Читать книгу Co do grosza - Jeffrey Archer - Страница 4
I
ОглавлениеZarobić milion legalnie zawsze było trudno. Zarobić milion nielegalnie zawsze było nieco łatwiej. Utrzymać milion, jeśli już się go zdobyło, to chyba najtrudniejsze ze wszystkiego. Henryk Metelski należał do tych nielicznych, którzy dokazali tych trzech rzeczy. Jeśli nawet milion, który zarobił legalnie, poprzedził milion zdobyty nielegalnie, to i tak Metelski był lepszy od innych: potrafił utrzymać jeden i drugi.
Henryk Metelski urodził się w nowojorskiej Lower East Side 17 maja 1909 roku w małym pokoiku, w którym sypiało już czworo dzieci. Dorastał w czasach Wielkiego Kryzysu, licząc na łaskę boską i jeden posiłek dziennie. Jego rodzice pochodzili z Warszawy; wyemigrowali z Polski na przełomie wieków. Ojciec Henryka był piekarzem i prędko znalazł pracę w Nowym Jorku, gdzie imigranci z Polski trudnili się zazwyczaj wypiekiem razowca i prowadzeniem małych knajpek dla swych rodaków. Rodzice Henryka pragnęli dla syna laurów uniwersyteckich, lecz w gimnazjum, do którego uczęszczał, nie był bynajmniej prymusem. Jego wrodzone talenty przejawiały się gdzie indziej. Żywego, sprytnego chłopaczka o wiele bardziej interesowało podporządkowanie sobie szkolnego czarnego rynku tytoniowego i alkoholowego niż wzruszające opowiastki o rewolucji amerykańskiej i o Dzwonie Wolności. Mały Henryk nigdy, ani przez chwilę, nie wierzył, że to, co w życiu najlepsze, dostaje się za darmo – a pogoń za pieniędzmi i władzą była dla niego czymś równie naturalnym jak dla kota gonitwa za myszą.
Kiedy Henryk był pełnym życia, krostowatym czternastolatkiem, jego ojciec zmarł na to, co obecnie zwiemy rakiem. Matka przeżyła go zaledwie o parę miesięcy, pozostawiając pięcioro dzieci na łasce losu. Henryk, tak jak pozostała czwórka rodzeństwa, powinien był znaleźć się w okręgowym sierocińcu, ale w połowie lat dwudziestych chłopcu nie było trudno przepaść bez śladu w Nowym Jorku, choć trudniej było przeżyć. Henryk sztukę przetrwania opanował po mistrzowsku; umiejętność ta bardzo mu się przydała w późniejszych latach.
Włóczył się po Lower East Side z mocno zaciśniętym paskiem i szeroko otwartymi oczyma; tu czyścił buty, tam zmywał naczynia, nieustannie poszukując wejścia do labiryntu, w którym ukryte jest bogactwo i prestiż. Pierwsza szansa nadeszła, gdy jego współlokator, Jan Pelnik, który był gońcem na nowojorskiej giełdzie papierów wartościowych, wypadł chwilowo z gry za sprawą kiełbasy ugarnirowanej salmonellą. Henryk, wydelegowany, aby zawiadomić szefa gońców o niefortunnym wypadku, z zatrucia zrobił gruźlicę i wkręcił się tym sposobem na opróżnione stanowisko. Po czym wynajął inny pokój, wdział nowiutką liberię, stracił przyjaciela i zyskał pracę.
Większość poleceń, jakie doręczał Henryk we wczesnych latach dwudziestych, brzmiała: „Kupuję”. Sporo z nich szybko wykonywano, był to bowiem czas boomu. Na oczach Henryka miernoty robiły fortuny, gdy on był zaledwie widzem. Instynkt pchał go ku tym, którzy w ciągu jednego tygodnia wygrywali na giełdzie więcej, niż on zarobiłby przez całe życie jako goniec.
Zaczął się uczyć, jak opanować tajniki funkcjonowania giełdy, przysłuchiwał się poufnym rozmowom, otwierał zapieczętowane pisma i dowiadywał się, które ze sprawozdań niejawnych spółek akcyjnych należy studiować.
Jako osiemnastolatek miał już opanowaną wiedzę o Wall Street; gromadził ją przez cztery lata: cztery lata, które większość posłańców spędziłaby zwyczajnie, przemierzając zatłoczone piętra i doręczając różowe świstki papieru, cztery lata, które dla Henryka Metelskiego były odpowiednikiem studiów i dyplomu magistra Harvard Business School. Nie przypuszczał, że pewnego dnia wygłosi wykład w dostojnych murach tej uczelni.
Pewnego ranka w lipcu 1927 roku niósł polecenie z renomowanego domu maklerskiego Halgarten i Spółka i jak zwykle zboczył do toalety. Opracował do perfekcji tę metodę: zamykał się w kabinie, studiował powierzone sobie pismo, decydował, czy zawarta w nim informacja ma jakąś wartość, i jeśli tak, natychmiast telefonował do Witolda Gronowicza, podstarzałego Polaka, który prowadził niewielką firmę ubezpieczeniową dla swych rodaków. Za przekazywanie informacji z samego źródła Henryk liczył sobie od 20 do 25 dolarów tygodniowo. Gronowicza nie stać było na to, by rzucić na giełdę większe sumy pieniędzy, nie zdekonspirował też nigdy swojego młodziutkiego informatora.
Siedząc na sedesie, Henryk zaczął uświadamiać sobie, że tym razem ma w ręku naprawdę bardzo ważną wiadomość. Gubernator Teksasu miał właśnie udzielić Standard Oil Company pozwolenia na ukończenie rurociągu z Chicago do Meksyku, przy czym wszystkie zainteresowane instytucje wyraziły już zgodę. Na giełdzie wiedziano, że towarzystwo już od blisko roku ubiega się o uzyskanie ostatecznej decyzji, ale przeważała opinia, iż gubernator odpowie odmownie. Pismo należało przekazać do rąk własnych maklerowi Johna D. Rockefellera, Anthony'emu Tuckerowi, natychmiast. Udzielenie zezwolenia na budowę rurociągu zapewniłoby całej północnej części kraju stały dopływ ropy naftowej, a to mogło tylko oznaczać większe zyski. Dla Henryka było oczywiste, że po ogłoszeniu tej wiadomości akcje Standard Oil pójdą w górę, tym bardziej że dziewięćdziesiąt procent rafinerii naftowych w Ameryce było pod kontrolą Standard Oil.
Normalnie Henryk od razu przekazałby informację Gronowiczowi i właśnie zamierzał to uczynić, gdy zauważył, że tęgawy mężczyzna, który również wychodził z toalety, upuścił jakiś świstek. Henryk go podniósł, gdyż akurat nikogo nie było w pobliżu, i wycofał się z powrotem w zacisze kabiny, przypuszczając, że w najlepszym razie będzie to kolejna informacja. Tymczasem był to czek gotówkowy opiewający na sumę 50 000 dolarów, wystawiony przez niejaką Rose Rennick.
Henryk myślał pospiesznie, ale nie pochopnie. Wyszedł prędko z toalety, opuścił budynek i niebawem znalazł się na Wall Street. Skierował się do małej knajpki przy Roctor Street, usiadł i udając, że popija coca-colę, obmyślił starannie swój plan. Po czym przystąpił do działania.
Najpierw zrealizował czek w filii banku Morgana po południowo-zachodniej stronie Wall Street, wiedząc, że w swoim zgrabnym uniformie posłańca giełdy nowojorskiej łatwo zostanie wzięty za gońca jakiejś szacownej firmy. Wrócił następnie na giełdę i zakupił u maklera ringowego 2500 akcji Standard Oil po 19⅞ dolara, zachowując 126 dolarów i 61 centów reszty, jaka mu została po uiszczeniu prowizji. Wpłacił tę kwotę na konto w banku Morgana. Następnie, oczekując w napięciu na oświadczenie gubernatora, poddał się rytmowi codziennych czynności, zbyt pochłonięty myślami, by zbaczać jak zazwyczaj do toalety.
Oświadczenia nie ogłaszano. Henryk nie mógł wiedzieć, że z podaniem wiadomości zwlekano do trzeciej po południu, czasu zamknięcia giełdy, po to, by sam gubernator mógł zgarnąć akcje wszędzie tam, gdzie tylko udało się położyć na nich łapę. Tego wieczoru Henryk poszedł do domu skamieniały z przerażenia, że popełnił fatalny błąd. Widział już, jak traci pracę i wszystko to, co z takim mozołem osiągnął w ciągu ostatnich czterech lat. Może nawet skończy w więzieniu.
Tej nocy nie mógł spać – dławił go coraz większy strach; w małym pokoju było duszno mimo otwartego okna. O pierwszej w nocy nie mógł już dłużej wytrzymać niepewności, wyskoczył z łóżka, ogolił się, ubrał i pojechał metrem na Grand Central Station. Stamtąd powędrował na Times Square, gdzie kupił pierwsze wydanie „Wall Street Journal”. Wziął gazetę w drżące ręce i przez chwilę patrzył, nie rozumiejąc, chociaż tytuł biegnący wielkimi literami przez całą stronicę krzyczał:
ZGODA GUBERNATORA DLA ROCKEFELLERA NA BUDOWĘ RUROCIĄGU
i pod spodem mniejszy nagłówek:
Przewidywany szturm na akcje Standard Oil
Oszołomiony Henryk powędrował do najbliższej całonocnej kawiarni na Zachodniej Czterdziestej Drugiej Ulicy, zamówił dużego hamburgera i frytki, polał ketchupem. Jadł swe śniadanie z trudem, jak skazaniec, którego czeka krzesło elektryczne, nie jak człowiek, który wstąpił na drogę do fortuny. Przeczytał szczegółowy artykuł o wielkim sukcesie Rockefellera, zaczynający się na pierwszej stronie gazety, a kończący dopiero na czternastej, i do czwartej rano zdążył kupić trzy pierwsze wydania „New York Timesa” oraz dwa pierwsze „Herald Tribune”. Wiodący artykuł numeru był wszędzie taki sam. Odurzony, w podniosłym nastroju, Henryk pospieszył do domu i przebrał się w uniform. Na giełdę przybył o ósmej rano i wykonując codzienne czynności, myślał wyłącznie o tym, w jaki sposób przeprowadzić drugą część swego planu.
Z chwilą urzędowego otwarcia giełdy Henryk udał się do banku Morgana i poprosił o 50 000 dolarów pożyczki pod zabezpieczenie w postaci 2500 akcji Standard Oil; kurs otwarcia wynosił tego rana 21¼ dolara. Wpłacił pożyczoną kwotę na swój rachunek i polecił, aby wystawiono mu tratę na 50 000 dolarów na rzecz pani Rose Rennick. Wyszedł z banku i odszukał adres i telefon swej mimowolnej dobrodziejki.
Pani Rennick, wdowa, która żyła z odsetek od kapitału ulokowanego przez jej zmarłego męża, zajmowała niewielkie mieszkanie przy Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy, należącej, jak Henryk wiedział, do najszykowniejszych w Nowym Jorku. Była nieco zaskoczona telefonem od jakiegoś Henryka Metelskiego, proszącego o spotkanie w pilnej sprawie osobistej, ale w końcu wzmianka o firmie Halgarten i Spółka wzbudziła w niej trochę zaufania. Obiecała przyjść do restauracji hotelu Waldorf-Astoria o czwartej po południu.
Wprawdzie Henryk nigdy nie był w Waldorf-Astorii, ale znał nazwy wszystkich głośnych restauracji czy hoteli z rozmów, jakim przysłuchiwał się przez cztery lata na giełdzie nowojorskiej. Przypuszczał, że pani Rennick będzie raczej wolała umówić się z nim na herbatę na mieście, niż zaprosić do domu człowieka o nazwisku Henryk Metelski, zwłaszcza że jego polski akcent wyraźniej uwydatniał się przez telefon niż w bezpośredniej rozmowie.
Stojąc w wyściełanym puszystym dywanem hallu Waldorf-Astorii Henryk rumienił się ze wstydu na myśl o tym, jak jest ubrany. Przekonany, że wszyscy na niego patrzą, ukrył swą niską, korpulentną postać, zagłębiając się w wytwornym fotelu w sali Jeffersona. Niektórzy z bywalców hotelu też mieli nadmierną tuszę, lecz Henryk odnosił wrażenie, że przyczyną tego były raczej pommes de terre maître d'hôtel niż zwyczajne frytki. Daremnie żałując, że nadał za dużo połysku swej czarnej falującej czuprynie, a za mało bucikom o zdartych obcasach, nerwowo skubał irytujący pryszcz koło ust i czekał. Garnitur, w którym czuł się tak pewnie i szykownie wśród przyjaciół, był podniszczony, ciasny i krzykliwy. Henryk nie pasował do tego wnętrza, a tym bardziej do gości hotelowych i, po raz pierwszy w życiu czując się nie na miejscu, wziął „New Yorkera”, zasłonił się nim i modlił się, żeby pani Rennick zjawiła się jak najprędzej. Ugrzecznieni kelnerzy fruwali wokół bogato zastawionych stołów, pomijając Henryka z instynktownym lekceważeniem. Jeden z nich, jak zauważył, krążył po herbaciarni w białych rękawiczkach i wytwornie podawał kostki cukru srebrnymi szczypcami; na Henryku zrobiło to wielkie wrażenie.
Rose Rennick zjawiła się kilka minut po czwartej w towarzystwie dwóch maleńkich piesków i w olbrzymim kapeluszu. Zdaniem Henryka wyglądała na sześćdziesiątkę z okładem, była za gruba, przesadnie wymalowana i wystrojona, ale ciepło się uśmiechała i zdawała się znać tu wszystkich, gdy idąc od stolika do stolika, gawędziła ze stałymi bywalcami. Kiedy wreszcie doszła do miejsca, przy którym – jak odgadła – siedział Henryk, zaskoczyło ją nie tylko to, że jest tak osobliwie ubrany, ale i jego niezwykle młody, nawet jak na osiemnaście lat, wygląd.
Pani Rennick zamówiła herbatę, tymczasem Henryk recytował swoją wielokrotnie przepowiadaną opowiastkę, jak to zaszła niefortunna pomyłka z jej czekiem, którego sumą mylnie uznano rachunek jego firmy maklerskiej, i jak szef polecił mu natychmiast zwrócić czek z gorącymi przeprosinami za to przykre nieporozumienie. Podał jej tratę opiewającą na 50 000 dolarów i dodał, że jeśli zażąda dalszych wyjaśnień, on straci pracę, gdyż pomyłka wynikła wyłącznie z jego winy. Panią Rennick dopiero tego ranka powiadomiono o zaginięciu czeku i nie miała pojęcia, że został zrealizowany, gdyż zbilansowanie rachunku było kwestią kilku dni. Niekłamany niepokój, z jakim Henryk wydukał swą opowieść, przekonałby o wiele wytrawniejszego znawcę natury ludzkiej niż pani Rennick. Bez trudu zgodziła się puścić sprawę w niepamięć, zachwycona, że z powrotem ma pieniądze; otrzymując zlecenie wystawione przez bank Morgana, nic nie traciła. Henryk odetchnął z ulgą i pierwszy raz tego dnia odprężył się i poweselał. Wezwał nawet kelnera ze srebrnymi szczypczykami.
Odsiedział chwilę, jak wypadało, następnie oznajmił, że musi wracać do pracy, podziękował pani Rennick za wielkoduszność, zapłacił rachunek i odszedł. Na ulicy zagwizdał radośnie. Nowa, po raz pierwszy włożona koszula była mokra od potu (pani Rennick wyraziłaby to zapewnie mniej wulgarnie), ale miał to już za sobą i mógł odetchnąć swobodnie. Pierwsze poważne posunięcie udało się.
Stał na Park Avenue ubawiony, że areną jego rozgrywki z panią Rennick był hotel Waldorf-Astoria, ten sam, w którym John D. Rockefeller, prezes Standard Oil, miał swoje apartamenty. Henryk przybył tu na piechotę i wszedł głównym wejściem. Rockefeller przyjechał wcześniej kolejką podziemną i wsiadł do prywatnej windy, która zawiozła go do apartamentów na ostatnich piętrach. W Nowym Jorku nieliczni tylko wiedzieli, że głęboko pod hotelem zbudowano Rockefellerowi stację do jego prywatnego użytku, aby nie musiał przecinać ośmiu przecz nic do Grand Central Station – między Grand Central i Sto Dwudziestą Piątą Ulicą nie było bowiem przystanku. (Stacja zachowała się do dziś, ale że w Waldorf-Astorii nie mieszkają już Rockefellerowie, pociąg nie zatrzymuje się tu nigdy.) Gdy Henryk omawiał z panią Rennick sprawę 50 000 dolarów, pięćdziesiąt siedem pięter wyżej Rockefeller wraz z Andrew W. Mellonem, sekretarzem skarbu w rządzie prezydenta Coolidge'a, zastanawiali się nad ulokowaniem pięciu milionów.
Nazajutrz Henryk przyszedł do pracy jak zwykle. Wiedział, że ma tylko pięć dni na sprzedaż akcji i likwidację zadłużenia w banku Morgana i u maklera, gdyż rozliczenia na giełdzie nowojorskiej realizowane są po pięciu dniach handlowych bądź siedmiu kalendarzowych. Ostatniego dnia akcje stały po 23¼ dolara. Sprzedał je po 23⅛ dolara, zlikwidował niedobór 49 625 dolarów, i po odliczeniu kosztów osiągnął czysty zysk w wysokości 7490 dolarów, które pozostawił zdeponowane w banku Morgana.
W ciągu następnych trzech lat Henryk przestał już telefonować do Gronowicza i zaczął grać na giełdzie na własny rachunek, zrazu angażując niewielkie sumy, potem stopniowo coraz większe, w miarę jak nabierał doświadczenia i śmiałości. Czasy wciąż jeszcze były sprzyjające i wprawdzie nie zawsze miał zysk, ale za to zgłębił tajniki sporadycznie nadarzającej się gry na zniżkę i częściej – na zwyżkę. Przy grze na zniżkę blankował – praktykę tę uważano w branży za niezupełnie etyczną. Doszedł wkrótce do perfekcji w sprzedaży akcji, których nie posiadał, licząc na wywołany w ten sposób spadek kursów. Jego wyczucie trendów giełdowych wysubtelniło się równie szybko jak smak w doborze ubrań, a przebiegłość nabyta w zaułkach Lower East Side nigdy go nie zawodziła. Prędko odkrył, że cały świat jest dżunglą – tyle że czasem lwy i tygrysy noszą garnitury.
Nim w 1929 roku nastąpił krach giełdowy, Henryk zdążył zwiększyć swoje aktywa z 7490 do 51 000 dolarów, upłynniwszy co do jednej wszystkie akcje nazajutrz po samobójstwie prezesa firmy Halgarten i Spółka, który wyskoczył z okna budynku giełdy. Henryk pojął, co się święci. Następnie ze świeżo zdobytą fortuną przeniósł się do eleganckiego mieszkania na Brooklynie i niebawem zasiadł za kierownicą raczej pretensjonalnego, czerwonego wozu marki Stutz. Bardzo wcześnie uświadomił sobie, że przyszedł na świat z trzema garbami – nazwiskiem, pochodzeniem i ubóstwem. Problem pieniędzy rozwiązywał się sam i teraz nadszedł czas, by zlikwidować dwa pozostałe. W tym celu wystąpił o zmianę nazwiska na Harvey David Metcalfe. Kiedy otrzymał oficjalną zgodę, zerwał wszystkie kontakty z Polakami i w maju 1930 roku wkroczył w pełnoletność już z nowym nazwiskiem, nową przeszłością i świeżutko zdobytymi pieniędzmi.
Pod koniec tego roku na meczu futbolu amerykańskiego poznał Rogera Sharpleya i odkrył, że bogaci też miewają kłopoty. Sharpley, młody człowiek z Bostonu, odziedziczył po ojcu przedsiębiorstwo specjalizujące się w imporcie whisky i eksporcie futer. Sharpley, absolwent Choate i Dartmouth College, miał cały ów tupet i wdzięk bostońskiej kasty braminów, tak często budzący zazdrość pozostałych Amerykanów. Był wysoki, jasnowłosy, wyglądał na potomka wikingów; stwarzał wrażenie utalentowanego dyletanta i wszystko zdobywał z łatwością – zwłaszcza kobiety. Pod każdym względem stanowił zupełne przeciwieństwo Harveya. Byli skrajnie odmienni, lecz kontrast działał jak magnes i przyciągał ich do siebie.
Jedyną ambicją życiową Rogera była kariera oficera marynarki wojennej, lecz po ukończeniu Dartmouth College z powodu choroby ojca musiał się zająć rodzinnym biznesem. Prowadził firmę zaledwie kilka miesięcy, gdy ojciec zmarł. Roger chętnie sprzedałby ją pierwszemu z brzegu nabywcy, lecz ojciec umieścił w testamencie zastrzeżenie, że w razie sprzedaży firmy przed ukończeniem przez Rogera czterdziestego roku życia (amerykańska marynarka wojenna nie przyjmowała kandydatów powyżej czterdziestki), pieniądze należy podzielić równo między innych krewnych.
Harvey rozważył problem z głębokim namysłem i po dwu długich naradach ze sprytnym nowojorskim adwokatem podsunął Rogerowi następujące rozwiązanie: wykupi 49 procent udziałów przedsiębiorstwa Sharpley i Syn, płacąc 100 000 dolarów przy umowie i 20 000 dolarów co roku. W czterdziestym roku życia Roger będzie mógł się pozbyć pozostałych 51 procent za kolejne 100 000 dolarów. W skład rady nadzorczej miało wejść trzech członków z prawem głosu: Harvey, Roger i ktoś trzeci, wyznaczony przez Harveya, co zapewniało mu pełną kontrolę nad firmą. Roger mógł sobie wstąpić do marynarki, powinien tylko uczestniczyć w dorocznym zgromadzeniu udziałowców przedsiębiorstwa.
Roger nie wierzył swojemu szczęściu. Nie próbował nawet zasięgnąć opinii ludzi z firmy, gdyż dobrze wiedział, że będą próbowali go odwieść od tego projektu. Harvey właśnie na to liczył i okazało się, że trafnie ocenił zachowanie ofiary, na którą zastawił sidła. Po zaledwie paru dniach namysłu Roger zgodził się na sporządzenie oficjalnej umowy w Nowym Jorku, wystarczająco daleko od Bostonu, by mieć pewność, że w firmie nie zorientują się, co się święci. Tymczasem Harvey udał się do banku Morgana, gdzie uważano go teraz za człowieka z przyszłością. Ponieważ zaś banki zawierają transakcje, które urzeczywistniają się w przyszłości, dyrektor zgodził się pomóc Harveyowi w nowym przedsięwzięciu i pożyczył mu brakujące 50 000 dolarów. Harvey kupił 49 procent udziałów firmy Sharpley i Syn i został jej piątym prezesem. Umowę podpisano w Nowym Jorku 28 października 1930 roku.
Roger wyjechał spiesznie do Newport w stanie Rhode Island, by rozpocząć kurs oficerów marynarki wojennej. Harvey pospieszył na Grand Central Station, aby złapać pociąg do Bostonu. Lata, które spędził na giełdzie, biegając na posyłki, należały już do przeszłości. Miał dwadzieścia jeden lat i był prezesem własnego przedsiębiorstwa.
Harvey zawsze potrafił obrócić w triumf to, co innym wydawało się katastrofą. Amerykanie wciąż jeszcze cierpieli z powodu ograniczeń prohibicji i chociaż Harvey nadal eksportował futra, to whisky importować nie mógł. Była to główna przyczyna spadku zysków firmy w ostatnich dziesięciu latach. Jednak Harvey niebawem odkrył, że dzięki niewielkim łapówkom, wręczanym burmistrzowi Bostonu, szefowi policji i celnikom na granicy kanadyjskiej tudzież opłatom dla mafii, zapewniającej jego towarowi zbyt w restauracjach i nielegalnych szynkach, import whisky jakimś tajemniczym sposobem raczej wzrasta, niż maleje. Uczciwi długoletni pracownicy opuścili firmę Sharpley i Syn, a ich miejsce zajęli ludzie lepiej przystosowani do osobliwej dżungli Metcalfe'a.
W latach 1930–1933 Harvey odnosił sukces za sukcesem. Gdy ostatecznie prezydent Roosevelt na żądanie przytłaczającej większości społeczeństwa zniósł prohibicję i wraz z nią przeminęła ekscytacja, Harvey wprawdzie kontynuował handel whisky i futrami, ale zaczął rozwijać także nowe dziedziny. W roku 1933 firma Sharpley i Syn obchodziła setną rocznicę swego istnienia. W trzy lata Harvey zdołał zaprzepaścić dziewięćdziesiąt siedem lat nieskazitelnej reputacji przedsiębiorstwa oraz podwoić zyski. Po pięciu latach miał już pierwszy milion, po dalszych czterech podwoił go i wówczas postanowił, że nadszedł czas na rozstanie z przedsiębiorstwem. W ciągu dwunastu lat od 1930 do 1942 roku zwiększył zyski z 30 000 do 910 000 dolarów. Sprzedał firmę w styczniu 1944 roku za siedem milionów dolarów, z czego 100 000 wypłacił wdowie po kapitanie Rogerze Sharpleyu, sobie pozostawiając 6 900 000.
Na swe trzydzieste piąte urodziny zafundował sobie za cztery miliony dolarów nieco podupadły bank w Bostonie o nazwie Lincoln Trust. Chlubił się on wówczas zyskami rzędu 500 000 dolarów rocznie, okazałym budynkiem w centrum Bostonu tudzież nieposzlakowaną, aczkolwiek nudnawą reputacją. Harvey zamierzał zmienić zarówno opinię banku, jak i jego bilanse. Cieszyło go stanowisko prezesa banku – ale nie stał się przez to ani trochę uczciwszy. Lincoln Trust stawał się kolebką wszelkich podejrzanych transakcji w okolicy Bostonu i chociaż w ciągu następnych pięciu lat Harvey powiększył dochody banku do dwóch milionów dolarów rocznie, jego osobistej reputacji nie można było niestety zapisać po stronie zysków.
Harvey poznał Arlene Hunter zimą 1949 roku. Była jedyną córką prezesa banku First City w Bostonie. Nigdy przedtem Harvey nie interesował się serio kobietami. Namiętnością jego życia były wyłącznie pieniądze i choć płeć piękna okazywała się pożyteczna, dostarczając rozrywki w wolnych chwilach, był zdania, że per saldo kobiety są uciążliwe. Dobiegał jednak wieku zwanego w ilustrowanych magazynach średnim i nie miał potomka, któremu mógłby zostawić fortunę, wykalkulował zatem, iż nadszedł czas, by znaleźć żonę, która obdarzy go synem. Jak zawsze, gdy czegoś w życiu pragnął, tak i teraz rozważył rzecz z głębokim namysłem.
Arlene miała trzydzieści jeden lat, gdy los ich zetknął w dosłownym tego słowa znaczeniu; cofając samochód, wpakowała się bowiem na nowego lincolna Harveya. Stanowiła przeciwieństwo niskiego, niewykształconego, tęgawego Polaka. Była bardzo wysoka, szczupła i wprawdzie niepozbawiona powabu, ale brakło jej pewności siebie i zaczynała już wątpić, czy wyjdzie za mąż. Większość jej szkolnych koleżanek była już w trakcie drugiego rozwodu i odnosiła się do niej z politowaniem. Ekstrawagancje Harveya stanowiły miłą odmianę po pruderyjnej, narzuconej przez rodziców dyscyplinie, w której widziała przyczynę swej niezdarności wobec młodych mężczyzn. Przeżyła tylko jedną przygodę – katastrofalnie nieudaną z powodu swej absolutnej niewinności – i przed Harveyem nie zjawił się już nikt, kto by chciał dać jej jeszcze jedną szansę. Ojciec Arlene nie aprobował Harveya i okazywał to, co czyniło tylko Metcalfe'a atrakcyjniejszym w jej oczach. Ojciec nie akceptował żadnego z przyjaciół Arlene, lecz akurat tym razem miał rację. Z kolei Harvey zdawał sobie sprawę, że ożenienie banku First City z Lincoln Trust może przynieść w przyszłości tylko korzyści; mając to na uwadze, ruszył, jak to on, do ataku. Arlene zbytnio się nie opierała.
Pobrali się w 1951 roku, a ich ślub był wydarzeniem pamiętnym raczej dla nieobecnych niż dla uczestniczących w ceremonii. Zamieszkali w należącym do Lincoln Trust domu pod Bostonem i wkrótce Arlene oznajmiła, że jest w ciąży. Urodziła Harveyowi córkę prawie równo rok po ślubie.
Dali jej imię Rosalie; stała się oczkiem w głowie Harveya. Rozczarował się tylko wówczas, gdy wypadnięcie, a następnie usunięcie macicy nie pozwoliło Arlene urodzić więcej dzieci. Posłał Rosalie do Bennettsa, najdroższej szkoły dla dziewcząt w Waszyngtonie; po jej ukończeniu dostała się do Vassar, wybierając angielski jako przedmiot kierunkowy. To całkowicie zadowoliło starego Huntera, który z czasem zaczął tolerować Harveya, a wnuczkę wprost uwielbiał. Po otrzymaniu dyplomu Rosalie przeniosła się na Sorbonę po ostrej sprzeczce z ojcem na temat przyjaciół, jakimi się otacza, zwłaszcza tych długowłosych, którzy nie chcieli iść bić się do Wietnamu – nie żeby Harvey dokonał czegoś specjalnego podczas drugiej wojny światowej, z wyjątkiem zbijania forsy na wszelkich możliwych niedoborach. Do ostatecznego rozdźwięku doszło, gdy Rosalie ośmieliła się wystąpić z sugestią, że długie włosy czy poglądy polityczne nie przesądzają o moralności. Harveyowi brak było córki, ale nie chciał przyznać się do tego Arlene.
Harvey miał w życiu trzy miłości: pierwszą nadal była Rosalie, drugą obrazy, a trzecią orchidee. Pierwsza zaczęła się z chwilą, gdy Rosalie przyszła na świat. Druga narastała przez wiele lat, a zrodziła się w nader osobliwych okolicznościach. Otóż klient, który winien był firmie Sharpley i Syn większą sumę pieniędzy, znalazł się na krawędzi bankructwa. Harvey poczuł pismo nosem i poszedł się z nim rozmówić, ale sprawa zaszła już na tyle daleko, że nie było szans wydobycia gotówki. Uparłszy się, że nie odejdzie z pustymi rękami, Harvey zabrał jedyną cenną rzecz – obraz Renoira wartości 10 000 dolarów.
Zamierzał sprzedać obraz szybko, nim się wyda, że jest uprzywilejowanym wierzycielem, ale tak go zachwyciła subtelna technika malarska i delikatna, pastelowa kolorystyka, że marzył tylko, by mieć takich więcej. Gdy się zorientował, że obrazy to nie tylko dobra lokata kapitału, ale że ma do nich prawdziwe upodobanie, jego kolekcja i namiętność zaczęły rosnąć w jednakowym stopniu. Na początku lat siedemdziesiątych Harvey miał już płótno Maneta, dwa Moneta, jedno Renoira, dwa Picassa, po jednym Pisarra, Utrilla i Cézanne'a, jak również obrazy większości uznanych, aczkolwiek mniej liczących się malarzy, i stał się prawdziwym znawcą impresjonizmu. Marzył jeszcze tylko o obrazie pędzla van Gogha i właśnie niedawno na aukcji w nowojorskiej Sotheby-Parke Bernet Gallery wymknął mu się z rąk L'Hôpital de St Paul à St Remy, kiedy doktor Armand Hammer z towarzystwa Occidental Petroleum przelicytował go – dla Harveya 1 200 000 dolarów to było jednak trochę za dużo.
Poprzednio, w 1966 roku, nie udało mu się kupić Mademoiselle Ravoux, wystawionej na sprzedaż jako pozycja nr 49 w londyńskim domu aukcyjnym, handlującym dziełami sztuki – Christie, Manson i Woods. Chociaż wielebny Theodor Pitcairn, reprezentujący Nowy Kościół Pana, przebił go, przegrana zaostrzyła tylko jego apetyt. Bóg dał, Bóg – tym razem – wziął. Co prawda w Bostonie nie zorientowano się jeszcze, ale w świecie sztuki już wiedziano, że kolekcja impresjonistów zgromadzona przez Harveya jest jedną z najwspanialszych na świecie, podziwianą niemal równie szeroko jak zbiory Waltera Annenberga, ambasadora w Londynie za prezydentury Nixona; był on jak Harvey jednym z nielicznych, którym udało się zgromadzić poważną kolekcję po drugiej wojnie światowej.
Trzecią namiętnością Harveya były orchidee, a wyhodowane przez niego wspaniałe okazy trzykrotnie przyniosły mu zwycięstwo na wiosennej wystawie kwiatów Nowej Anglii w Bostonie i stary Hunter musiał się dwukrotnie zadowolić drugim miejscem.
Harvey jeździł teraz do Europy co roku. Założył w Kentucky doskonale rozwijającą się stadninę i lubił patrzeć, jak jego konie biegają na torach Longchamp i Ascot. Zasmakował też w oglądaniu mistrzostw tenisowych w Wimbledonie, które uważał za wciąż nieprześcignione w tej dziedzinie sportu na świecie. Bawiło go, jeśli przy okazji pobytu w Europie ubił jakiś interesik i zgromadził jeszcze więcej pieniędzy na koncie w banku szwajcarskim w Zurychu. Konto szwajcarskie nie było mu do niczego potrzebne, ale tak się jakoś składało, że nabicie Wuja Sama w butelkę poprawiało Harveyowi samopoczucie.
Wprawdzie z upływem lat Harvey złagodniał i ograniczył co bardziej podejrzane interesy, lecz nigdy nie umiał oprzeć się pokusie, jeśli uważał, że opłaci się skórka za wyprawkę. Jedna z takich złotych okazji nadarzyła się w 1964 roku, gdy rząd Jej Królewskiej Mości zachęcił do składania ofert na koncesje poszukiwawcze i wydobywcze na Morzu Północnym. Ani brytyjski rząd, ani poszczególni urzędnicy nie mieli wówczas pojęcia o przyszłym znaczeniu ropy naftowej wydobywanej spod dna Morza Północnego czy też o tym, jak w ostatecznym rozrachunku zaważy ona na polityce brytyjskiej. Gdyby rząd mógł przewidzieć, że w 1973 roku Arabowie powalą resztę świata na kolana i że w brytyjskiej Izbie Gmin znajdzie się jedenastu członków Szkockiej Partii Nacjonalistycznej, z pewnością przyjąłby zupełnie inny kurs postępowania.
13 maja 1964 roku sekretarz stanu do spraw energii przedłożył parlamentowi dokument zatytułowany „Rozporządzenie nr 708 – Szelf kontynentalny – Ropa naftowa”. Harvey przeczytał ów szczególny dokument z wielkim zainteresowaniem, przeświadczony, iż nastręcza się doskonała okazja do zrobienia grubszej forsy. Szczególnie zafascynował go paragraf czwarty, który brzmiał:
„Osoby, które są obywatelami Zjednoczonego Królestwa oraz Kolonii i zamieszkują na stałe w Zjednoczonym Królestwie lub które są osobami prawnymi zarejestrowanymi w Zjednoczonym Królestwie, mogą zgodnie z niniejszymi przepisami wystąpić o przyznanie:
a) koncesji wydobywczej lub
b) koncesji poszukiwawczej".
Po przeczytaniu całego dokumentu Harvey musiał skupić myśli. Aby otrzymać koncesję na wydobycie oraz poszukiwanie ropy naftowej, trzeba było tak niewiele pieniędzy. Jak stanowił paragraf szósty:
„1. Z każdym wnioskiem o wydanie koncesji wydobywczej należy wnieść opłatę w wysokości 200 funtów oraz uiścić dodatkową opłatę w wysokości 5 funtów za każdą następną działkę powyżej pierwszych dziesięciu, na które złożono wniosek.
2. Z każdym wnioskiem o wydanie koncesji na poszukiwania należy wnieść opłatę w wysokości 20 funtów".
Harveyowi trudno było w to uwierzyć. Jakże łatwo można by wykorzystać taką koncesję do stworzenia pozorów gigantycznego przedsiębiorstwa! Za kilkaset dolarów mógłby figurować obok takich potentatów jak Shell, British Petroleum, Total, Gulf i Occidental.
Harvey raz po raz odczytywał rozporządzenie; nie mógł wprost uwierzyć, że rząd brytyjski oddaje tak ogromny potencjał za tak śmieszne pieniądze. Pozostawało tylko wypełnić drobiazgowy formularz zgłoszeniowy. Harvey nie był brytyjskim poddanym, żadna z jego firm nie była firmą brytyjską; uświadomił sobie, że będzie miał trudności ze złożeniem wniosku. Uznał więc, że musi zyskać poparcie brytyjskiego banku i że powoła spółkę, której dyrektorzy wzbudzą zaufanie rządu brytyjskiego.
I tak z początkiem 1965 roku zgłosił do rejestru firm w Anglii towarzystwo o nazwie Prospecta Oil, powołując się na Malcolma, Bottnicka i Davisa jako agentów prawnych i na bank Barclaya, który zresztą reprezentował już Lincoln Trust w Europie. Prezesem spółki został lord Hunnisett, do rady nadzorczej zaś weszło kilka znanych osobistości, w tym dwóch byłych posłów, którzy tracili mandaty, gdy w 1964 roku laburzyści wygrali wybory. Prospecta Oil wypuściła dwa miliony dziesięciopensowych akcji po funcie, które wykupił Harvey przez swoich ludzi. Ponadto Harvey zdeponował 500 000 dolarów w filii banku Barclaya przy Lombard Street.
Stworzywszy fasadę, Harvey posłużył się następnie lordem Hunnisettem, który wystąpił do rządu brytyjskiego o koncesję. Nowy rząd laburzystowski wybrany w październiku 1964 roku nie bardziej niż poprzednio konserwatyści był świadom znaczenia ropy naftowej pod dnem Morza Północnego. Przy udzielaniu koncesji rząd stawiał następujące warunki: 12 000 funtów opłaty dzierżawnej rocznie przez pierwsze sześć lat, podatek dochodowy w wysokości 12½ procent oraz dodatkowo podatek od zysków z kapitału; skoro jednak Harvey zamierzał zyski pozostawiać sobie, a nie firmie, nie stanowiło to żadnego problemu.
22 maja 1965 roku minister do spraw energii ogłosił w „London Gazette” listę pięćdziesięciu dwóch towarzystw, którym przyznano koncesje wydobywcze; wśród nich wymieniona była Prospecta Oil. 3 sierpnia 1965 roku rozporządzeniem nr 1531 wyznaczono konkretne lokalizacje: przydzielona Prospecta Oil znajdowała się na 51°50'00" szerokości geograficznej północnej i 2°30'20" długości geograficznej wschodniej w bezpośrednim sąsiedztwie jednego z terenów British Petroleum.
Teraz Harvey przyczaił się, czekając, aż któreś z towarzystw prowadzących poszukiwania dowierci się do ropy. Było to przydługie oczekiwanie, ale Harveyowi się nie spieszyło; dopiero w czerwcu 1970 roku British Petroleum trafiło na bogate, opłacalne w eksploatacji złoża roponośne na swym „Forties Field”. British Petroleum utopiło już ponad miliard dolarów w Morzu Północnym, a Harvey postanowił twardo, że znajdzie się w gronie tych, którzy odniosą z tego największe korzyści. Przystąpił do kolejnej zwycięskiej gry i natychmiast uruchomił drugą część swego planu.
Na początku 1972 roku wypożyczył platformę wiertniczą, którą z wielkim szumem i rozgłosem przyholowano na miejsce wierceń. Wynajął sprzęt, założywszy, że będzie mógł przedłużyć umowę, jeśli znajdzie ropę, zaangażował najniższą ustawowo dozwoloną liczbę pracowników, a następnie rozpoczął wiercenia do głębokości 6000 stóp. Po ich ukończeniu zwolnił z przedsiębiorstwa wszystkich zatrudnionych, ale powiadomił firmę Reading i Bates, od której wypożyczył sprzęt, że niebawem znów może mu być potrzebny, wobec tego nadal regulować będzie opłaty.
Następnie przez dwa kolejne miesiące Harvey rzucał na rynek akcje Prospecta Oil po kilka tysięcy dziennie, a ilekroć dziennikarze z prasy brytyjskiej, zajmujący się zagadnieniami finansowymi, telefonowali, pytając, dlaczego kurs idzie cały czas w górę, młody rzecznik prasowy z miejskiego biura Prospecta Oil odpowiadał, jak go poinstruowano, że odmawia na razie komentarza, ale że niedługo opublikowane zostanie oświadczenie. Niektóre gazety zrobiły z igły widły. Akcje szły stale w górę od dziesięciu pensów do blisko dwóch funtów pod czujnym okiem Berniego Silvermana, którego Harvey mianował szefem przedsięwzięcia na Anglię. Silverman miał za sobą długoletnie doświadczenie w tego rodzaju operacjach i dobrze wiedział, co knuje jego szef. Przede wszystkim miał za zadanie dopilnować, żeby nikt nie mógł dowieść bezpośrednich powiązań Metcalfe'a z Prospecta Oil.
W styczniu 1974 roku kurs akcji osiągnął wysokość trzech funtów. Na ten moment czekał Harvey z realizacją trzeciej części swego planu. David Kesler, pełen entuzjazmu nowo przyjęty pracownik firmy, młody absolwent Harvardu, miał się stać jego narzędziem i kozłem ofiarnym.