Читать книгу Odległość między tobą a mną - Jennifer E. Smith - Страница 8
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеPierwszego września świat pogrążył się w ciemności.
Stojąc w nieprzeniknionym mroku, oparta plecami o mosiężną ścianę windy, Lucy Patterson nie mogła wiedzieć, jaki jest jego zasięg.
Wtedy nawet sobie nie wyobrażała, że rozciąga się on poza budynek, w którym mieszkała przez całe życie, wylewa się na ulice, gdzie zgasła sygnalizacja świetlna i umilkło buczenie klimatyzatorów, pozostawiając upiorną, rozedrganą ciszę. Ludzie tłumnie wylegali na aleje ciągnące się przez cały Manhattan, przepychali się w stronę domu niczym łososie płynące w górę rzeki. Na całej wyspie trąbiły klaksony, okna otwierały się na oścież, a w setkach tysięcy zamrażarek zaczynały roztapiać się lody.
Całe miasto zgasło jak płomień świecy, ale Lucy nie mogła tego wiedzieć, zamknięta w nieoświetlonej kabinie windy.
Jej pierwsza myśl wcale nie wiązała się z niepokojem wywołanym gwałtownym szarpnięciem, które uwięziło ich między dziewiątym a dziesiątym piętrem i sprawiło, że cała winda szczęknęła jak wagonik w wesołym miasteczku. Ani ze zmartwieniem, jak się stamtąd wydostaną, ponieważ jeśli istniało na tym świecie coś, na czym można było polegać – i to nawet w znacznie większym stopniu niż na rodzicach – to niewielka armia zatrudnionych w budynku portierów. Oni nigdy nie omieszkali przywitać jej po szkole albo przypomnieć o zabraniu parasola, kiedy padał deszcz, i zawsze ochoczo pędzili na górę, żeby zabić pająka albo pomóc w odetkaniu odpływu prysznica.
Poczuła natomiast coś w rodzaju ściskającego serce żalu, że tak spieszyła się do tej konkretnej windy, gnając na złamanie karku przez wyłożony marmurem hol i dopadając do drzwi w ostatniej sekundzie, zanim się zamknęły. Gdyby poczekała na następną, stałaby sobie w tej chwili na dole, zastanawiając się z George’em – który pracował na popołudniowej zmianie – nad przyczyną przerwy w dostawie prądu, zamiast utknąć w ciasnym sześcianie z kimś, kogo nawet nie znała.
Chłopak nie podniósł głowy, gdy kilka minut wcześniej wśliznęła się do kabiny. Po prostu stał ze wzrokiem wbitym w ciemnoczerwoną wykładzinę, czekając, aż drzwi zasuną się z powrotem z radosnym „bim”. Przesunęła się w głąb windy, nie zwracając na niego większej uwagi, a w ciszy, która zapadła, słyszała głuche dudnienie muzyki dobiegające z jego wciśniętych na niemal białe włosy słuchawek. Podrygiwał leciutko głową, nie całkiem do rytmu. Już go tu widywała, ale dopiero teraz rzuciło się jej w oczy uderzające podobieństwo chłopaka do stracha na wróble: wysoki, tyczkowaty, wiotki, studium linii i kątów bezładnie przemieszanych i tworzących postać nastolatka.
Wprowadził się dopiero w zeszłym miesiącu. Przyglądała się z sąsiedniego baru kawowego, jak wnosi z ojcem skromny zbiór mebli, drepcząc tam i z powrotem po upstrzonym gumami do żucia chodniku. Wiedziała, że zatrudniają nowego nadzorcę budynku, nie sądziła jednak, że sprowadzi ze sobą syna, a tym bardziej syna mniej więcej w jej wieku. Gdy próbowała zasięgnąć języka u portierów, powiedzieli tylko tyle, że nowy nadzorca jest spokrewniony z właścicielem wieżowca.
Później spotkała go jeszcze kilka razy – przy skrzynkach pocztowych i kiedy przechodził przez hol lub czekał na autobus – ale gdyby nawet była typem dziewczyny, która bez oporów podchodzi, żeby się przedstawić, ten chłopak miał w sobie jakąś trudną do uchwycenia nieprzystępność. Może z powodu słuchawek na uszach, których nigdy nie zdejmował, albo dlatego, że nigdy nie widziała, żeby z kimś rozmawiał. Może z powodu szybkiego wślizgiwania się do środka i wymykania z budynku, jakby za wszelką cenę chciał uniknąć kontaktu, czy też z uwagi na jego nieobecny wyraz oczu, gdy dostrzegła go na drugim końcu peronu w metrze. Jakakolwiek była tego przyczyna, Lucy uważała, że pomysł poznania go – czy choćby powiedzenia czegoś tak niewinnego jak „Cześć” – był nierealny z powodów, których nie potrafiła sprecyzować.
Gdy winda zatrzęsła się i stanęła, ich spojrzenia się spotkały i pomimo zaistniałej sytuacji Lucy zaczęła się zastanawiać – zupełnie absurdalnie – czy i on ją rozpoznał. Jednak w tej samej chwili wysiadło światło. Mrugali, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności, a podłoga windy wciąż drżała im pod stopami. Usłyszeli kilka metalicznych odgłosów z góry – dwa głośne szczęknięcia, a potem przenikliwy trzask – następnie coś jakby zaskoczyło i nastała cisza, przerywana jedynie cichym beatem muzyki.
Gdy oczy przywykły do mroku, Lucy dostrzegła, że chłopak marszczy czoło i zdejmuje słuchawki. Zerknął w jej stronę, nim odwrócił się do listwy z przyciskami, dźgając kciukiem w kilka z nich. Ponieważ nie chciały się zaświecić, wcisnął wreszcie czerwony guzik alarmowy i oboje przekrzywili głowy, czekając, aż zatrzeszczy głośnik.
Nic się nie wydarzyło, więc wcisnął guzik jeszcze raz, i jeszcze. W końcu wzruszył ramionami.
– Musiało wysiąść w całym budynku – rzucił, nie odwracając się.
Lucy spuściła wzrok, starając się unikać widoku czerwonej strzałki nad drzwiami, która zastygła gdzieś między numerami 9 a 10. Z całej siły próbowała nie wyobrażać sobie pustego szybu windy ani grubych kabli rozpiętych nad ich głowami.
– Pewnie już naprawiają – powiedziała, choć wcale nie miała takiej pewności.
Zdarzyło się jej już kiedyś utknąć w windzie, ale nigdy po ciemku. Teraz stała na chwiejnych nogach, ściskało ją w żołądku. Kabina wydawała się zbyt ciasna, a temperatura powietrza za wysoka.
Odchrząknęła.
– George jest akurat na dole, więc…
Chłopak odwrócił do niej twarz i choć wciąż było zbyt ciemno, by dojrzeć jakieś detale, z każdą minutą widziała go coraz wyraźniej. Przypomniał jej się eksperyment, który przeprowadzali na lekcji fizyki w piątej klasie. Nauczyciel wrzucił miętówkę w złożone dłonie każdego z uczniów, następnie zgasił światła, a potem kazał im z całej siły ugryźć cukierek. Salę rozświetliły drobne iskierki. Właśnie tak go teraz widziała: zęby połyskujące, kiedy coś mówił, białka oczu jasno odcinające się od czarnego tła.
– Tak, ale jeśli awaria obejmuje cały budynek, może to chwilę potrwać – stwierdził, opierając się niedbale o ścianę. – A taty dzisiaj nie ma.
– Moi rodzice też wyjechali – oznajmiła Lucy i niewyraźnie dojrzała wyraz jego twarzy, dziwne spojrzenie rzucone w jej stronę.
– Jest tu nadzorcą, to chciałem powiedzieć – wyjaśnił. – Pojechał tylko do Brooklynu, więc pewnie wróci lada moment.
– Myślisz… – zaczęła i urwała, nie bardzo wiedząc, jak sformułować pytanie. – Myślisz, że do tego czasu nic się nie stanie?
– Myślę, że nie – odparł uspokajającym tonem, a po chwili dodał z nutą rozbawienia w głosie: – Oczywiście pod warunkiem, że nie boisz się ciemności.
– Nie, z tym mam luz – powiedziała.
Osunęła się po ścianie i usiadła na podłodze z łokciami wspartymi o kolana. Zdobyła się na uśmiech. Wyszedł niepewnie.
– Podobno potwory wolą szafy zamiast wind.
– No to nic nam nie grozi – rzekł, także siadając w przeciwległym rogu kabiny.
Wyciągnął z kieszeni telefon. Gdy pochylił głowę nad ekranem, jego włosy rozbłysły na zielono w nikłym światełku.
– Nie ma zasięgu – stwierdził.
– I tak zwykle jest tu nieswojo – powiedziała.
Sięgnęła po własny telefon, lecz zorientowała się, że zostawiła go na górze. Chciała zejść na dół tylko po pocztę, taka szybka przebieżka do holu i z powrotem. Czuła, że to wyjątkowo kiepski moment na siedzenie z kompletnie pustymi rękami.
– A więc… – zaczął, ponownie odchylając do tyłu głowę. – Często tu przychodzisz?
Roześmiała się.
– Spędziłam trochę czasu w tej windzie, tak.
– Zdaje mi się, że tym razem zabawisz tu dłużej – powiedział ze smutnym uśmiechem. – A tak w ogóle mam na imię Owen. Chyba powinniśmy się sobie przedstawić, żebym nie nazywał cię Dziewczyną z Windy za każdym razem, kiedy będę opowiadał tę historię.
– Dziewczyna z Windy daje radę – rzekła – ale Lucy też brzmi w porządku. Mieszkam pod 24D.
Zawahał się, po czym lekko wzruszył ramionami.
– A ja w suterenie.
– Jasne – bąknęła, zbyt późno kojarząc fakty.
Cieszyła się z ciemności skrywającej wypieki na policzkach. Wieżowiec był państwem w państwie, a numery mieszkań były walutą. Gdy spotykało się kogoś nowego, nie wystarczyło podać nazwiska, lecz także numer mieszkania. Tylko wyleciało jej z głowy, że nadzorca zawsze zajmuje małe dwupokojowe mieszkanie w suterenie, miejscu, w którym jej noga nigdy nie postała.
– Na wypadek, gdybyś zastanawiała się, dlaczego jadę na górę – odezwał się po chwili milczenia – to wykombinowałem, że z dachu jest dużo lepszy widok.
– Sądziłam, że nikomu nie wolno tam wchodzić.
Wsunął telefon z powrotem do kieszeni i wyjął pojedynczy klucz, trzymając go na otwartej dłoni.
– To prawda – przyznał z szerokim uśmiechem. – Zasadniczo.
– No to masz wysoko postawionych przyjaciół, co?
– Raczej nisko – odparł, wkładając klucz do kieszeni. – Suterena, no wiesz.
Tym razem się roześmiała.
– A swoją drogą, co jest tam na górze?
– Niebo.
– Masz klucze do nieba? – zapytała.
Przeciągnął się, złączywszy palce dłoni i uniósłszy nad głową ramiona.
– Robię tym wrażenie na wszystkich spotykanych w windzie dziewczynach.
– No i działa – przyznała z rozbawieniem.
Obserwując go od kilku tygodni, przyglądając mu się z daleka, wyobrażała sobie, że musi być nieśmiały i nieprzystępny. Jednak siedząc tu teraz i uśmiechając się do niego szeroko w ciemności, wiedząc, że on uśmiecha się tak samo, zdała sobie sprawę, że chyba jednak się myliła. Był zabawny i trochę dziwny, mogła trafić znacznie gorzej.
– Chociaż – dodała – byłabym pod dużo większym wrażeniem, gdybyś mógł nas stąd wyciągnąć.
– Ja też – powiedział, przesuwając wzrok po suficie. – Mogliby przynajmniej puścić tu jakąś muzę.
– Mam nadzieję, że jeśli planują puścić tu cokolwiek, to wybiorą chłodne powietrze.
– Tak, w tym mieście jest jak w piecu – powiedział. – Zupełnie nie jak we wrześniu.
– Wiem. Nie chce się wierzyć, że jutro zaczynam szkołę.
– Tak, ja też. Przy założeniu, że kiedyś stąd wyjdziemy.
– Gdzie chodzisz?
– Prawdopodobnie nie tam, gdzie ty.
– No, mam nadzieję – rzekła, szczerząc zęby. – U nas są same dziewczyny.
– W takim razie na pewno do innej. I tak zdążyłem się zorientować.
– To znaczy?
– No wiesz – rzekł, zataczając ręką łuk – ty tu mieszkasz.
Lucy uniosła brew.
– W windzie?
– W tym budynku. – Zrobił minę.
– Ty też.
– A ściślej: pod budynkiem – zażartował. – Założę się, że chodzisz do jakiejś wypasionej prywatnej szkoły, gdzie wszyscy noszą mundurki i zamartwiają się różnicą między A i A z minusem.
Głośno przełknęła ślinę, nie wiedząc, co odpowiedzieć, ponieważ była to prawda.
Biorąc jej milczenie za potwierdzenie, przechylił głowę, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem?”, po czym lekko wzruszył ramionami.
– Chodzę do tej u zbiegu Setnej i Dwudziestej, która wygląda jak bunkier, gdzie wszyscy muszą przechodzić przez bramki do wykrywania metalu i martwią się różnicą między C a C minus.
– Na pewno nie będzie aż tak źle – powiedziała, a chłopak zacisnął usta.
Choć było ciemno, zauważyła jakąś zmianę w wyrazie jego twarzy, która sprawiła, że wydał się dużo starszy niż dosłownie przed chwilą, jakiś rozgoryczony i cyniczny.
– W szkole czy w mieście?
– Chyba nie jesteś szczególnie zachwycony ani jednym, ani drugim.
Spojrzał na swoje zwinięte w pięści dłonie oparte na kolanach.
– Bo… nie taki był plan. Ale tacie zaproponowano tę pracę, no i wylądowaliśmy tutaj.
– Nie jest źle – rzekła. – Naprawdę. Znajdziesz tu coś, co ci się spodoba.
Pokręcił głową.
– Za duży tłok. Nie da się normalnie oddychać.
– Zdaje się, że mylisz miasto z windą.
Drgnął mu kącik ust, lecz zaraz ponownie zmarszczył czoło.
– Nie ma żadnych otwartych przestrzeni.
– Przecznicę dalej jest nawet cały park.
– Nie widać gwiazd.
– Pozostaje zawsze planetarium – powiedziała Lucy, a on roześmiał się wbrew sobie.
– Zawsze tryskasz takim niepohamowanym optymizmem czy tylko wtedy, gdy dotyczy to Nowego Jorku?
– Mieszkam tu od urodzenia. – Wzruszyła ramionami. – To mój dom.
– Mój nie.
– To nie znaczy, że musisz odgrywać nowego ponuraka w mieście.
– Nie gram. Po prostu jestem nowym ponurakiem w mieście.
– Daj miastu szansę, Bartleby.
– Owen – poprawił z oburzoną miną, na co Lucy się roześmiała.
– Wiem, ale mówisz tak samo jak Bartleby z książki. – Czekała, chcąc sprawdzić, czy zna tę historię, a po chwili ciągnęła: – Herman Melville? Autor Moby Dicka?
– To wiem. Kim jest Bartleby?
– Kopistą – wyjaśniła. – Kimś w rodzaju urzędnika. Za każdym razem, gdy ktoś go o coś prosi, nieodmiennie odpowiada: „Wolałbym nie”.
Zastanawiał się przez chwilę.
– No tak – odezwał się wreszcie. – To mniej więcej podsumowuje moje odczucia wobec Nowego Jorku.
Lucy pokiwała głową.
– Wolałbyś nie – powiedziała – ale to dlatego, że wszystko jest nowe. Mam wrażenie, że kiedy lepiej poznasz miasto, spodoba ci się tutaj.
– Czy teraz nastąpi moment, kiedy zaczniesz nalegać na zorganizowanie mi wycieczki? Będziemy chichotać, pokazywać palcami wszystkie słynne miejsca i widoki, a potem kupię sobie koszulkę z napisem: „I ♥ NY” i będę żył długo i szczęśliwie?
– Koszulka jest nieobowiązkowa.
Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w ciasnej przestrzeni kabiny. Wreszcie chłopak pokręcił głową.
– Przepraszam – powiedział. – Wiem, że zachowuję się jak palant.
– Nie ma sprawy. Możemy przypisać to klaustrofobii. Albo brakowi tlenu.
Uśmiechnął się, ale wyczuwała w nim jakieś napięcie.
– Miałem naprawdę ciężkie lato. I chyba nie oswoiłem się jeszcze z pomysłem zamieszkania tutaj.
Napotkał jej spojrzenie w ciemności i nagle winda wydała się dużo mniejsza niż jeszcze parę minut temu. Lucy przypomniała sobie te wszystkie razy, gdy w ciągu wielu lat tłoczyła się w kabinie z innymi: kobietami w futrach, mężczyznami w drogich garniturach, białymi pieskami na różowych smyczach, portierami pchającymi wózki bagażowe wyładowane ciężkimi pudłami. Raz wylała całe opakowanie soku pomarańczowego na wykładzinę w miejscu, gdzie siedział teraz Owen, przez co w windzie cuchnęło przez wiele dni. Innym razem, kiedy była mała, zielonym markerem wypisała na ścianie swoje imię ku przerażeniu własnej matki.
To tutaj doczytywała ostatnie strony ulubionych książek, płakała całą drogę na górę i śmiała się przez całą drogę w dół, rozmawiała z tysiącem różnych sąsiadów przy tysiącu różnych okazji. Biła się z dwójką starszych braci, kopiąc i drapiąc, póki nie zabrzęczał sygnał otwierania drzwi, a wtedy wychodzili wszyscy troje do holu jak niewinne aniołki. Zjeżdżała na dół, żeby przywitać tatę, gdy wracał z podróży służbowych, a raz nawet zasnęła w kącie, czekając na powrót rodziców z aukcji charytatywnej.
A ileż to razy byli tu upchnięci w komplecie? Tato ze złożoną gazetą pod pachą, stojący zawsze tuż przy drzwiach, gotowy do czmychnięcia, mama z bladym uśmiechem na ustach, wahająca się między rozbawieniem a zniecierpliwieniem, bliźniaki szczerzące zęby i szturchające się nawzajem łokciami oraz Lucy, najmłodsza, wciśnięta w róg, wiecznie wlokąca się z tyłu za resztą rodziny, jak wielokropek na końcu zdania.
I oto znajdowała się w kabinie, zbyt małej, by pomieścić tyle wspomnień, której ściany napierały na nią ze wszystkich stron, i próżno było czekać, aż ktoś pospieszy na ratunek. Rodzice bawili w Paryżu, za oceanem, jakżeby inaczej, w podróży z rodzaju tych, w które zawsze wybierali się we dwoje. A bracia – właściwie jedyni jej przyjaciele – wyjechali na studia tysiące mil stąd.
Gdy rozjechali się kilka tygodni temu – Charlie do Berkeley, a Ben na Uniwersytet Stanforda – Lucy poczuła się nagle osierocona. Wyjazd rodziców nie był niczym niezwykłym; mieli w zwyczaju latać sami do zasypanych śniegiem europejskich miast albo na egzotyczne wyspy tropikalne. Zostawanie w domu bez rodziców nie było wcale takie złe, kiedy byli we troje, to właśnie bracia – bliźniacza para błaznów, obrońców i przyjaciół – sprawiali, że nic się nigdy nie sypało.
Aż do teraz. Przyzwyczaiła się do braku rodziców, ale nieobecność braci – co równało się też brakowi przyjaciół – była absolutną nowością, a utrata jednych i drugich naraz wydawała się niesprawiedliwa. Cała rodzina była teraz beznadziejnie rozproszona, a Lucy – samiuteńka jak palec w Nowym Jorku – odczuwała to bardzo dotkliwie, jakby po raz pierwszy w życiu: wielkość świata, jego niesamowitą rozległość.
Po drugiej stronie windy Owen oparł głowę o ścianę.
– Jest, jak jest… – mruknął, niewyraźnie artykułując ostatnie słowo.
– Nie cierpię tego wyrażenia – powiedziała Lucy nieco bardziej dobitnie, niż zamierzała. – Nic nie jest, jakie jest. Wszystko ciągle się zmienia. Może być tylko lepiej.
Popatrzył na nią. Widziała, że się uśmiecha, mimo że kręcił głową.
– Jesteś kompletnie stuknięta – powiedział. – Ugrzęźliśmy w windzie, gdzie jest gorąco, duszno i prawdopodobnie kończy się zapas powietrza. Wisimy na linie, która jest pewnie cieńsza niż mój nadgarstek. Twoi rodzice są diabli wiedzą gdzie, a mój tato na Coney Island. A skoro nikt nie przyszedł po nas do tej pory, istnieje spore prawdopodobieństwo, że kompletnie o nas zapomnieli. Na serio, jak możesz być nadal taka pozytywna?
Lucy odsunęła się od ściany, skrzyżowała nogi i pochyliła się do przodu.
– Jak to się stało, że twój tato jest na Coney Island? – zapytała, ignorując jego pytanie.
– A co to ma do rzeczy?
– Poszedł na rollercoaster?
Przecząco pokręcił głową.
– Na hot doga? – drążyła dalej. – Nad ocean?
– W ogóle się nie martwisz, że nikt nie przychodzi nas uwolnić?
– Martwienie się nic nie da.
– Właśnie, bo jest, jak jest.
– Nie – zaprzeczyła. – Nic nie jest tak, jak jest.
– Niech będzie. Nie jest, jak nie jest.
Lucy obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem.
– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
– A może po prostu „wolałabyś nie” – powiedział, pochylając się do przodu.
Oboje parsknęli śmiechem. Ciemność nagle się rozrzedziła, stała się przejrzysta jak bibułka i jeszcze mniej namacalna. Oczy Owena świeciły w mroku. Między nimi rozpościerała się cisza. Kiedy wreszcie przemówił, miał zdławiony głos.
– Jest na Coney Island, ponieważ to tam poznał moją matkę – rzekł Owen. – Kupił kwiaty, żeby położyć je na deptaku. Chciał być przy tym sam.
Lucy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć – na przykład zadać pytanie albo wyrazić swoje współczucie, ale słowa: „Przykro mi”, brzmiałyby w takiej chwili zbyt blado. Milczenie wydało się nagle bardzo kruche. Dziewczyna nie potrafiła wymyślić nic, czym warto byłoby je przerwać.
Owen spuścił głowę w taki sposób, że Lucy nie była w stanie dojrzeć wyrazu jego twarzy. Czuła się bezużyteczna, siedząc tak bez żadnego pomysłu, jak powinna się zachować. Nagle serce podskoczyło jej do gardła na odgłos cichego pukania. Wymienili spojrzenia w ciemności.
Dźwięk rozległ się ponownie i tym razem Owen wstał, podszedł do drzwi i przycisnął do nich ucho. Też zastukał i zaczęli nasłuchiwać. Z zewnątrz docierały stłumione ludzkie głosy, słyszała je nawet ze swego miejsca na podłodze pośrodku kabiny. Tuż po nich usłyszeli coś jakby zgrzytanie metalu. Po chwili także i ona podniosła się z podłogi. Stali oboje bez słowa, nawet na siebie nie patrząc, ramię przy ramieniu, jak para astronautów u kresu długiej podróży, czekających na otwarcie się drzwi, by mogli wejść w nowy wspaniały świat.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.