z podręczników historii.
Za rok nadejdzie wrzesień trzydziestego dziewiątego. I pomimo że wiem, iż nic się nie wydarzy, zdaję sobie sprawę, że będę cały czas spoglądał na niebo i czekał na bomby.
Trzeba było wyjść w piki, pomyślał ksiądz Gorzelski ponuro. I może jeszcze nie pić tyle wiśniówki. To aż grzech. Chyba...
Bryczka turkotała na granitowej kostce, za szpalerami lip tuż nad linią horyzontu zaraz miało sinieć niebo. Nadchodził spóźniony jesienny świt. Gawryła smagnął konie, stukot kopyt przyspieszył. Ksiądz przez chwilę grzebał w kieszeni płaszcza, wreszcie znalazł papierośnicę i zapałki. Szerokie plecy Gawryły jak zwykle w czwartek wyrażały jedynie święte oburzenie, choć woźnica nie ośmielił się powiedzieć ani słowa. Ksiądz wsunął ustnik papierosa pomiędzy wyschłe wargi i zagrzechotał pudełkiem.
A także nie jeść tyle kaczki, najświętsza Panienko, kontynuował milczący rachunek sumienia. I tyle pasztetu... No i jeszcze kiełbasa z dzika, i grzybki... I „myśliwska”, mój Boże... Ile ja tego wypiłem? Nie licząc wina, oczywiście, wino jest w zasadzie ewangeliczne. Aczkolwiek jarzębiak chyba nie, zafrasował się. Podobnie jak arak, śliwowica i angielska whisky. Jarzębiak jest niezbędny dla zdrowia, lecz obawiam się, że piłem też jakiś koniak, ale przecież nie można po kolacji nie wypić koniaku... Zwłaszcza że był francuski...
Zapałka trafiła właściwym końcem w draskę i ojciec Józef zaciągnął się wonnym dymem.
Mam nadzieję, że nie dopuściłem się jakichś świńskich propozycji wobec niewiast, zaniepokoił się. Wdowa na pożegnanie tak dziwnie się uśmiechała... Mój Boże, jakie ciało jest mdłe, pomyślał zatroskany. A już moje wydaje się mdłe w dwójnasób. Co ja jej nagadałem?
Tańczyłem...! – ocknął się na chwilę, tknięty fatalnym wspomnieniem. I śpiewałem żurawiejki...! Wybacz, Panie...
Milczący dotąd Gawryła splunął ciężko przez zęby.
Bryczka toczyła się przez ciężki, atramentowoczarny mrok na minuty przed świtem, wśród drzew snuła się pasmami mgła, kopyta dźwięcznie klekotały o bruk.
Pierwszy błysk smagnął sinym, acetylenowym błękitem w momencie, gdy nieszczęsny proboszcz zapadał już w ciężki od wyrzutów sumienia sen. Niczym bezgłośne uderzenie pioruna wśród pustych pastwisk. Jedno uderzenie ostrego światła przecięło drogę pręgami cieni i znikło. Znowu zapadła ciemność.
Widoczna na horyzoncie główna ulica w Biernatyczu, oświetlona od roku elektrycznymi lampami i migocąca jak sznur świetlnych paciorków, nagle zamigotała i zgasła, jakby wieś znikła w brzuchu mrocznego Lewiatana. Ciemność zapanowała niepodzielnie, wydawało się, że nawet gwiazdy przygasły. W głębokiej, nieprzeniknionej czerni zaczęły chórem wyć psy.
– Wciurności z to elektryko – sapnął Gawryła i strzepnął jeszcze raz lejcami. – Nu! Hajda!
Gruchocący odgłos kopyt przyspieszył, ale niewiele było widać. Dwie świecowe latarnie wiszące u burt bryczki dawały coś tyle światła, jakby płonęły w beczce czarnej kawy. Ich blask ledwo sięgał do kostki drogi i muskał pnie na poboczu.
Byle na plebanię, pomyślał ksiądz. Byle do łóżka, już chyba dzisiaj nic nie narozrabiam...
Kolejny rozbłysk zalał całą okolicę rtęciowym światłem, pokroił drogę smugami cienia i rozlał się po polach.
– Ki czort... – wycedził ksiądz Józef, osłaniając twarz od blasku.
Przede wszystkim przyszło mu na myśl, że ktoś wziął się za spawanie albo że wybuchł jakiś pożar. Dlaczego nad ranem i pośrodku pustego pola – nie wiadomo, ale trzeba przyznać, że proboszcz nie był człowiekiem zabobonnym.
Na horyzoncie płonął wyraźnie siny ogień, malując coś na kształt szklanej kopuły, wewnątrz której miotały się syczące błyskawice, smagając jej ściany. W samym centrum płonęło liliowym blaskiem miniaturowe słońce.
Bryczka stanęła.
– Łojezujezu – krzyknął Gawryła cienkim głosem.
Ach, więc nie mam delirium, pomyślał rozsądnie ksiądz Józef. Bo i Gawryła to widzi. Zatem to musi być kara za nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu...
Kopuła płonęła pośrodku pola, oświetlając całą okolicę. Powietrze wydawało się dziwne i metaliczne, jak w czasie burzy, a Gorzelski poczuł, że włosy na ciele stają mu dęba. Rzecz nie mieściła się w głowie, ale absolutnie nie czuł się gotów na cud. Nie dzisiaj... Nie w pół drogi między kolacją u hrabiostwa a głębokim snem na przytulnej plebanii. Zdrzemnąłby się, odprawił jutrznię, a potem zjadł aspirynę i wrócił do łóżka. To nie jest dobry moment na cuda. Nie dziś.
Płonąca wśród pól półkula ostrego światła przygasła nieco i można było dostrzec wewnątrz klęczącą sylwetkę człowieka. Nagiego mężczyzny, skulonego, z rękami przy ciele i z pochyloną głową. Wokół równym, geometrycznym kręgiem paliła się trawa. Proboszcz skamieniał.
Gawryła przeciwnie. Wrzasnął jeszcze raz: „Łojezuńku!”, zeskoczył z kozła i bez namysłu pognał w mrok, błyskawicznie, jakby ćwiczył to przez całe życie. Ksiądz został sam na siedzeniu bryczki, pod sinym blaskiem płonącym pośród nocy. Konie zarżały zdjęte nagłym strachem.
Józef Gorzelski mógł być leciutko wstawiony, mógł starzeć się na swojej parafii bardzo daleko od ewentualnej świętości, mógł trawić czas, młócąc we dworze w karty albo trik-traka i przystawiając się do owdowiałych pań, ale pozostawał nie tylko zwykłym wiejskim proboszczem. Przede wszystkim czuł się kapelanem polowym Dwudziestego Szwadronu Ułanów Zmotoryzowanych i w tym ujęciu traktował swoje powołanie śmiertelnie poważnie. Nie w obliczu powściągliwości, skromności i pobożnej pokory – to jakoś nigdy do niego nie przemawiało – ale gdy sprawy stawały się ostateczne, jego wiara zamieniała się w granitową skałę.
Westchnął ciężko, uniósł się z siedzenia i otworzył skrytkę pod kanapą bryczki. Wyjął ze środka zawiniątko, rozwinął kawałek oliwkowej derki, z której wydobył trójkątne drewniane puzdro z zaokrąglonymi brzegami. Drżące, zdrętwiałe od zimna i alkoholu palce przez chwilę borykały się z rzemieniem, po czym proboszcz zdołał otworzyć klapkę na krótszej ściance pudła i wydobyć lśniący oleiście czarny długolufy pistolet, z rękojeścią obłą jak uchwyt spłuczki. Odciągnął z trzaskiem zamek, odwrócił drewnianą kaburę i jednym ruchem umocował ją na końcu rękojeści. Zaopatrzona w ten sposób broń zyskała prowizoryczną kolbę, a ksiądz rotmistrz Gorzelski podejrzewał, że będzie potrzebował dziś więcej punktów oparcia niż tylko ziemia pod nogami. Postawił kołnierz płaszcza, z kieszeni wyjął różaniec, który powiesił na szyi, przerzucił pistolet do lewicy i uczynił nad nim znak krzyża. Nie miał niczego prócz różańca, ale przecież nie wybierał się z wiatykiem, tylko na wista. Mauzer pod siedzeniem bryczki podróżował od zawsze – trochę na pamiątkę, a trochę tak na wszelki wypadek. Nigdy nie było wiadomo, czy ktoś, spotkawszy w nocy pojazd z bezbronnym sługą bożym, nie zechce wszcząć burdy. Socjalista jakiś, dajmy na to. Czasy były pełne zepsucia.
Ksiądz Gorzelski zeskoczył z dwukółki, rzucił papierosa na drogę, roztarł go podeszwą i delikatnie namacawszy palcami w ciemności krzyżyk na końcu różańca, przeskoczył rów, po czym ruszył przez pastwiska w kierunku światła.
Wewnątrz drewnianej kabury znalazł jeszcze rzemień z karabińczykiem i przypiął go do kółka na końcu rękojeści. Teraz mógł zwiesić pistolet z ramienia i w razie czego pokazać, że ma puste ręce. Wiedział, że złapie kolbę szybciej, niż ktokolwiek będzie mógł przypuszczać, a broń pozostanie na razie niewidoczna.
Maszerując pustym pastwiskiem w kierunku dziwnego, ostrego światła i rzucając na burzany długi cień, przypomniał sobie o spoczywającej w kieszeni płaskiej metalowej flaszeczce, której zwykle nie pokazywał nikomu, bo przyszwejsowany do ścianki emblemat Korpusu Kapelanów Polowych wydawał mu się umieszczony bluźnierczo. Teraz jednak chlupocąca w środku miarka araku przypominała o sobie wyjątkowo kusząco. Zrobił jeszcze kilka kroków i pomyślał, że to nie jest dobry czas na łyk przed szarżą. Wypił już dzisiaj dosyć, lepiej mieć pewniejsze ręce.
Do błogosławieństw, naturalnie.
Widział krąg płonących krzaków, ale to był normalny ogień, zrozumiały i codzienny. Mógł go zaprószyć ktokolwiek. Kula liliowego blasku, obrysowująca sylwetkę klęczącego człowieka i miotające się wokół błyskawice, które lizały niewidzialną kopułę, to nie było już nic normalnego. Może jakiś aeroplan się rozbił? – pomyślał ksiądz bezradnie, doskonale wiedząc, że wmawia sobie głupstwa.
Słyszał już ostry trzask wyładowań i dziwne, basowe buczenie, które odzywało się aż w zębach. W powietrzu pachniało metalicznie burzą i odurzająco dymem tlących się ziół. Na całym ciele poczuł dreszcze. Drobne, kłujące, nie całkiem takie, jak ze strachu.
W oddali ponuro chórem wyły psy.
Błyskawice zgasły nagle, zostawiając na siatkówce Gorzelskiego zielone zygzaki powidoków i smolistą czerń dokoła. Tylko wokół ciała klęczącego mężczyzny jarzył się zielonkawy nimb, rzucając słabe światło na trawę i twarz księdza.
Tamten klęczał, wsparłszy dłonie o ziemię, ze zwieszoną głową, zupełnie nieruchomy i jakby wyczerpany. Jego ciało, widoczne doskonale, jeszcze jarzyło się zielonkawym, podobnym do fosforycznego blaskiem. Gorzelski widział wyraźnie szerokie barki, wygięte w łuk plecy i pośladki. Patrzył, a jego mózg milczał w osłupieniu.
Człowiek klęczący w idealnie półkolistym dole, obwiedzionym kręgiem płonącej trawy, uniósł nagle głowę, po czym wstał z wysiłkiem. Był bardzo wysoki; miał niezwykle regularne rysy twarzy. Nieziemsko regularne.
Ksiądz, poruszając bezgłośnie wargami, uniósł w palcach krzyżyk różańca.
Nagi mężczyzna potrząsnął głową jak ogłuszony bokser i wyprostował się. Kapelan osunął się na kolana w mokrą trawę.
– Panie, nie jestem godzien... – powiedział. Nic więcej nie przychodziło mu do głowy. Chrząknął. Głos nie chciał przedostawać się przez ściśnięte gardło. – Nie jestem godzien... Nawet nigdy nie wierzyłem w anioły... To znaczy... Jezu, ratuj...
– A u wszystkich tych wierzących było jedno serce i jedna dusza – oznajmił nagle przybysz potężnym głosem. – I nikt z nich nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne.
– Dzieje Apostolskie: 2, 44... – rozpoznał Gorzelski. Przypowieść o wspólnocie dóbr. A wtedy pojął, że kimkolwiek jest przybysz, jest zmarznięty, bo nagi. Zdjął płaszcz i podał obcemu.
– Nie było też między nimi nikogo, kto cierpiałby niedostatek – ciągnął obcy, zakładając księżowskie rojtszwańce – ci bowiem, którzy posiadali ziemię albo domy, sprzedając je, przynosili pieniądze uzyskane ze sprzedaży.
– Tak, tak... Naturalnie – wymamrotał osłupiały ksiądz, grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu pugilaresu. Nie był pewien, czy dwadzieścia guldenów, które nosił na drobne wydatki, oraz szesnaście pięćdziesiąt, które wygrał w wista od hrabiego, to odpowiedni datek dla anioła.
– Ananiaszu, czym to szatan omotał serce twoje – powiedział anioł aksamitnym głosem – że okłamałeś Ducha Świętego i zachowałeś dla siebie część pieniędzy za rolę?
Kapelan zdrętwiał. Doskonale pamiętał, co było dalej.
Pochmurne niebo szarzało nad horyzontem. Drobny deszcz ugasił tlącą się trawę, a siwy dym z idealnie okrągłego pogorzeliska wchłonęły niskie, snujące się pasmami warstwy mgły. Wstawał ponury, siny świt.
Krakały wrony.
Na drogę wyszedł wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu i przykrótkiej sutannie. Rękawy ledwo sięgały mu za łokcie. Z ramienia na rzemieniu zwisał mu długolufy pistolet z przyprawioną do rękojeści drewnianą kolbą. Mężczyzna zsunął biret na tył głowy, wyjął piersiówkę ozdobioną symbolem Korpusu Kapelanów i pociągnął spory łyk, po czym wsunął między wargi papierosa i zapalił zapałkę jedną ręką. Rzucił ją na ziemię i człapiąc rozsznurowanymi trzewikami, ruszył w kierunku niewielkiej bryczki stojącej na drodze, ledwo widocznej w sinawym świetle przedświtu.
Konie rżały niepewnie i drobiły w miejscu, oglądając się trwożnie przez ramię.
Mężczyzna wskoczył na kozioł, spuścił hamulec.
– No, gniade – powiedział – jedziemy na plebanię.
– Pan się pozwoli przysiąść? – Meier podniósł wzrok znad gazety i bez słowa wskazał krzesło naprzeciwko. Mężczyzna usiadł, nie zdejmując kapelusza. Meier upił łyk kawy i podniósł pudełko papierosów, częstując gościa. Tamten odmówił ruchem głowy, a potem nachylił się w jego stronę.
– To nie jest git, że pana jest tak łatwo znaleźć, panie Meier. Ja panu to mówię.
– Dlaczego, panie Holzman?
– Pan mnie wynająłeś, bo pan chcesz coś wiedzieć, jak się stanie. A mnie się tak zdaje, że jak pan się dowiesz, że właśnie się stało, to może pan będziesz potrzebował uciekać, panie Meier.
– Panie Mońku – powiedział Meier spokojnie – przestań się pan popisywać i mów pan normalnie. To nie kabaret. Nic nie rozumiem. Gdzie mam uciekać?
– Uj, a co się pana nie podoba w moje normalne mówienie? Czy ja mówię nienormalnie? Ja do pana przyszedłem jako Moniek Holzman, a Moniek Holzman mówi normalnie. Jak ja będę potrzebował wyglądać jak goj, to ja będę mówił jak Eugeniusz Bodo.
– Do rzeczy.
– Pan chciałeś wiedzieć, jak się stanie kilka rzeczy. To ja panu mówię, że się stały.
– Znaczy?
– Ja przyszedłem do pana do domu. Miałem od moich ludzi i telefon, i depeszę. No to wziąłem i przyjechałem taksówką, panie Meier, to pana będzie kosztowało gulden i czterdzieści groszy górką. To ja przychodzę, a ta dziewuszka, co to u pana gotuje, mi mówi, że pan poszedłeś. Myślę sobie, że jak jest piątek, to pan inżynier Meier siedzi w „Ziemiańskiej” na dole, czyta gazety i pije kawę. I jak ja to wiem, to ci, co to pana szukają, też będą wiedzieć. Niedobrze tak zawsze robić furt jedno i tak samo. Pan jesteś przewidywalny, panie Meier.
– Co się stało?
– W zaprzeszłym tygodniu ktoś obrabował plebanię, a księdza znaleźli zabitego na polu, całkiem gołego. Tak jak pan mówiłeś. Zabrali mu gelt, co miał przy sobie, wszystkie oszczędności z plebanii, nawet bryczkę. Ale wzięli, uważasz pan, płaszcz i wszystko, co miał na sobie, nawet buty i, ja pana przepraszam, ale zostawili go ze szwancem na wierzchu. Kark mu skręcili. To było na Podolu. Pan kazałeś sprawdzać też wygrane. I co pan powiesz? W Berdyczowie jeden ksiądz w trzy dni później wygrał na koniach dziesięć tysięcy. To jest raz. Drugie, to we Lwowie policja znalazła jednego takiego po nocy, też był całkiem goły i mówił od rzeczy. Niby stracił pamięć. Wiedział tylko, jak się nazywa. O, kelner, pan mi weź kminkówki, panie Meier, sto gram i lepiej sam pan też weź koniaku. Ten zatrzymany to, panie Meier, świecił się w areszcie, jakby go wymalowali fosforem. Do rana mu przeszło. Do tego kilka dni później ten z zanikiem pamięci uciekł ze szpitala, a ganc taki sam facete wygrał w loterii „Koniczynka” dwa tysiące guldenów. To jest dwa. I też pan mówiłeś, że tak się może stać. Trzecie, to ktoś zamordował oficera artylerii i też go zostawił z gołą dupą na ulicy. Pieniądze, ubranie, wszystko. I to jest, panie Meier, trzy. Ale to było wczoraj na Powiślu. Na tym samym Powiślu jedna baba narobiła rabanu, że widziała diabła, co się narodził w piorunach. Coraz bliżej. Pan mi nigdy nie mówiłeś, o co panu chodzi, ale ja tak myślę, że pan nagle będziesz szedł pilnie wyjechać. Mam rację czy nie?
– A skąd panu przyszło do głowy, że mnie ktoś szuka?
– A kto powiedział, że mnie coś przyszło do głowy? Ja rozumiem, jak dadzą komu po głowie i ukradną pieniądze. No, ja jeszcze zrozumiem zegarek albo, niech tam, futro. Ale jak ktoś kradnie nawet gacie i buty, to to nie jest nic normalne. Tak jak nie jest normalne zabić człowieka za parę groszy i jakieś łachy. Co to jest za geszeft wisieć za spodnie? Mnie nic nie potrzebuje przychodzić do głowy, ja jestem detektyw i ja potrzebuję, żeby mnie pan zapłacił za robotę, co ja dla pana robię. Jak pan wyjedziesz albo pana znajdą gołego na jakim polu, to kto mnie zapłaci? Król Zygmunt? Ja nie na to pracuję, że nie mam co robić, panie Meier. Jestem tylko biedny Żyd, ale ja nie jestem taki głupi, żeby nie rozumieć, że pan się o tych gołych potrzebuje dowiedzieć nie dla śmiechu. Pan ten koniak wypiłeś jednym haustem. Kto tak francuski koniak pije, panie Meier? Chyba jaki Ruski... A ten papieros, co go pan masz w ustach, to na co on panu, jak poprzedni jeszcze się pali w popielniczce?
– A kto mówi, że panu nie zapłacę? – zapytał Meier i przyłapał się na tym, że zaczyna już mówić z takim samym akcentem co detektyw. – Dostanie pan swoje honorarium, choćby zaraz. Czekiem.
Wyjął wieczne pióro i książeczkę czekową z kieszeni marynarki. Zastanawiał się przez chwilę, westchnął, po czym wypełnił rubryki.
Holzman gwizdnął cicho.
– Co to są za jedni, panie Meier? Pytam teraz, zanim wezmę czek. Bo mnie się zdaje, że on tak wygląda, żebym o nic nie pytał.
– Są takie rzeczy, panie Rajmundzie, o które lepiej nie pytać. – Meier roztarł twarz jak człowiek bardzo zmęczony. – Zresztą mógłbym panu powiedzieć, aleby pan pomyślał, że ja jestem... jak wy to mówicie: meszugene.
– Ja się już mam bać?
– Jeśli im pan nie wejdzie w drogę, to nie. Ale jeśli im się uda to, co chcą zrobić, to... Niech pan się rozejrzy. Lubi pan to miasto?
– Co ja mam nie lubić?
– Zniknie. Zniknie w jednej chwili razem z całym światem. Och, będzie tu stała inna Warszawa i będą w niej mieszkali inni ludzie... Ale nie będzie ani tej ulicy, ani takich jak pan, ani też takich jak ja. Wybuchnie wielka wojna i zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. A potem... A zresztą za dużo by mówić, panie Mońku. Wszystko się zmieni, i to nie na lepsze. Nawet przeszłość... Nic.
– I trzech gołych gojów ma tak zrobić?
– Jest ich więcej. I sam pan wiesz, że już nie są goli.
– Gdzie?
– Nie „gdzie”, tylko „kiedy”. W całej historii. Na całej linii czasu. Zrobią taki mały sabotaż. Tu zabiją człowieka, tam coś zniszczą albo przeciwnie, przeniosą coś z miejsca na miejsce. Ale to będzie tak, jakbyś pan powyciągał cegły z samego dołu sterty. Małe zmiany, które wywołają wielką. Wielką jak cały świat.
– Wiesz pan co? Pan nie potrzebujesz mi nic mówić, a ja wcale nie szedłem się o nic pytać.
– Zrobi pan dla mnie coś jeszcze, panie Mońku?
– Jak ja się patrzę na ten pański czek, to mnie się zdaje, że chyba będę musiał. Ale pan masz rację. Pan masz coś niedobrze z kiepełe.
Meier zgniótł „egipskiego” w popielniczce i nachylił się do detektywa.
– Ma pan rewolwer?
Raz, dwa... Raz, raz... Nie wiem, po co to robię. Jeśli mi się uda, i tak nikt nie uwierzy w to nagranie. A jeżeli poniosę klęskę, to zapis zniknie razem ze mną i tym światem. W naszej historii, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym, nie ma magnetofonów. Przynajmniej nie w powszechnym użyciu. Tutaj, w tej rzeczywistości, są drogie, ale wcale nie takie rzadkie. Za trzy, cztery lata będziemy mieli telewizję, chociaż nie wiem, czy jest się z czego cieszyć.
(Kaszel. W tle szczekanie psa i odgłos grającej na podwórzu katarynki. Kroki, odgłos zamykania okna. Najpierw jedna futryna, słychać skrzypienie rygla, potem druga. Robi się ciszej. Skrzypi fotel).
Jeszcze raz. Postanowiłem to nagrać, bo ostatnio próbowałem komuś wyjaśnić i okazało się, że brak mi słów. Nie umiem. Nie mam z kim porozmawiać. Może potrzebuję... po prostu terapii. Chciałbym... wyjaśnić, dlaczego robię to, co robię. Zdradziłem swoich najbliższych. Zdradziłem nie tylko swój kraj, ale świat i właściwie całą planetę. Zdradziłem swój czas.
(Odgłos wyciągania korka, wyraźny dźwięk nalewania płynu do naczynia z grubego szkła. Niezidentyfikowane szelesty, trzask zapałki. Westchnienie).
Pochodzę z dwa tysiące czterdziestego roku i naprawdę nazywam się Munir Kozłowski. Oficjalnie jestem pracownikiem EAT, Europejskiej Administracji Temporalnej. Prowadzimy badania nad podróżami w czasie. Prowadziliśmy. Oficjalnie program jest zawieszony. Pracowałem w europejskim ośrodku transmigracji temporalnej w Carandache pod Marsylią. Zaczynano trzydzieści lat temu. Od wysłania informacji o stanie kwantowym atomu o jakąś tysięczną część sekundy. Dziesięć lat później wysłali małpę o tydzień. A siódmego listopada dwa tysiące trzydziestego siódmego roku wysłali człowieka. Temponautę Colina Philippe Derniera. O tym, że go wyślą, dowiedzieli się rok wcześniej, ale nie uwierzyli. Pojawił się w laboratorium EAT, zszedł do kantyny i wypił kawę, mimo że równocześnie znajdował się w ośrodku szkoleniowym pod Essen. Wtedy uznano to za legendę miejską.
(Suchy, ironiczny chichot, bez cienia wesołości).
Miało być tak pięknie. Skoczyć na budowę piramid i zobaczyć, czym przesuwali te cholerne bloki. Sfotografować Jezusa na krzyżu. Powitać Kolumba transparentem: AMIES GO HOME! Pomachać Joannie D’Arc. Sprawdzić, kogo właściwie namalował da Vinci na „Ostatniej Wieczerzy”. Kilka historycznych wycieczek, za trzy i pół miliarda euro każda.
A potem okazało się, że historia nie istnieje.
Przynajmniej nasza. To jest jakiś inny świat. Chcecie wiedzieć, dlaczego Rzym upadł? Wiecie, jaka jest odpowiedź? „A to on upadł?” Attyla? Zginął pod Acjum. Jeżeli ktoś chce wiedzieć, dlaczego Husyci zostali pobici pod Białą Górą, to przykro mi. Można najwyżej sprawdzić, dlaczego zwyciężyli oraz w jaki sposób podbili Śląsk oraz Sudety i rozlali reformację na pół Europy. Rozbiory Polski? Jakie rozbiory? Gettysburg? Sorry, panowie, mamy dwie Ameryki. Wojna secesyjna skończyła się rozejmem. O Hitlerze to nawet mi się już gadać nie chce. Siedzi w wariatkowie w Wiesbaden. Nigdy nie zrobił kariery politycznej.
(Brzęk szkła. Chwila ciszy, szelest ubrania, odległy dzwonek tramwaju).
Jako problem czysto akademicki to wydawało się nawet zabawne. To nie był żaden świat równoległy. Nie mógł być. Nie bardzo umiem to wyłożyć, ale czas jest informacją. Przynajmniej na poziomie kwantowym. Dzień dobry: nie wiecie, co to są kwanty? To takie szczególne jednostki elementarne energii. Czas jest jak struna i my, temponauci, podróżujemy jako informacja wzdłuż tej struny. Rozpadamy się na cząstki kwantowe naładowane informacją i składamy w innym czasie, z analogicznych cząstek – pozyton po pozytonie. Dlatego przestrzeń nie ma tu znaczenia. Teoretycznie podczas fizycznego przemieszczenia w czasie Ziemia i cała ta część galaktyki powinna wam zniknąć spod nóg. Wszechświat jest w ruchu. Dlatego my wędrujemy jako czysta informacja wzdłuż linii danych czasowych. W przestrzeni, w której wektory czasowy i przestrzenny są zbliżone do punktu. Nieważne. Stamtąd jest tak samo blisko do każdego momentu przeszłości. O to chodzi. Dlatego potrzebna jest energia termojądrowa za trzy i pół miliarda euro. Można by za jej pomocą rozpędzić toyotę do prędkości światła. Toyota to samochód. Z napędem wodorowym. Nieważne.
(Trzask zapałki. Stłumiony brzęk kostki lodu wpadającej do szklanki i chlupot płynu. Stuknięcie naczyniem o szklany blat).
Istotne jest to, że nie znaleźliśmy się w jakiejś odmiennej, alternatywnej przeszłości. To była nasza linia czasu, ale świat wyglądał zupełnie inaczej. Podobnie, ale jednak inaczej. Nic się nie zgadzało. Co gorsza, okazało się, że to się rozszerza.
W tej chwili nasza historia sięga gdzieś tak do 17 października 1946 roku. Tego dnia żyją nasi przodkowie; babcie, które dziś pamiętają starzy ludzie, kiwają się w bujanych fotelach, nie wiedząc, że mają zaledwie kilka godzin życia za sobą. W ścianach widać ślady po pociskach wystrzelonych na wojnie, której nigdy nie było. Działają prasy mincerskie produkujące monety, które u nas leżą w pudełkach na targach staroci. Dzień wcześniej słońce wstaje nad zupełnie innym światem. Światem, który pożera nasz z prędkością dwóch dni na dzień i przyspiesza.
Wasz świat, wasza historia pożera naszą.
Czas powinien być ciągły. Następstwo zdarzeń i tak dalej. Ale nie tego dnia. Nie w październiku 1946 roku. Z sekundy na sekundę rzeczywistość zmienia się w zupełnie inną. Świat, w którym wiek dwudziesty wygląda jak skrzyżowanie Verne’a i Conan Doyle’a, ze sporą domieszką Haška, nagle zmienia się w świat Trumana, starego Soso, w Europę rozwaloną drugą wojną światową, podczas gdy naprawdę nie było nawet pierwszej... I nie pytajcie mnie, co pamiętają nasi starcy. Diabli wiedzą co pamiętają. Pewnie przeszłość, która istniała, dopóki była teraźniejszością, ale na osi czasu została zastąpiona przez inną. Proste?
Ciekawe, jak to będzie, kiedy świat, w którym teraz jestem, ogarnie mój rodzimy czas... Kiedy nadjadę jak surfer na fali nowego czasu. Czy wszystko zniknie w ułamku sekundy? Czy będzie można to w ogóle zauważyć?
To właśnie wtedy cały program poszedł pod dywan. Kiedy okazało się, że nasza przeszłość kurczy się o dwa dni dziennie i w ciągu jakichś czterdziestu lat nadejdzie najcichsza i najszybsza zagłada, jaką ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Koniec z Unią Europejską, Islamską Sunną Arabską, Wspólnotą Niepodległych Państw, biochemicznym terroryzmem, klonowaniem i tak dalej. Koniec z Internetem, polityczną poprawnością, Nową Lewicą i Republikańskim Odrodzeniem. Koniec z kryzysem paliwowym i teorią globalnego ocieplenia. Nie pomogą protesty, petycje, akcje społeczne ani wstążeczki w kolejnym kolorze. Koniec. Au revoir.
Trudno wskazać, gdzie pojawiły się pierwsze różnice między naszymi czasami. Spodziewano się schludnego, zgodnego z teoriami i powieściami science fiction schematu. Jedno wydarzenie. Jeden fatalny moment, w którym coś wydarzyło się inaczej – jakiś Rzymianin, który poślizgnął się na oliwce na schodach Forum Romanum, więc nie spłodził syna i tak dalej. Jedno wydarzenie krytyczne, od którego zmiany rozeszły się niczym kręgi na wodzie i wygenerowały wasz świat.
Nie pytajcie tylko, jak i skąd coś takiego mogło się pojawić w przeszłości, która już miała miejsce. Ja zapytałem. Najlepszego na świecie fizyka temporalnego. Noblistę.
Jeszcze w Carandache.
Facet miał dwie tablice elektroniczne, takie chodzące w górę i w dół na szynach, oraz świetlny rysik. W życiu nie widziałem, żeby ktoś stawiał takie małe znaczki na tablicach. Mniejsze od kciuka. Zapisał tym maczkiem obie tablice, naotwierał okien pomocniczych z animacjami i właśnie miał kasować początek, kiedy nie wytrzymałem:
– Litości, Daladiere, co pan robi? Co to wszystko znaczy?
– Tak jednym słowem – odparł i wyłączył rysik – to mniej więcej znaczy, że gówno wiemy, panie kolego. Tak jest i już. Bez względu na to, co sobie o tym myślimy.
Okazało się, że to nie jest takie proste. Nie ma jednej zmiany, od której wszystko zależy. Nie wystarczy wyciągnąć z wody tonącego przodka Juliusza Cezara albo zastrzelić dziadka człowieka, który zmienił świat.
To są tysiące zmian większych i mniejszych. W każdym z tych przypadków nasza historia spokojnie mogła pójść taką samą ścieżką i nawet wydawało się, że powinna, ale jakoś nie poszła. Zupełnie tak, jakby coś stawało jej na przeszkodzie. Te wszystkie bitwy, które nagle zaważyły na losach państw, choć poważniejsze wojny niczego nie zmieniały. Te momenty, kiedy cywilizacje upadały tajemniczo i właściwie bez powodu, jakby ktoś je skasował. Te wszystkie genialne prawa i wynalazki, które powinny działać, ale czegoś nie chciały. Te okresy, kiedy ludzie rzucali się sobie do gardeł, jakby ich coś opętało, mimo że wojna to było ostatnie, czego potrzebowali. Tysiące i miliony zmian, rzadko zależnych od jednego szczegółu, takiego jak udany zamach w miejsce nieudanego. Po prostu nagle okazało się, że rzeka czasu płynie innym korytem, niż nam się wydawało. Tu obsunęła się ziemia, tam kamień runął w nurt, gdzieś pękła tama, a gdzie indziej wystarczyło może trzepotanie skrzydeł motyla.
To była już inna rzeka.
Coś jednak należało zrobić. Nasz czas się kończył, ale przecież nie byliśmy bezbronni. Można było zajrzeć w przeszłość. Można było nawet wysłać człowieka. Można było siłą wprowadzić zmiany. Tylko nie było wiadomo jakie i gdzie. I wtedy przysłali facetów od matematyki chaosu i ich upiorne kwantowe komputery.
To oni opracowali teorię węzłowych punktów krytycznych. Teorię skrzydeł motyla.
Trzepotanie motyla w Nowym Jorku może wywołać trzęsienie ziemi w Szanghaju... Może nawet wywrócić czas. Trzeba tylko dużo motyli...
To była przyzwoita podmiejska dzielnica willowa. Idealne miejsce do mieszkania. Zadrzewione posesje i obsadzone klonami uliczki. Miejsce, po którym można spacerować w środku nocy, ryzykując najwyżej, że zostanie się obszczekanym zza parkanu przez jakiegoś ogara. Miejsce, w którym większość mieszkańców jeździła własnymi samochodami, gdzie przed południem spotykało się tylko młodziutkie służące plotkujące pod sklepikiem i gdzie nawet posterunek policji był otulony drzewami. Świat herbatek na werandzie, naleweczek, truskawek i cygar.
Porządne sąsiedztwo: ani przesadnie bogate, ani ubogie. Adwokaci, lekarze, oficerowie, inżynierowie, urzędnicy państwowi, bankowi kanceliści. Ale tacy średni – żadne rozwydrzone gwiazdy. Ludzie, którzy w niedziele grywali w tenisa, jeździli na wakacje równie dobrze do Zopotów, jak do Cannes czy Triestu, a wieczorami zabierali swoje wypielęgnowane, pachnące francuskimi perfumami, piękne i przypuszczalnie wyuzdane żony do przyzwoitych restauracji. Dobre, solidne życie: takie ani zbyt bogate, ani zbyt biedne – w sam raz... Takie, jakie posterunkowy Kundera też mógłby toczyć, gdyby słuchał ojca i uczył się, zamiast obijać. Gdyby został mechanikiem samochodowym, może już miałby własny warsztat i taką willę. W dłoni zamiast uchwytu dębowej patrolowej pałki trzymałby rączkę parasola, laskę albo rakietę tenisową. Zamiast sukiennego munduru z mosiężnymi guzikami okrywałby się lekkim płaszczem z lamiej wełny, z futrzanym kołnierzem, a oczy zamiast okutego daszka policyjnej czapki ocieniałby mu porządny angielski melonik. O tej porze, zamiast szlifować bruki na patrolu, wracałby sobie z kart, a w domu czekałaby smukła, ciemnowłosa żona, taka jak pani Jadzia. Wytworna i piękna.
Kundera westchnął. Mogło być gorzej. Patrol tu, na Sadach Czerniakowskich, to był spacer. Mógł trafić na Szmulki albo Powiśle. Tam przemykałby się chyłkiem niczym szczur, rozpaczliwie ściskając pałkę, która tu służyła mu do artystycznego wymachiwania, drażnienia psów albo obijania parkanów. Tam byłyby cuchnące moczem, ciemne bramy i zaułki, rynsztoki pełne odpadków i podpici ciecie. W dłoni każdego przechodnia mogła nagle zalśnić brzytwa, kawał rowerowego łańcucha albo szpadryna zrobiona ze sprężyny od łóżka i ołowiu. Tutaj nigdy nie działo się nic, co wymagałoby interwencji pieszego policjanta, nic gorszego niż dzieciak z głową wetkniętą w pręty balustrady, kłótnia sąsiadów albo kot uwięziony na drzewie.
Na Sadach Czerniakowskich nic się nie działo i nic nie odbiegało od normy bardziej niż młoda pokojówka paradująca po pokoju nago, przy rozsuniętych zasłonach.
Nie widywało się na przykład rosłego księdza klęczącego przy furtce willi i dłubiącego wytrychem w zamku w świetle elektrycznej latarki trzymanej przez jegomościa odzianego w kosztowną jesionkę Burberry i z cylindrem na głowie.
Posterunkowy Kundera wcale nie był głupi. Ale nawet ktoś stosunkowo bystry rzadko potrafi od razu znaleźć się w sytuacji kompletnie obłąkanej. Trudno powiedzieć, co ogłupiło go bardziej: ksiądz-włamywacz czy cylinder noszony do kraciastej jesionki i pumpów. W innym czasie i innym świecie ukuto określenie „dysonans poznawczy”.
Na widok zwykłych obwiesiów albo nawet przeciętnych mężczyzn wiedziałby, co robić. Osobliwy widok, który jawił mu się w świetle gazowych latarni, zakrawał na gorączkowy majak.
– Co tu się dzieje? – posterunkowy Kundera powinien był to huknąć służbowym głosem. Powinien był przygotować sobie gwizdek. Ale nade wszystko powinien był odwiesić pałkę na zaczep i wyjąć rewolwer.
Ksiądz uniósł tylko brwi, nadal spokojnie majstrując dwiema stalowymi szpilami w zamku. Szczęknęła zapadka, furtka uchyliła się ze skrzypieniem. Jegomość w cylindrze uniósł latarkę i smagnął twarz posterunkowego snopem blasku. Ksiądz zaczął się prostować.
Kundera zasłonił oczy dłonią.
– Zabrać światło! – warknął.
Cylinder usłuchał, ale policjant miał już zielone plamy przed oczami. Ksiądz wyprostował się na całą ogromną wysokość i uśmiechnął. Posterunkowy w życiu nie widział tak wysokiego duchownego.
– Ach, panie stójkowy! – rozległ się nagle kobiecy głos gdzieś za plecami.
Kundera odwrócił się, stając rozsądnie plecami do parkanu. Kobieta wynurzyła się zza samochodu zaparkowanego przy ulicy. Ciemny fokker z wypukłymi błotnikami, przemknęło mu przez myśl. Dama była piękna, ale również absurdalnie wysoka. Żeby spojrzeć w turkusowe oczy pod jeździeckim kapelusikiem i zobaczyć kunsztowne pukle blond włosów otaczające szczupłą twarz, musiał zadrzeć głowę. Była również absurdalnie ubrana: w piaskowy kostium do jazdy konnej z bryczesami, wysokie buty, w ręku trzymała nawet szpicrutę. Przebierańcy, przemknęło Kunderze przez głowę. Wracają z jakiegoś balu.
– Panie stójkowy, a bo ja zgubiłam klucz – powiedziała, wydymając kapryśnie wargi. Minęła policjanta i uwiesiła się na szyi księdza. – Najdroższy, poradziłeś sobie?
To było o jeden idiotyczny numer za dużo. Kundera puścił rękojeść pałki, pozwalając jej zawisnąć na rzemiennej pętli, i sięgnął do skórzanej kabury, zastanawiając się rozpaczliwie, czy załadował rewolwer. Amazonka, odwrócona do niego plecami, całowała księdza w usta, unosząc jedną nogę. Nagle postawiła ją na ziemi i odwróciła się błyskawicznie jak tancerka, machnąwszy ręką.
Kundera poczuł parzące smagnięcie przez szyję i krzyknął – chciał krzyknąć, ale usłyszał tylko syk, z jakim gorące powietrze zmieszane z rozpyloną krwią buchnęło przez szczelinę w jego szyi. Rewolwer stuknął o chodnik, a posterunkowy rozpaczliwie chwycił przecięte gardło, usiłując zacisnąć brzegi rany i patrząc z bolesnym osłupieniem na brzytwę w wąskich palcach amazonki, na okrwawiony brzeszczot przewieszony przez kiść dłoni, fachowo, jak u alfonsa. Nogi zaczęły się pod nim uginać i Kundera osunął się po parkanie.
– No i po co to? – warknął surowo ksiądz. – Nie wystarczyło ogłuszyć? Musiałaś wszystko obryzgać, Drzazga? Zabrać go teraz. Ruchy!
– Co tam się dzieje?! – zawołał mężczyzna w tużurku, stając w kwadracie światła otwartych drzwi.
– Ach, kochany panie doktorze Foch! – zawołał jowialnie ksiądz, wchodząc po stopniach na ganek. Matowo oksydowany długolufy mauzer wynurzył się spod poły czarnego księżowskiego futra.
Doktor otworzył z osłupieniem usta. Wysoki ksiądz wepchnął go do mieszkania, a za jego plecami bardzo wysoka kobieta w stroju do konnej jazdy wlokła po kamiennej ścieżce charczącego policjanta, trzymając go pod pachy.
Mężczyzna w pumpach i cylindrze wszedł ostatni, rozglądając się czujnie, z dłonią za połą jesionki, i cicho zamknął drzwi.
Jegomość w średnim wieku, ze starannie przystrzyżoną siwą bródką, otulony tużurkiem z jedwabnymi wyłogami, siedział już na postawionym pośrodku salonu krześle, z ustami zaklejonymi kawałkiem medycznego plastra. Okrągłe druciane okulary spadły mu podczas szamotaniny i leżały rozdeptane w sieni wśród szklanego pyłu. Wysoka amazonka, nazwana Drzazgą, klęczała za krzesłem i z trzaskiem odrywała kolejne kawałki płóciennej taśmy, owijając nadgarstki gospodarza.
– Kto jest jeszcze w domu? – szepnął wysoki ksiądz, wtykając lufę pistoletu pod brodę mężczyzny. – Zaraz zdejmę ci plaster, a wtedy odpowiesz na pytanie. Najpierw tylko ruchem głowy. Tak lub nie. Rozumiesz?
Doktor przytaknął, dygocąc z przerażenia.
– Czy jest ktoś w domu? Tak czy nie?
– Nie...
– Pigmej, sprawdzić – szepnął ksiądz, poparłszy rozkaz ruchem głowy.
Dżentelmen w tweedach i cylindrze ruszył na górę cicho jak kot.
Mężczyzna na krześle szarpnął się rozpaczliwie.
– Bez histerii – uprzedził ksiądz. – Zabiję, rozumiesz? Jeden wrzask, jakakolwiek awantura, zabiję natychmiast jak psa. Zrozumiano?! – Ach, kochany panie doktorze! – zawołał nagle jowialnym tonem. – Niechże pan wybaczy to niefortunne najście! Tyle lat, tyle lat...
Na górze rozległ się stłumiony krzyk, szamotanina i głuchy łomot. Lekarz zesztywniał.
– Wiem, że to barbarzyństwo – wyszeptał ksiądz. – Ale my tu ratujemy miliardy ludzi, panie doktorze. Pan, jako humanista, powinien zrozumieć, że ofiary są konieczne.
Pigmej pojawił się znowu, bez cylindra na głowie, niosąc przewieszoną przez ramię bezwładną kobietę. Położył ją na podłodze przed kominkiem.
– Żywa? – spytał krótko ksiądz.
Człowiek nazwany Pigmejem skinął głową.
– Znakomicie. To nam zaoszczędzi czasu. Zadam panu proste pytania, doktorze Foch. Bardzo proste. Jeżeli nie uzyskam zadowalającej odpowiedzi, zaczniemy torturować pana żonę. Zrobi to moja koleżanka, z całą wrodzoną intuicją i znajomością kobiecej anatomii. Nalegam, żeby pan nie tracił czasu na konwenanse. Ta panna jest najokrutniejsza z nas wszystkich. W pańskiej sieni właśnie kona policjant, którego przed chwilą prawie zabiła...
Amazonka zachichotała, grzebiąc w eleganckiej torebce, po czym ułożyła rzędem na podłodze brzytwę, aptekarską buteleczkę z ciemnego szkła, kilka dentystycznych narzędzi, dużą szklaną strzykawkę i spirytusowy palnik.
Jegomość w tweedach właśnie kończył przywiązywać nieprzytomną kobietę do krzesła; wepchnął jej w usta sporą śliwkę, zabraną ze stojącej na stole patery, po czym starannie zakleił usta dużym kawałkiem plastra. Doktor szarpnął się w fotelu, wytrzeszczając oczy, i wydał z siebie kilka rozpaczliwych jęków.
– Dzięki temu tortury odbędą się w ciszy – objaśnił ksiądz, gestykulując mauzerem. – Żona nie będzie mogła krzyczeć. Może to źle, bo gdyby usłyszał pan jej głos, prędzej zacząłby współpracować, ale nie chcemy alarmować sąsiadów. Pan ma tylko odpowiadać na pytania. Oto pytanie pierwsze: Gdzie jest klucz do sejfu?
Sięgnął do twarzy lekarza i szarpnięciem zerwał mu plaster z jednej strony ust. Na pokrytej klejem części została spora kępka włosów.
– Pieniądze są w biurku, w kasecie. Panowie, w sejfie nie ma nic wartościowego, przysięgam na Boga! Pieniądze w kasecie, w prawej szufladzie. Puśćcie ją, przecież nic wam nie zrobiła, oddam pieniądze i kosztowności...
Plaster wrócił na swoje miejsce.
– Niczego pan nie zrozumiał, kochany doktorze Foch. Pytałem o klucz do sejfu. I tylko tyle. Drzazga, zaczynaj.
Szczupła amazonka usiadła na kolanach kobiety twarzą do niej i wsunęła jej brzytwę pod bluzkę. Rozległ się trzask prutego materiału, rozcięte płótno poleciało na podłogę.
– Przytrzymaj krzesło – powiedziała do Pigmeja. – Będzie się szarpać jak jasna cholera...
Wyjęła korek z ciemnej buteleczki, pozwalając, by kropla cieczy spadła na dębowy parkiet. Z politury uniosła się cieniutka smużka gryzącego dymu.
– Ups...! Sorry za podłogę...!
– Ocucić? – zapytał Pigmej.
– Spiko, już ja ją ocucę.
Wysoki mężczyzna w sutannie wybrał płytę, podniósł ramię skrzynkowego gramofonu i włączył.
Doktor i jego żona szarpali się w więzach, wydając z siebie okropne, stłumione kneblami zwierzęce ryki, drąc piętami podłogę i szarpiąc poręczami. Trwało to około minuty. Przerażająco cichej minuty, do wtóru delikatnie grającego patefonu, w której brakowało ryku, jaki mógłby wygnieść szyby w oknach. Brakowało tak bardzo, że aż bolało. Cały hałas z pewnością nie zwróciłby uwagi nikogo na ulicy ani za ścianą.
„Noce takie są upalne, i słowiki spać nie dają, a przez okno do mej chatki jakieś strachy zaglądają...” – gramofon zawodził lirycznie, ale niezbyt głośno. Wysoki mężczyzna wyglądał przez okno, rytmicznie bębniąc palcami w parapet.
– Klucze są w łazience... Pod ręcznikiem... Wiszą na łańcuszku... Miałem je na szyi... – doktor krztusił się w torsjach, ale starał się mówić najszybciej jak to tylko możliwe. Bał się nawet spojrzeć w stronę Drzazgi, która wycierała zakrwawione dłonie strzępami koszuli kobiety. – Jest jeszcze szyfr... Jeden... osiem... dziewięć... pięć...
Po kilku minutach zawartość sejfu znalazła się na stole w salonie. Pięć wypchanych papierami postrzępionych teczek z brązowej tektury, parę grubych brulionów w sztywnej oprawie i pistolet, który przywłaszczył sobie Pigmej.
– Browning efenka – oznajmił, mimo że nikogo to nie zainteresowało.
Drzazga stała wyczekująco, opierając długą nogę o krzesło, na którym leżała nieprzytomna, półnaga kobieta. Człowiek zwany Pigmejem cicho otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Słychać było, jak otwiera kufer fokkera i wyjmuje coś metalowego, po czym kręci korbą rozrusznika. Ksiądz przejrzał pobieżnie zawartość teczek i położył jedną na drugiej.
– Czy to wszystko? – zapytał surowo. – Wszystkie dokumenty?
– Tak... wszystkie... Ale, panowie, to nieskończone. Nikt wam za to nawet grosza nie da. A to jest lekarstwo. Rozumiecie? Dzięki temu można będzie wyleczyć nawet raka... I to wkrótce... Jeszcze trochę pracy... Błagam was... Miejcie na względzie... Przecież też macie rodziny... Dobro ludzkości... Przecież to może uratować miliony istnień.
Ksiądz pokręcił głową i westchnął.
– Dobro ludzkości, powiada pan? Wszystko, co my robimy, jest dla dobra ludzkości. Miliony istnień? My tutaj ratujemy miliardy. Przykro mi, doktorze, ale rak zostaje.
Pigmej wrócił z czterema kanistrami, które postawił na podłodze, po czym przyniósł skądś miednicę i ustawił w niej świecę wyjętą ze stołowego lichtarza.
Z gramofonu dobiegała teraz „Ostatnia niedziela”.
Ksiądz pozbierał okładki i bruliony do skórzanej teczki, którą znalazł w sieni, po czym wyszedł. Pigmej i obłąkana amazonka oblali wszystko cuchnącą gazoliną, potem napełnili miednicę i podpalili świecę. Zanim wyszli, mężczyzna w kraciastej jesionce znalazł jeszcze kasetę z pieniędzmi oraz odszukał na górze swój idiotyczny cylinder.
Akurat zamykali za sobą drzwi, kiedy płyta zacięła się na słowach „...na wieczny czas – pyk!... na wieczny czas – pyk!... na wieczny czas...” . Było to bardzo irytujące, ale nikt w salonie nie mógł poprawić igły.
Chyba zaczynam wariować. Dzisiaj rano wyszedłem do miasta i wydawało mi się, że coś jest inaczej. Niektóre miejsca wyglądały jakoś obco. Nie wiem, czy stały tam przedtem takie budynki.
Zaczęło się od gazety. W Nowym Jorku spłonął sterowiec. Nie nazywał się Hindenburg, ale jakoś podobnie. Sto czterdzieści ofiar. W odróżnieniu od mojej wersji czasu sterowce są tu na porządku dziennym. Dla mnie stały się symbolem tego świata. Prawie zawsze, gdy spojrzę w niebo, widzę, jak płynie po nim ogromne srebrne cygaro, i wiem, że wszystko jest w porządku. Są napełniane helem. Prawie zawsze. Przecież ci ludzie wiedzą, jak kłopotliwy i niebezpieczny jest wodór. A jednak jakiś kretyn wysłał tamten statek wypełniony przeklętym gazem, który zmienił go w bombę termobaryczną. Mój świat uciekł od sterowców. Były bezpieczne, wydajne i oszczędne. Umożliwiały długie, komfortowe podróże, a także potrafiły przewozić olbrzymie ilości towarów. Same zalety. Ale zrezygnowano z nich, rzekomo z powodu awarii, tak jakby samoloty nie spadały... W mojej linii czasu było mnóstwo takich aspektów. A teraz tutaj już ktoś bredzi o tym, że sterowce są błędem, mimo że przedwczoraj odwieźliby go za takie stwierdzenia do wariatkowa. Kocham sterowce.
(Brzęk szklanki).
Do tego w Niemczech zdobywa poparcie jakaś Partia Narodowo-Ludowa. Wódz tej partii nazywa się Winkler. Zabawne, nie? Do wczoraj o nim nie słyszałem, a teraz nagle czytam, jak to rośnie w siłę i niechybnie doprowadzi do zjednoczenia wszystkich landów w jedną Rzeszę. W Rosji fala strajków, oczywiście rozpędzona przez kozaków. Krew, trupy, masakra, czarny wtorek w Petersburgu. Fala zabójstw na skalę, jakiej tu nie pamiętam. Huragan równa z ziemią Atlantę. Zamach na prezydenta Republiki Czesko-Morawskiej. Nieudany, ale zapowiada rosnący separatyzm Austriaków. Wszystko jednego dnia. Tak jakby „Kurier” nagle zaczął być redagowany w moim świecie.
Motyl bije skrzydłami. Gdzieś daleko. Słyszę cichutki trzepot skrzydeł, które zmiotą świat z powierzchni ziemi.
Huragan nadchodzi...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.