Читать книгу Apollo 8. Ekscytująca historia pierwszej misji na Księżyc - Jeffrey Kluger - Страница 6

Prolog

Оглавление

Sierpień 1968 roku

Ostatnią rzeczą, której Frank Borman potrzebował podczas pilotowania statku kosmicznego, był telefon. Żaden astronauta nie chce usłyszeć dzwonka telefonu w trakcie lotu, kiedy zaś jest to lot Apollo, takie zakłócenie jest po prostu niewybaczalne. Apollo był piękną maszyną – znacznie większą i bardziej elegancką od karbowanych kapsuł statków Mercury i Gemini, którymi dotąd latali wszyscy amerykańscy astronauci. Mercury i Gemini miały jednak nieskazitelną historię: szesnaście startów, szesnaście lądowań w oceanie i zero strat w załodze. Z kolei Apollo był już zabójcą – zaledwie osiemnaście miesięcy wcześniej na pokładzie pierwszego statku zginęło trzech świetnych ludzi, i to jeszcze przed opuszczeniem wyrzutni.

Frank Borman, usiłując pilotować przeklęty statek, musiał być więc w pełni skoncentrowany. A teraz, w najgorszym możliwym momencie, ktoś do niego zadzwonił.

Tak naprawdę dźwięk dzwonka nie przerwał Bormanowi rzeczywistego lotu. Nikt jeszcze nie poleciał w kosmos na pokładzie Apollo. Byłoby to nierozsądne przed pełnym sprawdzeniem statku, a tego jeszcze nie dokonano. Na razie Borman znajdował się po prostu w hali fabrycznej North American Aviation w Downey w Kalifornii, w której budowano nowe statki Apollo. Rzeczywiście jednak siedział w kokpicie jednego z nich, obecnie noszącego oznaczenie „Statek kosmiczny 104”. Wkrótce miało być ono zastąpione przez nazwę „Apollo 9”. I był to jego statek. Miał nim dowodzić, kiedy wreszcie oderwie się od Ziemi. Gdyby to nastąpiło, Borman zajmowałby miejsce z lewej strony – wysokie w hierarchii – a to bardzo mu odpowiadało. Pozostali członkowie załogi, James „Jim” Lovell i William Anders – wyjątkowi ludzie – zajmowaliby miejsca środkowe i z prawej strony. W rzeczywistości obaj siedzieli teraz obok niego, a zadania, które wykonywali, były równie trudne, jak jego własne.

Według planu start Apollo 9 miał nastąpić w ciągu dziewięciu miesięcy, co narzucało Bormanowi i jego załodze bardzo ostre tempo treningu. Harmonogram ten zależał jednak od pierwszych załogowych lotów programu, czyli Apollo 7 i Apollo 8. Zadaniem obu było wyniesienie w górę załóg i bezpieczne dostarczenie ich z powrotem. Wszystkie trzy loty miały być ograniczone jedynie do orbity okołoziemskiej i według Bormana była to porażka. Burzliwe lato 1968 roku przyniosło światu liczne krwawe rany: kilka wojen, serie zamachów, zamieszki i niepokoje od Waszyngtonu po Pragę i od Paryża po południowowschodnią Azję. Sowieci i Amerykanie jak zwykle bacznie obserwowali się w zapalnych punktach globu, amerykańscy chłopcy umierali zaś w Wietnamie w tempie ponad tysiąca na miesiąc.

Lot na Księżyc jeszcze przed 1970 rokiem, który obiecał prezydent John F. Kennedy, byłby w tych okolicznościach wyjątkowym i krzepiącym wydarzeniem. Kennedy nie żył już jednak od pięciu lat, a trzej astronauci Apollo 1 – od osiemnastu miesięcy, cały projekt księżycowy chwiał się więc, a może nawet się walił. Większość ludzi uważała, że miną lata, zanim amerykańscy astronauci dotrą na Księżyc – jeśli w ogóle.

Frank Borman miał jednak swoją misję, a jego załoga miała statek. Siedzieli w nim dzisiaj, ćwicząc procedury lotu i ze wszystkich sił starając się wyczuć maszynę. Wszystkie statki Apollo wyglądały tak samo i były tak samo skonstruowane, ale statek kosmiczny jest jak samolot. Piloci wyczuwają różnice: w dotyku fotela, oporze pokrętła lub sztywności przełącznika, który stawia nieco większy opór, niż powinien. Każdy astronauta traktował poszczególne statki kosmiczne tak samo indywidualnie, jak łapacz traktuje różne baseballowe rękawice. I lepiej poznać swój statek, zanim się w nim poleci.

A teraz gdy Borman, Lovell i Anders leżeli w swoich fotelach w ciasnawym kokpicie i starali się nabrać wprawy w obsłudze statku, w otworze włazu pojawiła się głowa technika.

– Pułkowniku, telefon do pana – powiedział do Bormana.

– Czy mogą zostawić wiadomość? – odpowiedział zirytowany Borman.

– Nie, proszę pana. To pan Slayton. Mówi, że musi z panem porozmawiać.

Borman jęknął. Donald „Deke” Slayton był szefem biura astronautów i osobą, która wybierała załogi oraz przydzielała je do poszczególnych lotów. Oznaczało to także, że w każdej chwili mógł oddzielić cię od lotu, jeśli sobie tego zażyczył. Gdy dzwonił Slayton, należało odpowiedzieć.

Frank Borman wyczołgał się ze statku kosmicznego i podreptał do telefonu.

– O co chodzi, „Deke”? – zapytał.

– Muszę porozmawiać z tobą o ważnej sprawie, Frank.

– Rozmawiajmy. Jestem tu naprawdę mocno zajęty.

– Nie przez telefon. Musisz natychmiast przylecieć do Houston.

– „Deke” – zaprotestował Borman – jestem w samym środku…

– Nie obchodzi mnie, w środku czego jesteś. Musisz być w Houston. Jeszcze dziś.

Frank Borman odwiesił słuchawkę, popędził do statku i opowiedział o rozmowie Lovellowi i Andersowi. Na pytanie, co to może oznaczać, wzruszył tylko ramionami w geście „kto to wie”. Następnie wskoczył do swojego odrzutowego T-38 i zgodnie z poleceniem samotnie poleciał z powrotem do Teksasu.

Zaledwie kilka godzin po tym, jak wyciągnięto go z jego statku kosmicznego, siedział już w biurze Slaytona. Co ciekawe, był tam także Chris Kraft, dyrektor lotów NASA, a więc szef Slaytona, Bormana i właściwie wszystkich innych, nie licząc najwyższych administratorów. Dziś jednak zachowywał milczenie, pozostawiając prowadzenie spotkania szefowi biura astronautów.

– Frank, chcemy zmienić twój lot – powiedział Slayton bez ogródek.

– Dobrze, „Deke”… – odpowiedział Borman.

Zanim zdążył cokolwiek dodać, Slayton uniósł dłoń.

– Jest coś jeszcze – dodał. – Chcemy przerzucić cię wraz z twoją załogą z Apollo dziewięć na Apollo osiem. Przejmiecie ten statek, ponieważ jest bardziej kompletny, i polecicie nim wokół Księżyca.

Po chwili, żeby potwierdzić, że naprawdę wydał to oszałamiające polecenie, które Borman właśnie usłyszał, sparafrazował je:

– Zmieniamy wasz lot z misji na orbicie okołoziemskiej na misję okołoksiężycową.

I dodał:

– Najlepsze okno startowe otwiera się dwudziestego pierwszego grudnia. To daje wam około szesnastu tygodni na przygotowania. Podejmiecie się tego?

Frank Borman w pierwszej chwili nie odpowiedział, kontemplując dźwięczne słowa propozycji Slaytona. Zanim zdołał zebrać myśli, odezwał się Kraft:

– To twoja decyzja, Frank.

Wszyscy trzej wiedzieli, że jest to zgodne z prawdą, jednocześnie zaś zupełnie nieprawdziwe. Borman był żołnierzem, absolwentem West Point i pilotem Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie walczył w otwartej wojnie, program kosmiczny był jednak wyścigiem ze Związkiem Radzieckim i stanowił ważną część zimnej wojny. Zadanie bojowe – niezależnie od tego, gdzie znajdowało się pole bitwy – nie było czymś, co mógł odrzucić.

Frank Borman widział to w ten sposób, że chociaż sytuacja mogła pozwolić mu odmówić przyjęcia niebezpiecznego zadania, przełożony zaś mógł puścić tę odmowę w niepamięć, to po co w ogóle zostawał żołnierzem, jeśli odmawia walki? I skoro przystąpił z własnej woli do programu kosmicznego, którego celem jest lot na Księżyc, i jego szef, cały naród, a gdzieś na końcu tego długiego łańcucha dowodzenia – prezydent, proszą go o to… Cóż, może trzeba było wybrać inny zawód. Statek Apollo mógł nie być gotowy do tego zadania, planiści od lotu, którzy także mieli szesnaście tygodni na przygotowanie misji na Księżyc, mogli nie do końca wiedzieć, co robią, a trójka astronautów mogła tego ostatecznie nie przeżyć. Śmierć jednak zawsze była wliczona w pracę pilota i teraz nie było żadnej różnicy.

– Tak, „Deke” – odpowiedział Borman. – Polecę.

– A Lovell i Anders? – zapytał Slayton.

– Również polecą – bez wahania odpowiedział Borman.

– Jesteś ich pewien?

– Jestem – potwierdził. Uśmiechnął się w duchu. Wyobraził sobie miny Lovella i Andersa w sytuacji, gdyby wrócił do Downey i powiedział im, że zaoferowano całej trójce szasnę lotu na Księżyc przed Bożym Narodzeniem, a on odpowiedział: „Nie, dziękuję”.

* * *

Nie ma ustalonych kanonów przekazywania żonie wiadomości o tym, że leci się na Księżyc. Od tysiącleci mężczyźni mówili żonom, że wybierają się na wojnę lub wypływają w morze. Ale lot na Księżyc? To była zupełnie nowa rozmowa.

Reporterzy uwielbiali historie o astronautach wracających do domu z ekscytującymi wieściami o przydzieleniu ich do misji. Szczególnie cenili sobie sytuację, gdy astronauta pozwalał im sfotografować się z rodziną – odważny mężczyzna pozujący z atlasem świata na kolanach i pokazujący palcem drogę, którą jego statek kosmiczny poleci nad Ziemią, dzieci siedzące po obu jego stronach, żona stojąca nad jego ramieniem i spoglądająca na całą scenę. Z pewnością mapa Księżyca byłaby tu jeszcze lepsza.

W domu Franka Bormana nie było jednak map Księżyca. Gdy dowódca dowiedział się, że jego przydział zmieniono z ziemskiej misji orbitalnej Apollo 9 na misję Apollo 8 na orbicie Księżyca, i wróciwszy do domu opowiedział o tym swojej żonie Susan, ona odparła: „Dobrze”. Następnie powiedział o tym swoim synom – siedemnastolatkowi i piętnastolatkowi. Spojrzeli na niego i także powiedzieli: „Dobrze”. Podobnie było trzy lata wcześniej, gdy Borman po raz pierwszy poleciał w kosmos, i za każdym razem, kiedy dostawał jakieś niebezpieczne zadanie. Tak zresztą odbywało się to wcześniej we wszystkich domach w Houston, z atlasami i rodzinnymi zdjęciami lub bez, szesnaście razy, gdy amerykańscy astronauci przygotowywali się do lotu w kosmos.

Teraz jednak było nieco inaczej, ponieważ żaden z astronautów nie poleciał dotąd na Księżyc, a taką właśnie misję przyjął właśnie mąż Susan. Mimo to zarówno ona, jak i Frank mieli znaleźć sposób, aby poradzić sobie z tym wyzwaniem, tak samo jak radzili sobie z innymi trudnymi sytuacjami w ciągu osiemnastu lat małżeństwa. Mieli nawet na to wypróbowany sposób, coś w rodzaju: „Sos angielski jest w piekarniku nastawionym na sto osiemdziesiąt stopni”.

Frank odwoływał się do powiedzonka o sosie angielskim, gdy prosił o przydział bojowy lub testował nowy, niebezpieczny samolot. Susan przywoływała je, gdy rozglądała się za nowym domem lub wysyłała chłopaków do nowej szkoły. Obojgu sentencja ta przynosiła ulgę. Sos angielski oznaczał doskonały porządek domowy, w którym Susan trzymała się domu, a Frank latania. I jeśli tylko oboje utrzymywali ten kurs i nie ingerowali nadmiernie w plany partnera, sos udawał się znakomicie.

Susan uświadomiła sobie jednak, że to nowe wyzwanie może wymagać czegoś więcej niż sosu. Dostatecznie długo była żoną astronauty i instynkt podpowiadał jej, że ta misja była wyjątkowo problematyczna, ryzyko zaś wykraczało poza powszechnie przyjęte ramy. Frank nie miał lądować na Księżycu. W rzeczywistości budowa pająkowatego modułu księżycowego, potrzebnego w ostatnim etapie projektu, nie była jeszcze ukończona. Lecz misja orbitalna także miała swoją specyfikę i wiązała się z zagrożeniem.

Najważniejszym elementem wyposażenia statku Apollo był jego silnik – wielka, rycząca armata z tyłu, przez niektórych bardziej przesądnych ludzi z NASA nazywana „Silnikiem”. Miałoby to podobny wydźwięk, gdyby nazywali go „Królem”, „Prezydentem” lub samym „Księżycem”, przy czym wielka litera nadawała tu niemal nadnaturalną wyjątkowość. Borman, Lovell i Anders określali silnik jego czystymi, klinicznymi inicjałami: SPS. Był to skrót od Service Propulsion System, czyli „system napędowego modułu serwisowego”. Nazwa jednoznacznie i ściśle opisująca funkcję urządzenia.

System, który odgrywał tak istotną rolę w misji księżycowej, nie mógł pozwolić sobie na usterkę. A gdyby jednak ona nastąpiła? Było to spore zmartwienie. Gdy rakieta, która oderwała cię od Ziemi i cisnęła w stronę Księżyca, wykona już swoje zadanie i odpadnie, SPS staje się jedynym źródłem podstawowego napędu. Jeśli planujesz wejść na orbitę Księżyca, musisz uruchomić go przynajmniej dwa razy. Najpierw, aby wyhamować, i dostosowując się do grawitacji Księżyca, stać się jego satelitą. Następnie – pod koniec pobytu – żeby przyspieszyć i oderwać się od niego w stronę Ziemi. Jeśli silnik zawiedzie za pierwszym razem, misja się nie uda, ale załoga może przeżyć, zawijając za Księżycem i wracając do domu. Jeśli zawiedzie za drugim razem, załoga zostanie uwięziona na orbicie Księżyca. Będzie go okrążać tak, jak sam Księżyc okrąża Ziemię, raz po raz, po wsze czasy. Zamknięci w metalowym sarkofagu astronauci nigdy nie powrócą do domu, ale nigdy też nie opadną w dół, aby ostatecznie rozbić się o powierzchnię Księżyca. Ta awaria silnika spowoduje skazę na obliczu Księżyca: nikt już nie spojrzy na niego bez świadomości, że jest tam trzech martwych ludzi.

Susan postanowiła więc porozmawiać z dyrektorem lotów NASA. Nie licząc męża, Chris Kraft był prawdopodobnie jedyną osobą w programie kosmicznym, przy której czuła się swobodnie. Miał szorstki temperament i był bezlitośnie szczery, co dla niej stanowiło powiew świeżości. A ponieważ rodziny pracowników NASA mieszkały wokół centrum Houston, tworząc własną, żywą społeczność, spodziewała się, że wkrótce będzie miała okazję do takiej rozmowy. Tak też się stało i niedługo po przydzieleniu Bormana do misji Apollo 8 Kraft przybył któregoś wieczoru do ich domu. Wykorzystała ten moment.

– Chris, będę bardzo wdzięczna, jeśli będziesz ze mną szczery – powiedziała. – Naprawdę chcę wiedzieć, jakie według ciebie mają szanse na powrót do domu.

Było to pytanie postawione bez ogródek. Zadała je, patrząc mu w oczy i domagając się równie konkretnej odpowiedzi.

Kraft studiował wyraz jej twarzy.

– Naprawdę chcesz to usłyszeć, tak? – zapytał.

– Tak – odparła. – I dobrze o tym wiesz.

Kraft nie wiedział.

– Dobrze – odparł. – Pół na pół, może być?

Susan skinęła głową. Mogła się tego spodziewać.

Apollo 8. Ekscytująca historia pierwszej misji na Księżyc

Подняться наверх