Читать книгу Córki latarnika - Jean Pendziwol - Страница 9

Оглавление

Morgan

Pieprzona strata czasu. Banda cholernych uszczęśliwiaczy, którzy siedzą na dupie, wymyślając głupie teorie. „Rozważamy różne warianty…”. Jak oni to nazwali? „Różne warianty procesu resocjalizacyjno-readaptacyjnego”. Jasne, tylko po to, by powiedzieć, że próbowali, że pełni współczucia wyciągnęli rękę do biednej duszyczki z nizin społecznych: „Patrzcie tylko, jacy jesteśmy genialni, jak przyszłościowo myślimy!”. Oni, ludzie zamknięci w swoim malutkim światku wraz ze swoimi idealnymi, idealnie grzecznymi dziećmi, które nigdy nie wagarują i zawsze odrabiają pracę domową, które piszą petycje w sprawie zakazu sprzedaży śmieciowego jedzenia i ukrócenia głodu w Afryce, które grają w koszykówkę i nigdy nie wracają do domu na haju, a już na pewno nie w sobotę. Tacy ludzie poklepują się po plecach i mówią: „Patrzcie tylko, jacy dobrzy z nas rodzice. Jacy dobrzy obywatele”. Gdyby tylko wiedzieli.

Kij im w oko. Niech zaszyją tę ziejącą ranę pojedynczym szwem, niech sprowadzą mnie na dobrą drogę. Wszystkich przeproszę, kupię ich współczucie i zrobię, co zechcą. Ale to nie moja wina. To system mi dokopał.

Pieprzona strata czasu.

Przeszukali mój plecak. Szkoda, że nie wyrzuciłam go przed wejściem do McDonalda. Plecaka, a przynajmniej farb. Z tego się nie wywinę, nie da rady. „Nie, panie władzo, nie było mnie w pobliżu Północnego Domu Spokojnej Starości. Nie, nie mam nic wspólnego z tymi malunkami. To nie są moje farby, to farby znajomego. Prosił, żebym je przechowała. Który znajomy? Hm… nie ma go tu”.

Co za dupki. Nikt się za mną nie ujął. Dosłownie nikt. Wszyscy pospuszczali wzrok i z przyklejoną do gęby protekcjonalną miną, przejętą od swoich rodziców, popijali colę bez cukru. Biedactwo. Czy można się jej dziwić?

Widocznie można, i to na tyle, by ją ukarać.

Kiedy przyprowadzili mnie do domu, od razu wyczułam, że Laurie jest wkurzona. Wygłosiła mi kazanie z cyklu „bardzo mnie zawiodłaś”, jedno z tych, podczas których zawsze przewracam oczami. Przydzielili mnie do nich niewiele ponad rok temu i chociaż zarówno ona, jak i Bill zachowują się tak, jakby im naprawdę zależało, mam to gdzieś. Nie są moimi rodzicami i nie zamierzam udawać, że nimi są. Zresztą długo u nich nie zostanę. Jestem tylko kolejną wychowanką w strumieniu wychowanek i wychowanków przewijającym się przez ich dom.

Autobus zatrzymuje się gwałtownie, wysadza mnie przed wielkim domiszczem, ciężko sapie i odjeżdża. Zostaję sama na cichej, zadrzewionej ulicy i obmacuje mnie zimny wiatr. Rynsztokiem toczą się kupki liści. Podążając ich śladem, wchodzę na chodnik i idę do drzwi.

Boże, jak ja nie znoszę jesieni.

*

Drzwi są zamknięte i zanim zauważam domofon, kilka razy szarpię za klamkę. Oczywiście, że są zamknięte. Mieszka tu zgraja bogatych staruchów, których stać na prywatne pielęgniarki, zatrudnionych na pełen etat prywatnych kucharzy i widok na rzekę. Jakby im na tym zależało. I tak nie pamiętają pewnie, co jedli dziś na śniadanie. Naciskam guzik i ktoś skrzeczy przez głośnik. Nie rozumiem ani słowa, lecz zakładam, że pyta mnie, kim jestem.

– Morgan – odpowiadam. – Morgan Fletcher.

Długa pauza, coś buczy, klika zamek.

Znajduję biuro administracji, przystaję i pukam do otwartych drzwi. Siedząca przy biurku kobieta w średnim wieku przekłada jakieś papiery.

– Siadaj, Morgan – mówi, nie podnosząc nawet wzroku.

Przysiadam na brzegu krzesła i czekam. Napis na tonącej w papierach tabliczce głosi, że jest to „Pielęgniarka dyplomowana Anne Campbell, dyrektorka administracyjna”. Czyli kierowniczka. Domyślam się, że będzie nadzorowała przebieg mojego „procesu resocjalizacyjno-readaptacyjnego”.

– No dobrze. – Kobieta wzdycha i bierze do ręki kartonową teczkę. – Morgan Fletcher. – Zdejmuje okulary i kładzie je na biurku. – Rozumiem.

Wiem, co rozumie i widzi. Widzi to, co chce zobaczyć. Widzi moje proste, czarne włosy, pofarbowane tak, że błyszczą jak kruk o północy. Podkreślone kohlem szare oczy, obcisłe dżinsy, wysokie czarne buty i rząd srebrnych ćwieków w uszach. Bladą twarz, którą jeszcze bardziej wybieliłam, jaskrawoczerwone usta. Nie widzi, że trochę się boję. I nie zobaczy, po moim trupie.

Rozwalam się na krześle i zakładam nogę na nogę. A więc tak to będzie. Świetnie.

Kierowniczka otwiera teczkę.

– Prace społeczne, prawda? Piszą tu, że zgodziłaś się usunąć graffiti i pomagać dozorcy w pracach fizycznych w naszym domu. – Patrzy na mnie. – Będziesz tu przychodziła przez miesiąc zaraz po szkole, we wtorki i w czwartki.

– Jasne, spoko. – Postukuję w biurko czubkiem buta i oglądam paznokcie. Są czerwone jak moje usta. Jak krew.

– Rozumiem – powtarza kierowniczka. Milknie i czuję, że mi się przygląda. Wiem, co jest w teczce. Mam gdzieś, co o mnie myśli. Gwiżdżę na jej współczucie. Przenoszę wzrok na jakieś zielsko w doniczce na szafce. Kobieta znowu wzdycha. – Cóż, w takim razie przedstawię cię Marty’emu. – Teczka z moją przeszłością zostaje na biurku i nie mam już wyboru. Wychodzimy na korytarz.

Marty jest stary, ale nie tak, jak ci, którzy tu mieszkają. Przypomina bezbrodego Świętego Mikołaja, takiego z okrągłym brzuchem, w czerwonych szelkach. Jego brwi, białe jak śnieg i krzaczaste, żyją własnym życiem, stercząc na wszystkie strony i zakrzywiając się do dołu. Rekompensują brak włosów na głowie, która jest zupełnie łysa, gładka i błyszcząca, jeśli nie liczyć niechlujnej grzywki biegnącej od ucha do ucha. Ale ja natychmiast dostrzegam oczy pod nieposłusznymi brwiami: przeszywająco niebieskie, mają kolor nieba w mroźny zimowy dzień.

Siedzi przy biurku – starym stole pod ścianą w nieźle zaopatrzonym magazynie, a może pakamerze. Na stole leży sterta gazet i książka z tancerkami na okładce. Poznaję malarza: to Degas. Jeden z moich ulubionych. W naszej zaczytanej książce były obrazy wszystkich impresjonistów, ale najbardziej podobały mi się właśnie jego. A Marty? Pewnie wyciera tą książką pędzle.

– To jest Morgan – przedstawia mnie kierowniczka.

Marty wstaje, poprawia szelki i przeszywa mnie spojrzeniem tych zimnych niebieskich oczu, aż nie wytrzymuję, spuszczam wzrok i patrzę na poplamioną podłogę.

– Morgan – powtarza, kiwając głową. – Czekałem na ciebie. Lepiej włóż kombinezon.

Kierowniczka odwraca się i bez słowa wychodzi.

Mam wrażenie, że Marty przyczynił się do mojej tu obecności bardziej niż ona.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Córki latarnika

Подняться наверх