Читать книгу Marzyciel - Jarosław Kazberuk - Страница 6
Rozdział I MARZENIE O SAMOCHODZIE
Оглавление„Zapamiętajcie, porsche 911 to samochód numer jeden!”
Wspomnienia z dzieciństwa na ogół zamazują się w naszej pamięci i istnieją co najwyżej w formie pojedynczych obrazów, zapachów i smaków. Każdy z nas ma chyba jednak takie chwile, które zachowują pełną ostrość. Mimo że minęły już długie lata, stają przed oczami w pełnej krasie, jakby wydarzyły się wczoraj. Jednym z takich momentów, który – jak się okazało – miał ogromny wpływ na całe moje dalsze życie, była wizyta w sklepie Peweksu. Jedynym kolorowym akcencie w komunistycznym szarogrodzie.
Miałem wtedy pięć lat, więc niemal wszystko, na co patrzyłem, wydawało się wielkie. Tak też było z wysokimi półkami, na których stały zabawki. Czasem trzeba było mocno zadzierać głowę, żeby zobaczyć, co jest na tej najwyższej. Chyba każdy z nas, wychowanych w tamtych czasach, marzył o jednej rzeczy, którą tam wypatrzył, i powracał co jakiś czas, żeby się na nią pogapić.
W moim przypadku było to białe porsche 911.
Pamiętam je doskonale – jedno z moich pierwszych pragnień. Była późna jesień, zbliżało się Boże Narodzenie, a my z mamą weszliśmy do Peweksu, gdzie na wspomnianej najwyższej półce stał całkiem pokaźny model samochodu. Z miejsca zauroczył mnie i zafascynował. Oczywiście, nie omieszkałem powiedzieć o tym mamie, ale ona tylko popatrzyła na cenę.
– Synku, nie stać nas na taki samochód – powiedziała. – To bardzo droga zabawka, więc niestety, nie mogę ci jej kupić.
Łatwo się domyślić, że bardzo mnie to uderzyło. Ale nie złamało we mnie wiary, bo od tego momentu codziennie biegałem do sklepu, żeby choć zerknąć na wymarzone autko. Nikt go nie kupował, bo po pierwsze, cena rzeczywiście była zaporowa, a po drugie, w tamtych czasach rodzice rzadko kupowali dzieciom tego typu zabawki. Mogłem patrzeć zatem do woli, a potem wyobrażać sobie przed snem, jak się nim bawię.
Przyszły święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi Mikołaj, który wrzucił prezenty ze swojego worka pod choinkę. Oczywiście, został przeze mnie wcześniej poinformowany listownie o moim największym marzeniu, ale nie sądziłem, że je spełni. Tymczasem pod drzewkiem świątecznym leżała sporych rozmiarów paczka z moim imieniem. Rozerwałem niecierpliwie papier i… zobaczyłem upragnione porsche. Do dziś pamiętam euforię, która mnie wtedy ogarnęła. Choć upłynęło już wiele lat, wspomnienie to powraca z ogromną mocą.
Zostać instruktorem porsche – jako dziecko nie śmiałem nawet o tym marzyć
Jako pięciolatek nie byłem świadomy legendy, jaką owiany jest ten samochód. Moja fascynacja wynikała z najprostszych pobudek. Podobała mi się jego forma, linia – słowem wygląd maszyny przeznaczonej do rozwijania ogromnych wówczas szybkości. Pamiętam jak kiedyś, wracając od babci z Pisanicy na Mazurach, zmusiliśmy z bratem naszego kuzyna, by w drodze na stację PKP wycisnął wszystko, co się da ze starej, poczciwej „garbuski”. Warszawa pędziła piękną aleją, pomiędzy dwoma szpalerami drzew, mozolnie rozpędzając się do zawrotnej prędkości stu kilometrów na godzinę. Mknąłem tak szybko po raz pierwszy w życiu i w głowie mi się nie mieściło, że porsche może zdecydowanie więcej.
Gdzieś wewnątrz, podświadomie, wiedziałem, że siedzenie za kółkiem takiego samochodu musi dawać niesamowite poczucie wolności, chociaż nie znałem żadnych parametrów i nie miałem pojęcia o jego niezawodności, klasie, możliwościach. To wszystko istniało jednak w mojej głowie w formie wyobrażenia, że oto trzymam w dłoniach coś nieuchwytnego. Ideał, który wydaje się nieosiągalny. Niedostępność rzeczy sprawia, że zaczynasz ich pożądać jeszcze bardziej. Z tego powodu takie fascynacje szybko znikają, gdy już osiągasz cel.
W moim przypadku było inaczej.
Nie istniała inna rzecz, o którą dbałbym tak pieczołowicie. Utrzymanie mojego ukochanego samochodu w stanie idealnym stało się priorytetem. Zdejmowałem model z półki, czyściłem, przecierałem koła, polerowałem lampy. Szanowałem go i oszczędzałem. Podczas zabaw starałem się być delikatny. Oczywiście, moi kumple i kuzyni też chcieli dostać go w swoje ręce. Do głosu dochodziła dziecięca zazdrość, która sprawiała, że najchętniej urządziliby rajd, który by mocno zdewastował moje porsche. Ja jednak na to nie pozwalałem. Kiedy tylko mogłem, ukrywałem zabawkę przed światem i tym sposobem udało mi się zachować prezent od Mikołaja niemal nietknięty do dziś.
Jazda na torze pozwala przetestować porsche do granic możliwości
Moje zainteresowanie nie koncentrowało się jednak na modelu jako takim. Nie odstawiłem wypieszczonego marzenia na półkę z etykietą „zaliczone”. W miarę jak dorastałem, zacząłem interesować się samochodem, który tak mnie opętał i zbierać informacje na jego temat. Chłonąłem fakty z historii. Ważny był każdy detal dotyczący produkcji, stosowanych rozwiązań, zmian i ewolucji, jakie przechodziło porsche 911. Kultowość tego auta była niemal namacalna, obecna w każdym słowie, które o nim czytałem. To pod każdym względem niesamowita marka i fantastyczny model. Specyficzny, bo od chwili wyprodukowania pierwszego egzemplarza w 1964 roku niemal nic się w nim nie zmieniło. Oczywiście, ma inne osiągi, dużo lepsze parametry, mocniejszy i nowszy silnik czy pewne rozwiązania w zakresie hamulców i zawieszenia, ale tak naprawdę niewiele w nim widocznych zmian. Linia wciąż pozostaje klasyczna i choć nieco odbiega od pierwotnej, zachowała najważniejsze elementy i niepowtarzalny charakter.
Kiedy w późniejszych latach zdarzało mi się podróżować za naszą zachodnią granicę, oglądałem się za każdym przejeżdżającym porsche jak za najpiękniejszą dziewczyną. To były z reguły bardzo krótkie spotkania, bo dziewięćsetjedenastka przefruwała obok i bardzo szybko znikała na horyzoncie. Ilekroć widywałem ją w lusterku na autostradzie w Niemczech, odkręcałem szybę w aucie, żeby posłuchać, jak pracuje jej silnik.
W Stanach Zjednoczonych miałem okazję odwiedzić kilka wystaw samochodowych. Pamiętam jak dziś, że trafiłem na wędrowny salon, który wyruszał z Detroit i objeżdżał USA wszerz i wzdłuż. Wtedy po raz pierwszy mogłem wsiąść do prawdziwego porsche 911 i dokładnie obejrzeć je w środku. To było jak wizyta w świątyni. Zachwycał mnie każdy najmniejszy detal.
Niedługo później okazało się, że jeden z moich amerykańskich kolegów ma model 944 turbo. Mogłem choć trochę poczuć możliwości tej maszyny, jeżdżąc po autostradzie, ale to nie było to samo, co moje wymarzone auto z dzieciństwa. Dziewięćsetjedenastka była po prostu maszyną doskonałą. Każda nowa wersja wydawała się skończona i perfekcyjna, lecz mijało kilka lat, a firma wprowadzała jakąś innowację, która wcześniej nikomu nie mieściła się w głowie. Wszystko, co można osiągnąć w motoryzacji, urzeczywistniano pod harmonijną i idealną w formie linią karoserii. Istotny był ten pierwiastek, który ucieka innym koncernom motoryzacyjnym. Wprawdzie próbują za nim gonić, ale on wymyka się im za każdym razem, dokładnie w momencie, gdy wydaje się, że już trzymają go w garści. Można jeździć różnymi markami, ale gdy wsiada się do porsche, nie sposób nie docenić jego klasy i dopracowania detali.
Jak łatwo się domyślić, marzenie o małym samochodzie za bony bardzo szybko przeobraziło się w tęsknotę za prawdziwym, dużym autem. Przez wiele kolejnych lat powracał do mnie sen o zakupie porsche, ale zanim to nastąpiło, dostałem więcej, niż śmiałbym kiedykolwiek pomyśleć.
Była wiosna 2003 roku. Miałem już za sobą mocne doświadczenia rajdowe, kilka sukcesów i doprowadzonych do końca naprawdę trudnych przepraw, a głowę wciąż pełną wspomnień z mojego drugiego, ukończonego Dakaru. I wtedy zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Leszka Kuzaja, który powiedział, że wkrótce skontaktuje się ze mną dyrektor Porsche w Polsce z propozycją dołączenia do zespołu przeprowadzającego testy, jazdy próbne oraz prezentującego samochody tej marki. Początkowo miałem być specjalistą od porsche cayenne, ale szybko okazało się, że będę jeździć również małymi modelami. Łatwo się domyślić, że po odłożeniu słuchawki zacząłem fruwać.
W ten sposób powstał zespół STT Racing. Tworzyli go: założyciel, znany chyba wszystkim krajowym fanatykom motoryzacji wielokrotny mistrz Polski, facet z charakterem i niezłymi jajami, Leszek Kuzaj, doskonały kierowca wyścigowy i ówczesny mistrz Polski Andrzej Dziurka, oraz ja. Potem dołączyli do nas również Waldek Doskocz – świetny zawodnik, który jeździł i ścigał się chyba wszystkim, co ma koła, oraz Marcin Turski, z którym miałem okazję spotykać się wcześniej (i później) na trasach różnych rajdów. Zbudowaliśmy dobrze zgrany pięcioosobowy zespół. Czasem działaliśmy w pełnym składzie, a czasem wymienialiśmy się przy okazji kolejnych prezentacji. Najważniejsze jednak, że zawsze znajdowaliśmy wspólny język i świetnie się bawiliśmy. Choć po pewnym czasie z naszej ekipy pozostałem ja, Marcin i pojawiający się co jakiś czas Leszek, do dziś spotykamy się w tym samym gronie i wspominamy nasze początki jako wyjątkowy okres w życiu.
Początkowo miałem być specjalistą tylko od takich wersji porsche
Dla mnie w tamtym czasie najważniejsze było to, że nie tylko z nawiązką spełniałem swoje marzenie o jeździe porsche, ale też zyskałem wspaniałych mentorów, od których wiele się nauczyłem. Godzinami można było słuchać rajdowych opowieści Leszka. Andrzej z kolei miał niesamowite umiejętności w jeździe po torze i wiele wniósł do mojej techniki jazdy. Waldek, przedstawiciel starszego pokolenia kierowców, w sposób naturalny stał się dla mnie mistrzem i profesorem. Ścigał się wszystkim i w każdych warunkach, a w przeszłości prowadził nawet samochody z klasy otwartej, czyli tzw. grupy B – ważące niewiele, ale o potężnej mocy silników. Z Marcinem nigdy nie brakowało nam wspólnych tematów, ponieważ nieustannie mieliśmy okazję ścigać się także poza torem. Czasami dołączali do nas również Damian Jurczak, Kajetan Kajetanowicz i fenomenalny drifter Maciek Polody.
Niektóre samochody dają radość nawet, gdy na nie patrzymy
Tej niesamowitej grupie ludzi wyjątkowości przydawała wspólna pasja – miłość do legendarnej marki samochodów. Początek naszej współpracy był niczym sen na jawie. Oto chłopak, który od piątego roku życia marzył o porsche 911, wchodzi na płytę lotniska, gdzie stoi dwadzieścia aut jak wyjętych wprost z katalogu. Mają różne kolory i wersje silnikowe, a on może wsiąść do każdego z nich, odpalić i ruszyć z piskiem, upalając opony. Zawsze wśród tylu egzemplarzy znajdzie się ten jeden, który kręci cię najbardziej; niewiele brakuje, byś czuł się jak Nicolas Cage w filmie 60 sekund. Idziesz wzdłuż szpaleru, wsiadasz do każdej maszyny, ale na koniec zostawiasz sobie ten jeden upatrzony. Niektórzy fani porsche preferują model, inni barwę lakieru. Na przykład czerwona dziewięćsetjedenastka w palecie sprzedażowej występuje rzadko. Czerwień karoserii podpowiada, że będzie ona szybsza od pozostałych, a kiedy wsiadamy za kierownicę, okazuje się, że rzeczywiście tak jest. Działa, oczywiście, sugestia, bo parametry są identyczne, jednak o przeznaczeniu się nie dyskutuje. Czerwone porsche wydaje się lepsze i bardziej zadziorne.
Inna sprawa to zapach, również wyjątkowy. Nigdy nie zdołałem dojść, czy pachnie tak tapicerka, czymś nasączona, czy może źródło jest inne. Pewne jest w każdym razie, że wsiadając do samochodu z zawiązanymi oczami, na pewno bezbłędnie rozpoznałbym porsche. Ten samochód chłonie się każdym zmysłem. Nigdy nie zapomnę pierwszej jazdy testowej, kiedy mogłem sprawdzić możliwości wymarzonego auta. Zdawałem sobie sprawę, że oto znalazłem się w sytuacji, której może pozazdrościć mi niemal każdy facet – mam w rękach urządzenie o potężnej mocy, osiągach z kosmosu i kultowej linii. I czuję się trochę tak, jakbym trafił do raju.
Dodatkowym przywilejem naszej piątki było to, że mogliśmy testować samochód na granicy jego wytrzymałości. Pokonywaliśmy setki kilometrów na torach w Polsce i za granicą. Nie musieliśmy myśleć o eksploatacji, oponach, klockach hamulcowych czy tarczach. Naszym zadaniem było sprawdzenie maksymalnych możliwości tych aut, które – mimo kolejnych prób – wydawały się nieograniczone. Zbierane w różnych miejscach i różnych warunkach doświadczenia były zarazem bezcenną lekcją – ze względu na moje uczestnictwo w rajdach. Miałem doskonałe pole treningowe, którego z punktu widzenia kierowcy nie można bagatelizować.
Wielokrotnie przeprowadzaliśmy próby hamowania czy wchodzenia coraz szybciej w zakręty na śliskiej nawierzchni. Dla posiadaczy samochodów o takiej mocy to bardzo użyteczna umiejętność, dlatego nie tylko sami sprawdzaliśmy opcje wykonywania różnych manewrów, ale też uczyliśmy tego posiadaczy porsche. Na świecie mieszka wielu ludzi zakochanych w tej marce, którzy chcą się doskonalić w prowadzeniu jej modeli. My służymy im swoją wiedzą.
Pewnego dnia, zrządzeniem losu, przyszło nam z Marcinem Turskim zupełnie niechcący bić nieoficjalny rekord prędkości w drifcie. Rzecz odbywała się na powierzchni bajorka utworzonego po oberwaniu chmury. To była jedna z tych sytuacji, w których robi się gorąco, a mrówki biegają po plecach tam i z powrotem. Kiedy włos jeży się na głowie, zawsze lepiej siedzieć na miejscu kierowcy, bo wtedy bierze się odpowiedzialność za to, co robi załoga. Na prawym fotelu można tylko trzymać rękę na hamulcu ręcznym i próbować przewidywać intencje kierującego. A to czasem nie wystarcza.
W sytuacji, o której opowiadam, jechaliśmy sami, dwoma samochodami. Ścigaliśmy się na torze, nad którego jedną stroną przeszła nagła ulewa. Tam, gdzie startowaliśmy, było sucho, ale kiedy wpadliśmy na mokrą nawierzchnię i włączył się aquaplanning, znienacka zrobiło się groźnie.
Pędziłem akurat ponad dwieście kilometrów na godzinę, kiedy postawiło mi samochód bokiem. Przeleciałem w tej pozycji około stu metrów. Chyba czuwał wówczas nade mną Anioł Stróż. Otóż w drifcie zobaczyłem w lusterku, że Marcin znalazł się w identycznych opałach – prowadził swoje porsche pod tym samym kątem, co ja. No i był bardzo blisko. Z powietrza albo nawet z boku musiało to wyglądać fenomenalnie, ale my nie mieliśmy czasu, żeby zastanawiać się nad estetycznymi walorami tego wyczynu. Udało nam się wprawdzie wyprowadzić auta z poślizgu, lecz gdy dojechaliśmy do końca trasy, każdy z nas miał krople potu na czole.
Bicie rekordu jazdy w drifcie mieliśmy za sobą. Śmialiśmy się, ale ze świadomością, że od tragedii uratowały nas nie tylko umiejętności, ale również łut szczęścia.
Najpierw prezentacja, potem testy
Gdy zdarza się któremukolwiek z nas jeździć w prawym fotelu, bywa zupełnie inaczej. Nie licząc pasjonatów porsche, często zdarzają się osoby, które są dopiero na etapie podejmowania decyzji, czy na pewno wprowadzić tę markę do swojego garażu. Naszym zadaniem jest zaprezentowanie możliwości samochodu i przekonanie, że odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna. Najpierw pokazujemy wszystkie elementy, później demonstrujemy, jak auto prowadzi się w zakrętach, jak przyśpiesza i dohamowuje. Jakiego dystansu potrzebuje, żeby się zatrzymać przy prędkości ponad dwieście na godzinę. Staramy się pokazać całą gamę zalet, a następnie ustępujemy zainteresowanemu miejsca za kierownicą.
Władze Porsche doskonale wiedzą, co robią. Z jednej strony mogą pozwolić sobie na poddanie samochodów naprawdę zabójczym testom, bo mają pewność co do jakości swojego produktu. Z drugiej są pewne, że oddają auta testowe w ręce doświadczonych kierowców. Dzięki temu osoby uczestniczące w prezentacjach wiedzą, że nie wychodzi do nich żaden leszcz, tylko rajdowiec z krwi i kości, który najlepiej wie, jak się posługiwać takim potworem. Z miejsca jesteśmy postrzegani jako autorytety, a tym samym uczestnicy łatwiej przyjmują nasze uwagi i polecenia na torze.
Przejażdżka z prędkością 300 km/h to duże przeżycie
Ta zasada ma zastosowanie w różnych środowiskach. Zdarza mi się prowadzić zajęcia dla policji, straży pożarnej i wojska w celu poprawienia wśród funkcjonariuszy umiejętności jazdy. Kilkakrotnie słyszałem od kadry dowódczej, że zajęcia te mają zupełnie inny wymiar właśnie dlatego, że nasze nazwiska są znane z rywalizacji sportowej. Przyjeżdżamy jako zawodnicy i eksperci, żeby dzielić się wiedzą, więc uczestnicy szkoleń słuchają nas ze znacznie większym zainteresowaniem niż instruktora WORD-u, który na co dzień prowadzi zajęcia w szkole jazdy. Wykorzystujemy nasze doświadczenie i autorytet, więc rzadko zdarzają się klienci, którzy chcą przed nami błyszczeć czy się popisywać. Są raczej nastawieni na naukę i przyjmują wszelkie uwagi z dużą pokorą.
To jednak nie oznacza, że na zajęciach brakuje sytuacji niebezpiecznych. Podczas jednego z kursów kierowca, z którym jechałem, pomylił pedał hamulca z pedałem gazu. Jak się okazało, obsługa dwóch pedałów zamiast trzech w samochodzie z automatyczną skrzynią biegów bywa bardziej skomplikowana… Dość powiedzieć, że weszliśmy w zakręt ze zdecydowanie zbyt dużą prędkością i od razu zaczęło nas z niego wyrzucać. A naszym oczom ukazał się ustawiony dwieście metrów dalej wóz strażacki będący zabezpieczeniem trasy w miejscu, w którym zdarzało się najwięcej wypadków. Co najgorsze, siedzący za kierownicą był przekonany, że wciska odpowiedni pedał, i jechał prosto na czerwony samochód straży, który rósł w oczach. Strażacy początkowo stali pewni siebie jak gieroje, przyglądali się wyczynom naszego auta, jednak w pewnym momencie stracili zimną krew. Połowa pierzchła w jedną stronę, reszta – w przeciwną. Tymczasem kierowca pędził przed siebie z nogą zakleszczoną na pedale gazu.
Nie było wyjścia. Mając po lewej hamulec ręczny, zaciągnąłem go zdecydowanie. Autem zakręciło kilka razy. Lecieliśmy przez pole, obracając się, jak na karuzeli, ale w jakiś cudowny sposób ominęliśmy tę straż pożarną dosłownie o jeden albo dwa metry. To była jedna z niewielu chwil w życiu, w której obawiam się, czy nie znajdę się w miejscu, gdzie na pewno nie chciałbym być… Na szczęście udało się. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdybym zaciągnął ręczny sekundę później, niechybnie byśmy się rozbili.
Instruktor w takich sytuacjach zawsze musi być szybszy o pół ruchu od swojego ucznia. Dobrym nawykiem jest trzymanie lewej dłoni zawsze blisko hamulca ręcznego, by móc błyskawicznie zareagować. Czas tej reakcji jest bezcenny. Niekiedy siedzący za kierownicą wpadają na pomysł, aby wyłączać systemy, które mają dbać o bezpieczeństwo, czyli na przykład kontrolę trakcji. Są takie miejsca, gdzie rzeczywiście można to zrobić, ale są i takie, gdzie pod żadnym pozorem nie powinno się wyłączać tej opcji. Tymczasem człowiek wykonuje szybki ruch i naciska guzik, a my musimy ponownie włączyć funkcję, zanim on ponownie zdąży dotknąć pedału gazu. Taka zabawa w kotka i myszkę.
Nie każda marka może sobie pozwolić na takie testy
W naszych samochodach wielokrotnie bywali gośćmi również dziennikarze motoryzacyjni, którzy porównują samochody lub opisują nowe modele wprowadzane na rynek. Jeździmy z nimi, demonstrujemy, czuwamy nad bezpieczeństwem. Naszym głównym celem jest pokazanie im auta z jak najlepszej strony, a do tego niezbędne są zaawansowane umiejętności, pewność i wyczucie bezpieczeństwa jazdy. Czy to redaktor magazynu moto, czy potencjalny klient – obaj muszą czuć się komfortowo u boku instruktora i czerpać czystą przyjemność z jazdy.
Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy jest to niewykonalne. Jedna z nich przydarzyła się, gdy razem ze mną do porsche wsiadł jeden z bardzo znanych dziennikarzy z dużej rozgłośni radiowej. Powiedział mi wcześniej, że wiele już w życiu przeszedł i dlatego prosi, żebym przewiózł go jak najszybciej i możliwie najbardziej ekstremalnie. Stwierdził, że mogę w ogóle się nim nie przejmować, ponieważ gdy ruszymy, on zada mi pytanie. A potem, w trakcie przejażdżki, kolejne. I tak będziemy sobie prowadzić rajdowy dialog. Kiedy zasugerowałem, że to raczej nie będzie możliwe, mocno się zaperzył.
– Panie Jarku – powiedział. – Niech się pan wyluzuje i robi swoje. Ja mam przygotowane pytania i ze wszystkim sobie poradzę. Pan niech nie oszczędza samochodu i jedzie, jak podczas rajdu. Obaj jesteśmy profesjonalistami.
Wsiadł i włączył dyktafon, na którym chciał nagrać wywiad. Miał go szybko wysłać do rozgłośni, więc przygotował sprzęt i stwierdził: Go! Cóż, pozostało mi nacisnąć pedał gazu i zgodnie z instrukcją ruszyć z kopyta.
Upalanie takich samochodów to wielka frajda
Próbę wytyczono w górach. Często testowaliśmy auta na torach i ukrytych, opuszczonych albo zapomnianych lotniskach, tym razem jednak trzeba było pokonać fragment kamienistej drogi. Potem wpadało się w głęboki potok, którego korytem jechało się kilkaset metrów. Następnie wjeżdżało się do lasu. To wszystko, zgodnie z zamówieniem, z ekstremalną prędkością.
Pamiętam, że gdy tylko wcisnąłem gaz, pan redaktor od razu rozpiął w środku kabiny „pająka”. Dyktafon poleciał na podłogę i zniknął pod siedzeniem, a mój pasażer nie zmienił pozycji aż do zakończenia przejazdu. Gdy się zatrzymałem, miał potargane włosy. Nie wiedział, w którą iść stronę. Wysiadł z auta, ale że nogi miał jak z waty, wystarczyło postawić stopę na twardym gruncie, a kolano zgięło się samo. Pan dziennikarz wjechał pod samochód… Potem zniknął na jakiś czas w lesie, lecz nie mam pojęcia, co tam robił. Kiedy już się pozbierał, oddalił się czym prędzej, zapominając dyktafonu. Zawrócił po dziesięciu minutach, przepraszając i mówiąc, że stracił na chwilę świadomość. Uśmiechnąłem się tylko i zasugerowałem, że skoro nic nam się nie udało nagrać w trakcie jazdy, możemy porozmawiać teraz. Propozycja została przyjęta.
Jazda z klientami to jedno, ale mieliśmy też czas na własną frajdę. Próbowaliśmy z naszymi samochodami różnych fajnych rzeczy. Ściganie się w grupie o tym poziomie umiejętności, gdzie każdy wie, co robić, dawało ogromną satysfakcję i przyjemność. Często braliśmy udział w kilkudniowych prezentacjach, po których dosłownie kręciło nam się w głowach, jednak czas na wspólną zabawę znajdowaliśmy zawsze.
Tak też było na lotnisku wojskowym pod Opolem, miastem mocno wówczas związanym z naszą marką, w którym królowali bracia Leszek i Andrzej Lelkowie, obecnie właściciele salonów porsche w Katowicach, Sopocie i we Wrocławiu. Już w tamtych czasach cieszyli się renomą i byli mocnymi partnerami niemieckiego producenta. Dodatkowo Andrzej był świetnym kierowcą i często wcielał się w rolę instruktora.
Spędziliśmy tam dwa tygodnie – zmieniały się tylko grupy, dla których prowadziliśmy prezentacje i szkolenia. Tradycyjnie ustawialiśmy różne próby, jak choćby wychodzenie z poślizgu przy dużej prędkości na mokrej nawierzchni. Płytę lotniska polewała dla nas ochotnicza straż pożarna z pobliskiego miasteczka.
Nadeszła niedziela pomiędzy zmianą grup. Dzień wcześniej wyjechała jedna, a kolejna miała pojawić się dopiero w poniedziałek. Panowie ze straży zrobili sobie wolne, ale pozostawili na lotnisku wóz i poinstruowali nas, jak odkręcać wodę, gdybyśmy mieli ochotę „trochę się poślizgać”. Nie mieliśmy nic innego do roboty, więc – oczywiście – skorzystaliśmy z propozycji. Od rana do wczesnego południa świetnie się bawiliśmy. Niestety, okazało się, że w zbiornikach było bardzo mało wody i zapasy szybko się wyczerpały.
Cóż było robić? Zapadła decyzja, że spróbujemy wyjechać wozem strażackim, znaleźć najbliższy hydrant, napełnić zbiorniki i piorunem wrócić. Zdawaliśmy sobie sprawę, że z naszej akcji może wyniknąć spora afera, więc stwierdziliśmy zgodnie: „Jedziemy tylko kawałeczek”. W pobliżu lotniska musi być przecież jakiś hydrant w razie pożaru, a w niedzielę nikt się po okolicy nie kręci… Zniknięcie wozu na kilka minut powinno ujść uwagi jakiegokolwiek przygodnego przechodnia. Istniało jednak niebezpieczeństwo, że spotkamy po drodze mieszkańców miasteczka. Gdyby ktoś zobaczył ubranych po cywilnemu obcych gości za kierownicą samochodu OSP, od razu poinformowałby odpowiednie służby. Nie zastanawiając się długo, włożyliśmy strażackie spodnie, kurtki i hełmy.
Chwilę to trwało, ale już po kilku minutach w szoferce czerwonego wozu siedzieli chłopcy, jak malowani – drużyna strażacka wyruszająca na poszukiwanie hydrantu. Jednak odjechaliśmy dobry kilometr od płyty, a nigdzie nie było go widać. Zbliżyliśmy się do miasteczka – dalej nic. Wprawdzie obiecaliśmy sobie wcześniej, że nie wjedziemy do centrum, ale zdesperowani postanowiliśmy wskoczyć tam tylko na chwilę. No i wreszcie sukces. Tuż przed kościołem podpięliśmy się do ujęcia wody i zaczęliśmy tankowanie. Akcję musieliśmy przeprowadzić bardzo sprawnie, tak by jej świadkami było jak najmniej osób. Lecz nie przewidzieliśmy jednego. Gdy zaczęliśmy pompować wodę, skończyła się msza.
Cała flota – a Ty wybierasz, do którego chcesz wsiąść
Łatwo się domyślić, że znaleźliśmy się w centrum uwagi. Każdy z wychodzących z kościoła przyglądał nam się bacznie, szukając znajomych twarzy. W tak małych miasteczkach wszyscy się znają i doskonale wiedzą, kto służy w ochotniczej straży pożarnej. Nie pomogło chowanie się pod hełmami. Trzeba było jak najszybciej się zwijać i wracać na lotnisko.
Ledwie zdążyliśmy dojechać, odstawić wóz na miejsce i wskoczyć do przyczepy, w której mieliśmy swoją „salonkę”, na lotnisku pojawił się niebieski polonez z miejscowym szeryfem.
Komendant wysiadł, podciągnął spodnie i zaczął oględziny samochodu. Trzeba było działać szybko, więc grupa wydelegowała mnie, żebym wyszedł i spróbował jakoś wybrnąć z sytuacji.
Policjant grzecznie zasalutował, przedstawił się i powiedział:
– Dostaliśmy informację, że ktoś jeździł wozem strażackim i pompował wodę w centrum miasteczka.
– Ależ to nieporozumienie – odparłem. – Wóz stoi tu od soboty, w ogóle nieruszany. Nie mamy pozwolenia ani kluczyków. To na pewno nie chodzi o ten wóz.
Komendant popatrzył na mnie przenikliwie, potem jeszcze raz na wóz.
– Tak właśnie myślałem, że to bzdury – westchnął. – Bo jedna z osób, które zgłosiły mi tę sytuację, twierdziła, że za kierownicą siedział Leszek Kuzaj…
„Kuzi” w tym czasie tkwił w przyczepie, do której po powrocie z akcji wskoczył jako pierwszy, z nadzieją, że aferę uda się jakoś załagodzić. Ja natomiast, żeby komendant wyjechał z lotniska jeszcze bardziej zakręcony, zaproponowałem mu przejażdżkę pięciusetkonnym porsche turbo. Wsadziłem go na fotel pasażera, zrobiłem kilka ślizgów i przewiozłem z prędkością trzystu kilometrów na godzinę. Wysiadł kompletnie zwichrowany, wsiadł do swojego poloneza i pojechał nie w tę stronę, co trzeba. Zakręciliśmy nim dosłownie i tym samym również całej sprawie ukręciliśmy łeb.
Stworzyliśmy wtedy całkiem niezłą drużynę strażacką, jednak zdecydowanie lepiej, niż akcje pożarnicze, wychodziło nam prowadzenie porsche. Podczas takich wolnych dni, czy też wtedy, kiedy testowaliśmy nowe modele, ścigaliśmy się wielokrotnie. To była, oczywiście, wewnętrzna rywalizacja, ale zdarzały się chwile, kiedy nasze zawody stawały się elementem prezentacji. Z okazji takiego pokazu zamknięto dla nas kilka ulic w Poznaniu, a my urządziliśmy wyścig uliczny, który dostarczył nam mnóstwo adrenaliny. Takie momenty to niewiarygodne doznania, bo z toru, gdzie są bandy, ograniczenia i szerokie pasy, trafia się nagle w przestrzeń miejską, w której trzeba manewrować pomiędzy krawężnikami i mieć na uwadze obserwujący nas tłum. Każdy kierowca ma świadomość, że najmniejszy błąd to poważne konsekwencje, emocję są więc wyjątkowe. Nawet najbardziej doświadczeni jadą w takich sytuacjach ze zjeżonymi włosami na karku.
Tego typu wyścigi odbywają się regularnie w Makau. Kiedyś myślałem nawet, żeby wziąć w jednym z nich udział, ale na razie odłożyłem to marzenie na półkę. Dbam, żeby zbytnio się nie zakurzyło, i być może pewnego dnia znów po nie sięgnę, choć świat wyścigów jakoś mnie nie wciągnął. Zawsze męczyła mnie powtarzalność zakrętów, partii, okrążeń, śrubowanie czasu. Oczywiście, istnieje na przykład Porsche Cup, gdzie wszystkie samochody są podobne, przepychają się na torze, szachują i szukają pozycji do ucieczki. Ja jednak wolę rajdy cross-country, w których nigdy nie powtarza się trasa, a za każdym zakrętem czeka przygoda. Jazda torowa to dla mnie doskonałe uzupełnienie treningu, nauka reakcji i nabywanie pewnych odruchów, ale preferuję rywalizację w innych warunkach.
Praca z STT Racing była – i wciąż jest – piękną przygodą. Który facet nie chciałby mieć do dyspozycji floty najróżniejszych modeli porsche? Niemal wszystko, co robiliśmy jako team, działo się na granicy wytrzymałości sprzętu. Zastanawiam się czasem, ilu producentów samochodów może sobie pozwolić na tak ekstremalne testowanie swoich aut? Oddać najnowsze modele na dwa tygodnie kierowcom rajdowym, żeby upalali je, wraz z dziennikarzami, miłośnikami marki i potencjalnymi nabywcami? Mało kto zgodziłby się na taką konfrontację, ale od nas porsche wracały zawsze bez szwanku. Ich legendarna trwałość i wytrzymałość nie jest zatem tylko bajką opowiadaną w reklamach.
Wspaniałe chwile, kiedy nasz zespół liczył pięć osób, wspominamy bardzo często podczas wspólnych spotkań. A jednak mój dziecięcy sen na jawie doprowadził mnie do celu! Pięcioletni chłopak wymarzył sobie kiedyś porsche z Peweksu, a kiedy dorósł, fascynacja modelem musiała przerodzić się w tę skoncentrowaną na realnym egzemplarzu. Wiedziałem, że któregoś dnia dziewięćsetjedenastka stanie w moim garażu. Ba, byłem nawet przekonany, że będzie biała, tak jak ta pierwsza, którą zobaczyłem w swoim życiu.
Stało się jednak inaczej.
Kilka razy dostawałem propozycję zakupu tej jedynej maszyny, ale obchodziłem wszystkie dookoła, celebrując moment dopełnienia marzenia z dzieciństwa, czekając na odpowiedni czas. Byłem w zespole, który regularnie wsiadał do każdego modelu porsche, jaki został wyprodukowany, więc nie miałem palącej potrzeby, by mieć jeden na własność. Chciałem wyjątkowego egzemplarza. Nie takiego, jaki testuję na torze, doprowadzając na skraj osiągów. A poza tym kupno takiego samochodu to przecież niecodzienny wydatek. Musiałem poczekać na swój czas.
Propozycję dostałem już rok przed faktycznym zakupem, ale przeciągałem sprawę, bo musiałem mieć pewność, że to właśnie to auto i ten moment. W końcu jednak postawiłem na tej drodze ostatni krok i spełniłem pragnienie, które zakiełkowało, gdy byłem jeszcze malcem. Myślę jednak, że radość ze znalezienia „nieosiągalnego” modelu porsche pod choinką była większa niż ta, kiedy po raz pierwszy zaparkowałem moją dziewięćsetjedenastkę w garażu. Emocje przed laty okazały się bardziej intensywne, zapewne dlatego, że byłem dzieckiem. Mali ludzie przeżywają wszystko znacznie mocniej. Mówi się nawet, że ktoś cieszy się, jak dziecko, prawda? Gdyby przyszło mi zatem wyliczyć momenty w życiu, które najbardziej zapadły mi w pamięć, najwięcej znalazłbym w okresie chłopięcym.
Tamta radość była silniejsza, ale ta obecna zdecydowanie bardziej dojrzała.
Jestem posiadaczem niebieskiego porsche 911 już od kilku lat. Tak, niebieskiego. Jak wspomniałem, zawsze byłem przekonany, że moim marzeniem będzie białe, ale… Cóż, jestem zwolennikiem tezy, że każdemu z nas jest przypisany jakiś kolor. Wystarczy zadać to pytanie komukolwiek. Ludzie na ogół odpowiadają instynktownie i trafiają w sedno. Ja na przykład jestem w środku niebieski i dlatego moje upragnione auto ma lakier w tym odcieniu. Jego zakup był wspaniałym zwieńczeniem historii, która zaczęła się jesiennego dnia w sklepie z zagranicznymi zabawkami. To wersja z otwieranym dachem, złożona ze wszystkich elementów, na których mi zależało, według takiej konfiguracji, jaką sobie wyśniłem. Aż nie chce się wysiadać.
Podobno czerwone modele są szybsze
Prawda jest jednak taka, że nie pakuję się do niego codziennie i nie klepię kilometrów. Pracowałem na ten samochód przez długie lata. Dążyłem do celu bardzo powoli i stopniowo. I ten proces, i to oczekiwanie były fantastyczne. Jeśli stać cię na spełnienie marzenia od razu, nigdy tak naprawdę go nie docenisz. Mam teraz w garażu piękną „laskę”, do której mogę po prostu wsiąść, otworzyć dach i pojechać w dowolnym kierunku, ale prawdziwą frajdę czerpię z tego, że jest. Nie mam potrzeby pokazywania się, chwalenia przed ludźmi. Radość daje mi sama świadomość, że w każdej chwili mogę przekręcić kluczyk i ruszyć. Codziennie zaglądam do mojego porsche, patrzę na niego, dotykam go, siadam za kierownicą, czyszczę i pielęgnuję.
Głupie? Kiedyś uczestniczyłem w spotkaniu motywacyjnym dla pracowników jednej z dużych firm reklamowych, która nagrywała spoty dla najbardziej znanych polskich marek. Miałem opowiedzieć o swoich marzeniach i o tym, jak wielką przygodą było ich spełnianie. Poznałem tam gościa, który był twórcą pomysłu całej serii bardzo popularnych w tamtym czasie reklam telewizyjnych. Po moim wystąpieniu opowiedział mi swoją historię. Był zapracowanym człowiekiem, który codziennie wychodził z domu o siódmej rano i wracał o dwudziestej drugiej. Obowiązki pochłaniały go całkowicie, nie miał zatem na nic czasu. Żeby nie zwariować, musiał znaleźć sobie jakąś przyjemność. Postanowił spełnić swoje największe marzenie i kupił harleya-davidsona. Motocykl stał u niego w pokoju przez rok. W końcu mama zwróciła mu uwagę, że jeszcze ani razu nim nie jeździł, więc po co go trzyma?
– Mamo, nie to jest ważne, czy nim jeżdżę. Ważne, że go mam. Kiedy dopada mnie kryzys, myślę o nim i jest lepiej – odparł.
Bicie rekordu prędkości w drifcie? Żaden problem!
Harley stał tuż przy jego łóżku, a właściciel po pracy mógł zawsze przy nim usiąść, by czyścić, polerować i cieszyć się idealną formą. Myślę, że jest całkiem sporo ludzi na świecie, którzy mają przedmioty o znacznie większej wartości sentymentalnej niż nominalnej. Na ogół jest to coś, czego pragnęli od lat. Wystarcza im sama świadomość posiadania, by odczuwać radość i spokój. W moim przypadku to porsche 911. Wiem, że nawet jeśli sprzedam kiedyś swoje auto, jego model będzie mi towarzyszyć już zawsze.
Żeby wsiąść do porsche, trzeba mieć odpowiedni dzień. To tak jak z perfumami – jeżeli na półce w łazience stoi kilka zapachów, to kiedy wstajesz rano i spodziewasz się, co cię czeka danego dnia, wiesz, którego użyć. Tak samo jest z samochodem – dziś wsiadam i jadę. Kobiety mają trochę inaczej, bo one na ogół próbują, kombinują, zmieniają zdanie w ostatniej chwili. A my po prostu wiemy, że tego dnia do pracy czy w trasę udamy się tym, a nie innym autem. W mojej stajni są również stare i nowe motocykle, które uwielbiam, oraz land rover – klasyczny, z ramą, mostami i skrzynką redukcyjną. Trzeba jednak przyznać, że nowe land rovery również zachowały w sobie ideę linii egzemplarzy, które walczyły z terenem podczas kolejnych edycji Camel Trophy.
Największą radość w garażu daje mi jednak porsche, bo od niego wszystko się zaczęło. A co najważniejsze – biały model, który dostałem na gwiazdkę, nadal stoi na honorowym miejscu w nietkniętym stanie. Czasem zabieram go ze sobą na treningi dżudo, kładę na macie i opowiadam moim najmłodszym podopiecznym historię o tym, jak w ich wieku marzyłem o pewnej zabawce, jak wierzyłem, że mimo ceny może pewnego dnia do mnie trafić i jak znalazłem ją pod choinką. Oni doskonale to rozumieją. Patrzą na model sprzed czterdziestu lat, od razu widzą podobieństwo i wołają: „Trenerze, przecież to taki sam samochód, jakim przyjeżdża pan na treningi!”. Z całą mocą dociera do nich to, że każdy z nas może spełniać marzenia, jeśli tylko wytrwale ku temu dąży.