Читать книгу Gwiazda przewodnia - Jeanie Gould - Страница 4

ROZDZIAŁ I.

Оглавление

Był mroźny, przykry, zimowy poranek. Śnieg, padający przez całą noc, zaściełał białym całunem ziemię, a ostry wiatr północny tamował oddech w piersiach.

Mieszkańcy małej wioski Wyn chronili się przed zimnem w szczelnie opatrzonych domach, które wyglądały posępnie i szaro wśród cieni brzasku zaledwie budzącego się dnia. Jedynie tylko wiejska gospoda, o żółto malowanych wrotach i zielonych okiennicach, której okna były oświetlone, zdradzała ślady życia wewnątrz. Na ganku jej, jako tako od wichru osłonionym, stały trzy osoby, zbite w jedną gromadkę.

— Coś się dzisiaj spóźnia ta kareta — zauważył barczysty mężczyzna, zajęty zeskrobywaniem śniegu z progu.

— I nie dziwota, na taki psi czas — odparł drugi, zawiązując silniej dokoła szyi czerwony włóczkowy szalik.

— Dokądże ta mała jedzie, Barneju?

— Do Seybrock (Sejbruk) — odparł zapytany. — Do brata Darbiego, Mac-Keona (Mak Kiona). Jak wam wiadomo, Sandy, ten poczciwiec Darbi zmarł wczoraj. Panie świeć nad jego zacną duszą! A Judyta... Cóż, Margie (Mardżi) kochanie — przerwał, zwracając się do stojącej obok dziewczynki — nie boli cię już rączka, w którą cię żona Darbego tak silnie uderzyła?

Zagadnięta w ten sposób dziewczynka podniosła ku mówiącemu bladą swoją twarzyczkę, na której wyraźne były ślady cierpienia, i próbowała uśmiechnąć się smutnie.

— Więc to ta mała — rzekł Sandy — o której opowiadaliście mi kiedyś, Barneju, że...

— Tak, tak — szybko przerwał Barnej wybitnym irlandzkim akcentem, świadczącym wymownie o jego zamorskiem pochodzeniu. — Ale nie wspominajcie o tem. Widzicie — dodał, zniżając głos — mała jest nad wiek swój rozwinięta i gdyby wiedziała o wszystkiem, dopuszczałaby sobie niepotrzebne myśli do główki...

— Rozumiem — odparł Sandy, potakując głową. — No i cóż, mała? — dodał, zwracając się do dziecka — czy chętnie jedziesz w drogę?

— Judyta biła mnie — zwięźle odparła dziewczynka.

Sandy popatrzył na nią bacznie. Nie zdawała się jednak zwracać na to uwagi, tylko drobne jej, przeziębłe paluszki zacisnęły się silniej dokoła spracowanej dłoni Irlandczyka.

— He! he! — zauważył Sandy. — Widzę, że masz stary rozum w młodej główce!... Ale skądże to poszło, Barneju, że powzięliście myśl wysłania jej do Seybrock?

— O tem opowiem wam kiedyś — przerwał Barnej. — No! no! nie płacz, maleńka! — rzekł do niej, widząc dużą łzę, płynącą powoli ze smutnych oczu sierotki. Przyjdę cię odwiedzić od tej niedzieli za tydzień; przyniosę ze sobą skrzypce i dopieroż nam będzie wesoło!... Zobaczysz!... Ale oto i kareta!...

U podnóża góry ukazał się ciężki, pocztowy dyliżans, zaprzężony w cztery konie. Barnej, dla rozweselenia swojej małej przyjaciółki, zaczął jej opowiadać ciekawą bajkę o małym, rudym lisku; ale zwykły w takich razach wyraz rozweselenia nie ukazał się na jej pochylonej, dziecinnej twarzyczce, która w miarę, jak powóz się zbliżał, powlekała się coraz większym smutkiem.

Kareta ciężko zatoczyła się przed bramę, a przeziębły woźnica zapytał, czy są jacy pasażerowie na dalszą drogę.

— Ta oto tylko mała odrobina, niewiele zabierze wam miejsca — odparł Sandy.

Barnej otworzył drzwiczki i wejrzał wgłąb karety; siedziały w niej już trzy osoby: dwóch mężczyzn i jedna stara dama, otulona w pledy i szale.

— No, duszyczko! nie zapomnij — mówił do małej, podnosząc ją wraz ze skromnym jej pakunkiem do góry. — Skoro przyjedziesz do Seybrock, zapytasz o Terencjusza Mack-Keona. Pomówię z woźnicą, aby cię wysadził przed jego mieszkaniem. Pamiętaj o sobie, mój aniołku, a w przyszłą niedzielę wyglądaj mnie na pewno.

Usta dziewczynki drżały stłumionem wzruszeniem, gdy przytulała swą wybladłą twarzyczkę do ogorzałej twarzy Irlandczyka.

— Bywaj zdrów, Barneju — szepnęła cicho i żałośnie, usiłując wspiąć się na stopnie powozu.

— Ostrożnie, maleńka! bo się pośliźniesz! Podaj mi wpierw swój węzełek — odezwał się dźwięczny głos męski z wnętrza karety, a jednocześnie życzliwa dłoń wyciągnęła się na pomoc dziecku.

Margie zawahała się, gdzie usiąść, ale nieznajomy pan zrobił jej miejsce obok siebie; gdy fałdzisty płaszcz, w który był otulony, odchylił się nieco, dziewczynka spotkała łagodne wejrzenie dwojga piwnych oczu, które przypatrywały się jej z przychylnością.

Tymczasem Barnej, brnąc przez śnieg po kostki, obszedł powóz i stanął przy drugich drzwiczkach, ciekawie wglądając w głąb karety. Przyjrzawszy się nieznajomemu panu, który tak łaskawie zaopiekował się jego małą protegowaną, skłonił się z oznakami najgłębszego uszanowania.

— Wielce obowiązany jestem wielmożnemu panu — odezwał się, mnąc baranią czapkę w palcach. — Bardzo mi nie na rękę, że muszę małą wysyłać samą, ale to dziecko ma sprytną główkę na karku i przy Boskiej pomocy da sobie radę w drodze.

— Czy to wasza córeczka? — spytał sędzia Gray (Grej) z pewnem powątpiewaniem w tonie.

— Nie, wielmożny panie. Nie mam dzieci i jestem samotny, jak ptak, na świecie. Jest to wychowanka Darbego Mac-Keona, który zmarł, biedaczysko, zeszłej nocy. Jedzie ona do jego brata, do Seybrock; a wielmożny pan udaje się zapewne tam na sądy?

— Zgadłeś, przyjacielu — uśmiechnął się sędzia. — Ale czy mi się zdaje, że ja cię gdzieś już widziałem? Może stawałeś kiedy w sądzie? przyznaj się!

— Uchowaj, Panie Boże! — gorąco zaprzeczył Irlandczyk. — Nigdy nie miałem osobiście do czynienia z wielmożnym panem, chociaż nie mógłbym tego powiedzieć o wszystkich moich przyjaciołach!...

Sędzia rozśmiał się szczerze, ale w tejże chwili woźnica trzasnął z bicza i kareta leniwo ruszyła z miejsca. Sędzia zdążył tylko rzucić Barnejowi zapewnienie, że zaopiekuje się dzieckiem w drodze i dostawi je na miejsce przeznaczenia.

Margie żałośnie wychyliła się przez okno i na pożegnanie Barnejowi poczęła poruszać wilgotną chusteczką. Potem, w miarę wzrastającego oddalenia, długo patrzyła za niknącym; wkońcu, westchnąwszy, usiadła i cichutko przytuliła się do swego kącika. Sędzia, zdziwiony jej panowaniem nad sobą, zwrócił się ku dziewczynce i zaczął przyglądać się jej z coraz wzrastającą ciekawością.

Widział przed sobą bladą dziecinną twarzyczkę o słodko wykrojonych usteczkach, ściągniętych wyrazem pewnej stanowczości i siły moralnej, która go niepomiernie zdziwiła w tak młodem dziecku. Z pod białego i gładkiego czoła świeciło dwoje prześlicznych, ciemno-siwych oczu, ocienionych czarnemi, długiemi rzęsami. Dziewczynka ubrana była bardzo ubogo, ale czysto i schludnie. Stara, perkalowa sukienka była w kilku miejscach połatana, wyblakły czerwony kapturek osłaniał jej złocistą główkę, a ramiona jej obejmował, spięty pod szyją, biały miękki szal z kosztownej, jedwabiami i złotem przetykanej tkaniny. Bogactwo tego szala, jakkolwiek już wyszarzanego, stanowiło dziwną sprzeczność z ubóstwem całego stroju dziecka.

Mróz dawał się czuć coraz dotkliwiej i dreszcz począł wstrząsać delikatną postacią biednej dzieciny, źle zabezpieczonej przed chłodem.

Widząc to, sędzia rozpiął swój płaszcz i począł ją nim osłaniać.

— Ciekaw jestem, maleńka, czybyś się też utrzymała na moich kolanach — rzekł z dobrocią. — Spróbujmy, chcesz? Ot, widzisz, jak dobrze! Mam w domu dwa razy większego od ciebie chłopaka, który mimo to bawi się jeszcze w takie pieszczoty.

— Obawiam się, że panu będzie może niedogodnie — szepnęła, tuląc się do niego.

— A jak ci na imię, maleńka? — spytał sędzia,

— Marjorie (Merdżiori) — skromnie odparła dziewczynka.

— Marjorie? To szkockie imię; ale nazwisko?

— Nie mam żadnego — odrzekła ze łzami w oczach. — Nazywano mnie Mac-Keon, ale wiem, że moja mama nazywała się jakoś inaczej. Nie pamiętam jej wcale. Ach, żebym choć zapamiętała, jak ona wyglądała!

Mówiąc to, twarzyczka dziecka oblała się takim smutkiem, że sędzia z większem jeszcze zajęciem zaczął się w nią wpatrywać.

— Masz ładne imię, maleńka — rzekł. — Miałem cioteczną babkę, która nazywała się także Marjorie. Ubierała się bardzo oryginalnie w śpiczaste czepce i ciemne okulary, spadające aż na sam czubek nosa. Jakbyś też ty wyglądała w okularach, Margie, z twarzą tak naprzykład wykrzywioną?

I sędzia wydął usta i policzki w tak komiczny sposób, że dziewczynka z oczami jeszcze pełnemi łez roześmiała się wesoło, a nowy jej przyjaciel ucieszył się, widząc, iż nakoniec udało mu się ją rozweselić.

Podróż nie wydała się dziewczynce długą, choć konie wlokły się powoli po zasypanym śniegiem gościńcu. Raz o mało kareta się nie wywróciła, co trochę nabawiło strachu podróżnych. Margie nie krzyknęła, tylko zbladła więcej jeszcze i silniej przytuliła się do swego opiekuna; gdy zaś niebezpieczeństwo minęło, odetchnęła pełną piersią, a sędzia pogłaskał ją po główce, chwaląc jej odwagę i panowanie nad sobą.

Koło piątej po południu, zapóźniwszy się o jakie trzy godziny, kareta stanęła w Seybrock.

— Proszę pana, niech pan będzie tak łaskaw przypomnieć woźnicy, że miał mi wskazać dom Terencjusza Mac-Keona — rzekła Margie gdy dyliżans wtoczył się w ulice miasta.

— Obiecałem twojemu przyjacielowi, Barnejowi, że cię sam dostawię na miejsce twego przeznaczenia — odparł sędzia. — Ale sądzę, że wpierw trzeba nam zjeść cośkolwiek. Musisz być głodna, maleńka, równie jak i ja. Moja stara przyjaciółka, pani Merill, gospodyni w zajeździe „Pod jeleniem“, musi nam przyrządzić naprędce coś smacznego. Potem zobaczymy... Ale oto i zajazd; a pani Merill wygląda właśnie przez okno, jakby nas oczekiwała.

Sędzia Gray żywo zeskoczył ze stopni powozu, pożegnał towarzysza swego, pana Stevensa, a dopomógłszy starej damie wysiąść, zajął się następnie swoją małą protegowaną, którą wprowadził do izby ciepło ogrzanej.

— Dobry wieczór, pani Merill! — zawołał wesoło, wstrząsając przyjaźnie ręką śpieszącej na jego powitanie gospodyni. — Cóż tu u was słychać nowego? Panowie adwokaci znudzili się już pewnie, czekając ma mnie?

— Miło nam oglądać pana sędziego w dobrem zdrowiu — odparła pani Merill z uśmiechem szczerego zadowolenia. — A jakże się miewa panna Rachela i pan Reginald?

— Zdrowi, dziękuję pani. Siostra moja tylko, jak zazwyczaj, uskarża się często na migrenę. Regie (Redżi) wyrósł na tęgiego chłopaka. Nie poznałabyś go pani!

Pani Merill spędziła kilka lat w domu sędziego. Ona to wychowywała jego jedynaka, aż do chwili wyjścia swego zamąż. Matka Reginalda umarła, a Zuzanna Biggs, jak wówczas zwano dzisiejszą gospodynię zajazdu „Pod jeleniem“, miała sobie powierzoną pieczę nad dziecięciem, sierotą.

Wielce też poważano Zuzannę w rodzinie i w całym domu, nad którym po śmierci bratowej objęła przewodnictwo siostra sędziego, miss Rachela Gray.

— Cóż to za dziewczynka i dokąd z panem jedzie? — spytała pani Merill po przywitaniu.

— Przybyła ze mną z Wyn — odrzekł sędzia — i równie, jak ja, jest spragnioną posiłku, którego oczekujemy od gościnności pani. Ale zanim pani zakrzątniesz się koło wieczerzy, zechciej przejść się ze mną do sąsiedniego pokoju. Mam z panią parę słów do pomówienia.

— Służę panu sędziemu — rzekła gospodyni, prowadząc go do alkierza i zamykając drzwi za sobą.

— Czy możesz mię pani objaśnić, co to za człowiek niejaki Terencjusz Mac-Keon?

Gospodyni pomyślała chwilę.

— Jest tu jeden Irlandczyk tego imienia. Bardzo nieciekawa osobistość... Nie ma żadnego stanowiska i obarczony jest liczną rodziną. Bieda tam u nich wielka. Mieszkają w tak zwanej żebraczej dzielnicy miasta... jeżeli się to mieszkaniem może nazywać... Ale mąż mój lepiej potrafi objaśnić pana sędziego w tym względzie.

— Dziewczynka ta jest sierotą i jest wysłaną do Mac-Keonów przez niejakiego Barneja, aby zostać tu pod ich opieką — rzekł sędzia.

— Biedne dziecko! Przez Barneja, powiada pan sędzia? To pewnie Barnej Brian, z Wyn. Znam go... bardzo poczciwy i dobry człowiek. Grywa na skrzypcach i posiada rzeczywiście niezwykły muzykalny talent... Czy pan sędzia życzy sobie, abym zawołała mego męża?

— Nie, nie potrzeba, ja sam zajdę do niego. A teraz, kochana Zuzanno, zajmij się, proszę, tą małą. Tylko nie okarmiaj jej nadto słodyczami, zostaw jej miejsce na wyborną jajecznicę, którą przyrządzasz tak znakomicie.

Pani Merill uśmiechnęła się z zadowoleniem i pośpieszyła do kuchni przyrządzić posiłek dla swego dawnego pana. Sędzia zaś udał się do gospodarza; zastał go w izbie gościnnej, wspartego o stół i śmiejącego się z pijanego Irlandczyka, który, słaniając się na nogach, z poczerwieniałą od trunków twarzą, noszącą wybitne piętno wstrętnego nałogu, dopraszał się daremnie o „jeszcze jeden“ mały kieliszeczek „whisky“ (wódka ze zboża).

— Jak się masz, Johnie (Dżonie) — rzekł sędzia, wyciągając rękę do oberżysty z taką uprzejmością, jak do swego równego. — Czy to w ten sposób traktujesz swoich gości?

— Uchowaj, Boże! panie sędzio — zaprzeczył John Merill, witając przybyłego z wielkiem uszanowaniem i radością zarazem. — Nie dopuszczam nigdy nadużyć tego rodzaju. Ale Terencjusz Mac-Keon wstępuje wszędzie po drodze na kieliszek... dlatego też zawsze prawie jest w takim stanie, w jakim go pan sędzia teraz widzi.

Sędzia popatrzył uważnie na pijaka, który, czepiając się ściany i mrucząc przekleństwa, wynosił się z izby. Sam ten widok był dostateczną odpowiedzią na zapytanie, z jakiem przyszedł.

Nie godziło się niewinnego i delikatnego dziecięcia powierzać podobnej opiece... To też zamieniwszy parę słów obojętnych z gospodarzem, powrócił do pokoju, gdzie zostawił był Margie.

Jasny ogień palił się na kominku, rzucając wesoły blask dokoła. Zasunięte u okien białe firanki nie przepuszczały widoku śnieżnej zawiei, która szalała na dworze, a kwitnące w doniczkach kwiaty rozsiewały miłą woń w powietrzu. Czystość wzorowa panowała w schludnej izdebce, w pośrodku której zastawiony był stół, nakryty białym, cienkim obrusem i dokoła którego krzątała się pani Merill. Margie, siedząc przy kominku na niskim taburecie, z twarzyczką zarumienioną od ognia, którego odblask pieścił jej lica i jasne włoski, zdaleka przypatrywała się gospodyni.

Wieczerza przeszła bardzo wesoło. Sędzia dokładał wszelkich usiłowań, aby z twarzy małej swej towarzyszki spędzić ten wyraz cierpienia i smutku, który osiadł na niej tak głęboko. Opowiadał jej różne zabawne historyjki, nakładał jej jedzenia na talerz, a gdy po bifsztyku, jajecznicy i filiżance ciepłego, dymiącego mleka przyszła kolej na ciasto z rodzynkami, dziewczynka, która nigdy rodzynków w życiu swem nie widziała, nie odważyła się jeść swojej porcji, dopóki sędzia nie ośmielił ją do tego przykładem.

— Proszę pana — mówiła, pokosztowawszy ciasta — te czarne, drobne śliweczki są najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek jadłam.

Sędzia uśmiechnął się, częstując ją jeszcze jednym kawałkiem.

Gdy uprzątnięto stół, pani Merill przyniosła piękną, białą, wypieszczoną kotkę z dwoma kociętami, które Margie z taką czułością pochwyciła na rączki i przytuliła do siebie, że gdy nadszedł czas udania się na spoczynek, poprosiła nieśmiało sędziego:

— Czy nie mogłabym jednego z tych kotków, ot tego z łatką na nosku, zabrać ze sobą do łóżeczka?

— To już zależy od pani Merill — odparł sędzia z dobrocią. — Reginaldowi zwykle nie pozwalała sypiać z kotkiem, ale może na ten raz odstąpi od swoich zasad... A teraz idź spać, maleńka, i wstań mi jutro z twarzyczką wesołą i wypoczętą.

Margie, pieszcząc kotka, szła ku drzwiom; naraz zwróciła się z progu i bardzo cichutkim głosem zapytała:

— Czyby pan nie pozwolił mi pocałować się?

Za całą odpowiedź maleńka jasna główka ujętą została w ręce sędziego, a gorący ojcowski pocałunek spoczął na główce sieroty, która oddawna pozbawioną była słodkich pieszczot macierzyńskich.

Chociaż przyjaciele czekali już na sędziego, on wziął Margie na ręce i tuląc ją do swej męskiej piersi, zaniósł do kuchni, gdzie czekała nań pani Merill.

— A pościel jej miękko, moja dobra Zuzanno — rzekł, oddając jej dziewczynkę.

Margie patrzała za odchodzącym; nieznane uczucie wzbierało w jej młodem serduszku, a oczęta zaszły łzami wdzięczności.

Gdy pani Merill rozbierała ją, układając w białem łóżeczku, które przystawić kazała do swojego własnego, dziewczynka, zamyślona, rzekła jakby sama do siebie:

— Jaki ten pan dobry!

— Masz słuszność, dziecko — rzekła pani Merill. — Mało jest na świecie ludzi jemu podobnych. Wdziej tę koszulkę... Jakto, maleńka, czy nie masz nic więcej na sobie, tylko to?

Margie zarumieniła się boleśnie, a coś jakby stłumione łkanie odezwało się w jej piersi.

— Nie mam nic więcej — rzekła. — W tem zawiniątku jest stara sukienka i fartuszek, który mi dał Barnej... zresztą nic więcej...

— To nic, to nic, kochanie — uspokajała pani Merill. — Jutro temu zaradzimy. Tymczasem jest tu stary flanelowy kaftanik, który w sam raz będzie na ciebie.

To mówiąc, wydobyła z szuflady nocne odzienie, które należało kiedyś do Reginalda; Margie, zapatrzywszy się w jaskrawe barwy kaftanika, zapomniała na chwilę o swojem upokorzeniu i z zadowoloną twarzyczką wsunęła się pod ciepłą kołderkę, przytuliwszy głowę do białej, miękkiej poduszki.

— A pacierz? — przypomniała pani Merill. — Czy nie umiesz mówić pacierza?

— Barnej nauczył mnie odmawiać Zdrowaś Marja, ale jest jeszcze jedna modlitwa, którą zapamiętałam sama nie wiem, skąd... — sennym głosem i jakby siląc się na przypomnienie zasłyszanych kiedyś słów, rzekła Margie. — Zaczynała się ona: Boże mój i Panie, w ojcowskie ręce Twoje... nie mogę sobie przypomnieć dalej...

— To szczególne! — pomyślała pani Merill. — Nigdy nie słyszałam irlandzkiego dziecka, odmawiającego tę modlitwę.

Potem dodała głośno:

— Ja ci przypomnę, moje dziecię. Odmawiałam kiedyś tę modlitwę w dzieciństwie.

Klęcząc na białej pościeli, ze złożonemi pobożnie rączkami, spokojnym a przejętym głosem dziewczynka odmówiła za swoją opiekunką słowa modlitwy, którą dziecięce usta widocznie kiedyś szeptały na łonie matki. Patrząc na tę sierotę, łagodne oczy starej kobiety napełniały się łzami litości i rozrzewnienia.

Wkrótce, tuląc białego kotka do piersi, Margie zasnęła słodko, z oczami utkwionemi w przeciwległą ścianę, na której drżący płomyk świecy kreślił fantastyczne arabeski.

Gwiazda przewodnia

Подняться наверх