Читать книгу Wirus resetuje świat - Jędrzej Bielecki - Страница 5
Wstęp
ОглавлениеHistoria przyspiesza
Ten kataklizm był całkowitym zaskoczeniem dla nas wszystkich. Albo prawie dla wszystkich – w wystąpieniu z 2015 roku w Vancouver, którego nagranie dziś robi furorę na Internecie, Bill Gates ostrzegał: „Jeśli w najbliższych dekadach coś ma pochłonąć ponad dziesięć milionów ofiar, to będzie to wysoce zaraźliwa epidemia, a nie wojna. Przyszła katastrofa przybierze postać wirusa, nie wybuchu jądrowego”. Apelu Gatesa o podjęcie przygotowań do powstrzymania takiej choroby nikt jednak nie posłuchał. Za dużo by to kosztowało?
– Nie sądzę, aby to była tylko kwestia pieniędzy. Problem jest głębszy. Produkować, aby konsumować i konsumować, aby produkować: nasza współczesna cywilizacja oferowała beznadziejny spektakl amoku bez końca. Nie było w tym ani celu, ani treści. Ten nihilizm nikomu nie dawał wytchnienia. Każdy z nas w jakiejś formie został w to wciągnięty, ta logika nie omijała nikogo. I nagle wirus zatrzymał ten chocholi taniec – mówi mi w obszernym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” wybitny francuski intelektualista, Alain Finkielkraut.
Otoczony coraz bardziej wyrafinowanymi technologiami, człowiek uległ złudzeniu, że jest panem swojego losu, w pełni kontroluje własną egzystencję. Pandemia brutalnie przywołała go do porządku. Wobec rozwoju choroby bezsilni okazali się potężni, zdawałoby się, przywódcy świata. Emmanuel Macron, jak 100 lat wcześniej car Mikołaj II z Rasputinem, uwierzył w genialną moc ekscentrycznego profesora chorób zakaźnych z Marsylii Didier Raoulta. Xi Jinping próbował wiadomość o wybuchu epidemii zamieść pod dywan, Donald Trump sam sobie zaaplikował kurację hydroksychlorochiny – leku, który mógł go nawet zabić, Boris Johnson uznał, że najlepiej, aby jak najwięcej osób zaraziło się możliwie szybko nowym wirusem a prezydent Brazylii Jair Bolsonaro przekonywał, że blokada życie społecznego i gospodarczego to pomysł diabła.
– Dojdzie do głębokich zmian antropologicznych, których jednak nie jestem w stanie opisać. Mówię to z wielką pokorą – przyznał w końcu francuski prezydent, który do tej pory zdawał się mieć receptę na wszystko.
Wirus z dnia na dzień pozbawił pracy blisko 800 milionów Chińczyków, uziemił potężną flotę Lufthansy, rozerwał więzi produkcyjne Toyoty i Apple’a i zmusił miliony Europejczyków do ustawienia się w kolejkach po darmową żywność. Jak w XIX wieku pojawiły się obrazki grabarzy chowających w zbiorowych mogiłach w Nowym Jorku zmarłych, których nie stać na własny grób, a lekarze, zdawałoby się doskonale przygotowanych klinik Madrytu, stanęli przed dramatycznym wyborem segregacji pacjentów na tych, których życie spróbują jeszcze ratować, i tych, którzy są z góry skazani na śmierć: dla wszystkich łóżek na oddziałach intensywnej terapii nie starczy.
– To jest niezwykle agresywny wirus. Stan osób, które czują się dobrze, w ciągu godziny może się gwałtownie pogorszyć. Pacjenci nie są na to przygotowani, wielu ogarnia panika, strach, załamanie. Mówią mi: „Córcia, rób, co masz robić! Nie mogę oddychać – pomóż mi! Proszę!”. Oddają życie w moje ręce. Nikt z nas, lekarzy, nie jest na to przygotowany – mówi mi Carmen Gijon Moreno, lekarka z oddziału intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego Infanta Sofia w hiszpańskiej stolicy.
Gdy taka śmierć nagle mogła okazać się udziałem każdego, wszystko inne zeszło na dalszy plan.
Austriacki historyk Walter Scheidel w głośnej książce The Great Leveler („Wielki wyrównywacz”) wykazał, że co kilkadziesiąt lat jeden z „czterech jeźdźców Apokalipsy” (wojny, rewolucje, upadki państw i katastrofalne plagi) spłaszcza nagromadzone różnice w dochodach, każe ludziom, przedsiębiorstwom i całym społeczeństwom zaczynać od zera i na nowych zasadach. Czy tak będzie i tym razem? Kalendarz by się zgadzał: ostatnie równie tektoniczne wydarzenie, rozpad Związku Radzieckiego i całego bloku wschodniego, miał miejsce przeszło 30 lat temu. A więc pokolenie temu.
– To będzie najważniejsze wydarzenie w życiu wielu z nas – ostrzegał już po wybuchu epidemii Bill Gates.
Jednak nawet najbardziej tragiczne w skutkach pandemie nie zawsze pozostawiały po sobie zupełnie zmieniony świat. Española (dzisiejsze Haiti) była zamieszkała przez przeszło milion osób, gdy Krzysztof Kolumb przejął ją dla korony hiszpańskiej w 1492 roku. W powodu przywleczonych przez marynarzy towarzyszących wielkiemu odkrywcy chorób zakaźnych (grypy, odry, ospy), na które nie byli uodpornieni tubylcy, ludność wyspy w ciągu 20 lat stopniała do ledwie dwudziestu tysięcy! Ta hekatomba, dużo bardziej niż przewaga uzbrojenia nielicznych przecież hiszpańskich oddziałów, okazała się decydującym czynnikiem, który pozwolił Madrytowi zbudować w Amerykach „imperium, nad którym słońce nie zachodzi”. Dzięki niej od Buenos Aires aż po Los Angeles i Miami mówi się po hiszpańsku, a język Cervantesa jako jedyny może rywalizować pod względem zasięgu i wpływów kulturalnych z mową Szekspira.
Ale niesprawiedliwie nazwana „hiszpanką” epidemia grypy, która po pierwszej wojnie światowej zgasiła być może nawet pięćdziesiąt milionów istnień ludzkich, nie miała już istotnego wpływu na układ świata, jaki wyłonił się z traktatu wersalskiego.
Jak będzie tym razem?
W środku tej tragedii wypada mimo wszystko przyznać, że tym razem świat miał szczęście. COVID-19 mógł być o wiele bardziej zaraźliwy i śmiertelny, w szczególności w stosunki do osób młodych. Liczba ofiar, tak przynajmniej wygląda w połowie 2020 roku, na szczęście nie równa się skalą z tym, co działo się przed stu laty i przed pięcioma wiekami. Ale w świecie globalnej komunikacji i cywilizacji, która do tej pory odpychała śmierć, a do głosu dopuszczała tylko młodych i pięknych, nawet znacznie mniej zgonów może mieć porażający skutek. Stany Zjednoczone zdecydowały się w końcu na stopniowy odwrót z Iraku, gdy ilość trumien odsyłanych rodzinom przez Pentagon nawet nie doszła do pięciu tysięcy.
W przeciwieństwie do „hiszpanki” pandemia koronawirusa nie jest jednak tylko kolejnym elementem w całym cyklu nieszczęść, jakie zapoczątkowało zabójstwo arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku. To raczej „grom z jasnego nieba”, który, jak wiele na to wskazuje, doprowadzi do „nowego rozdania kart” w globalnym świecie. Ale czy zmieni aż tak radykalnie i aż tak trwale układ sił jak choroby sprowadzone przez hiszpańskich konkwistadorów?
Na razie wydaje się to zbyt daleko idącym wnioskiem.
Lepiej więc mówić o przyspieszeniu procesów, które już rozpoczęły się wcześniej. W Chinach pierwsze siedem tygodni od wybuchu epidemii pokazały niewydolność autorytarnego, scentralizowanego systemu, który bezwzględnie niszczy indywidualną inicjatywę i stawia na fasadową propagandę: gdyby władze posłuchały pod koniec grudnia 2019 roku ostrzeżeń doktora Li Wenlianga, być może zaoszczędziłyby sobie i światu wielkiej tragedii. Ale przecież i wcześniej rozwój chińskiej gospodarki spowalniał, a model wzrostu, na którym Komunistyczna Partia Chin opierała od końca lat siedemdziesiątych swoją legitymizację, był podawany coraz bardziej w wątpliwość.
Wirus odsłonił też bolesną prawdę o zjednoczonej, jak się wydawało, Europie. Apele Włoch, pierwszego kraju na naszym kontynencie, w który z całą siłą uderzył, o pomoc w dostarczeniu masek, respiratorów i kombinezonów ochronnych nie wywołały odzewu ani jednego kraju Unii. To zapoczątkowało coraz ostrzejszy spór między Południem i Północą Wspólnoty, który zogniskował się wokół „koronaobligacji”: uwspólnotowienia długu, jaki trzeba będzie zaciągnąć na pokrycie kosztów odbudowy kontynentu.
– To jest moment próby dla Unii, test, czy ma ona przed sobą jeszcze jakąś przyszłość – ostrzega Felipe González, najwybitniejszy premier postfrankistowskiej Hiszpanii i jeden z polityków, którzy mieli największy wpływ na obecny kształt Wspólnoty.
Ale nawet jeśli to ostrzeżenie nie wywoła żadnej reakcji i projekt europejski okaże się kolejną ofiarą koronawirusa, to przecież będzie to finał długiej serii ciosów, które coraz bardziej osłabiały unijną konstrukcję: kryzys finansowy 2009 roku, kryzys migracyjny 2015 roku, Brexit w 2020 roku. Wątpliwe też, aby zaraza dobiła Wspólnotę. Raczej na tyle ją osłabi, że jeszcze większą rolę odzyskają państwa narodowe. Zła kondycja Wspólnoty to tym bardziej niepokojąca wiadomość, że i drugi filar Zachodu, Ameryka, nie wychodzi z tej pandemii w dobrej formie. Przez wiele cennych tygodni prezydent Trump bagatelizował zagrożenie, a gdy wreszcie zrozumiał, że może ono zniweczyć jego plany reelekcji, okazało się, że jest za późno: pochłaniająca blisko 1/5 dochodu narodowego służba zdrowia nie daje rady z coraz większą falą pacjentów wymagających natychmiastowej, intensywnej terapii. Waszyngton z przerażeniem odkrył też, że niemal wszystkie leki, środki opatrunkowe, respiratory trzeba sprowadzić z Chin, największego rywala Stanów Zjednoczonych. A planu walki z pandemią po prostu nie ma.
Czy widząc to, następna generacja terrorystów nie dojdzie do wniosku, że nie ma lepszego sposobu na obalenie amerykańskiej potęgi niż atak biologiczny? A może Rosja uzna, że oto nadszedł moment, aby załatwić dawne rachunki na Ukrainie, póki Zachód ma odwróconą uwagę?
Dopiero zaczynamy rozpoznawać skutki tej pandemii i jest o wiele za wcześnie, aby stwierdzić, kto w ostatecznym rachunku wyjdzie z niej obronną ręką, a kto okaże się wielkim przegranym. Jednakże nie można przecież już teraz nie zauważyć, że wymuszone wstrzymanie życia społecznego dobiło rynek ropy, na której opierał się reżim Władimira Putina, ale także potęga regionalna Iranu czy Arabii Saudyjskiej. To także zapowiedź zupełnie nowego stylu życia, w którym będzie dużo mniej miejsca na podróże służbowe, a o wiele większe pole do rozwoju technologii zdalnej komunikacji i pracy. Carsten Spohr, prezes Lufthansy, już wie, że to oznacza całkowitą zmianę modelu biznesowego jednych z największych linii lotniczych świata. Nie tylko on jeden.
Bo nawet, jeśli koronawirus nie zdoła zatrzymać z dnia na dzień globalizacji, to z pewnością zasadniczo zmieni jej kształt. Emmanuel Macron, wśród innych przywódców, zapowiedział, że w przyszłości produkcja strategicznych wyrobów, jak sprzęt medyczny czy leki, będzie musiała odbywać się we Francji, a przynajmniej w krajach Unii Europejskiej. Uzależnienie od Chin poszło za daleko – tę analizę podziela dziś bardzo wiele rządów. To z kolei może otworzyć nowe perspektywy pracy na Zachodzie, nowe pomysły na założenie firm.
Ale zmian w świecie biznesu będzie znacznie więcej. W chwili próby przed upadkiem banków, wyrzuceniem na bruk dziesiątek, jeśli nie setek milionów pracowników i zasadniczo powtórką scenariusza, który nastąpił po „czarnym czwartku” 24 października 1929 roku uratowało nas państwo. Tylko ono, w szczególności w Europie, było w stanie uruchomić wielomiliardowe subwencje dla firm i osób w potrzebie, zaś w Azji autorytarnymi (Chiny) lub demokratycznymi (Korea Południowa, Tajwan) metodami zmobilizować społeczeństwo w walce z pandemią. Po czterech dekadach dominacji ultraliberalnej gospodarki, jaką zapoczątkowało dojście do władzy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, do łask powraca więc inny rodzaj kapitalizmu, być może w jakimś stopniu czerpiący z socjaldemokratycznej tradycji. Obok rachunku ekonomicznego równie istotnym czynnikiem decyzji biznesowych staje się bezpieczeństwo sanitarne i wojskowe.
Nie można jednak zapomnieć, że z tej niezwykłej próby, jakiej został w tej pandemii poddany biznes, w najlepszej kondycji wyjdą najwięksi. To międzynarodowe koncerny mają przecież rezerwy finansowe, aby przetrwać trudne czasy. To one utrzymują bliski kontakt z rozdającymi subwencje rządami. I stać je na rozwinięcie technologii możliwych do użycia w „czasach zarazy”.
Układ, w którym się obudzimy, może więc oznaczać mniej wolności w wyborze produktów i usług. A także mniej wolności osobistej, skoro ograniczenie ochrony danych osobowych okazało się warunkiem identyfikacji zarażonych osób i pokonania pandemii w Korei Południowej czy Tajwanie – dziś wzorów dla wielu przywódców świata.
Alain Finkielkraut mówi o tym, że dzięki koronawirusowi Ziemia znów stała się piękna. Woda w kanałach Wenecji ponownie jest przejrzysta, cisza znów przejęła władanie nad centrami miast, w których wcześniej dominował bezustanny harmider. Czy to także otrzymamy w spadku po tym kataklizmie? Czy zobaczywszy, że można żyć inaczej, ludzie choć trochę zdołają wyrwać się z „chocholego tańca konsumpcji”, aby dostrzec, że istnieją też inne wartości? Najbliższe lata pokażą...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.