Читать книгу Tak wygląda szczęście - Jennifer E. Smith - Страница 9
Rozdział 1
ОглавлениеCała ta heca nie różniła się aż tak bardzo od cyrku i rozpoczęła się w miasteczku znienacka. Tyle że zamiast słoni i żyraf były mikrofony i kamery. Zamiast klaunów, klatek i lin do akrobacji – asystenci produkcji, przyczepy kempingowe oraz metry grubych kabli.
Była jakaś magia w tym, jak wszystko wyrosło jakby znikąd, nadeszło tak nagle, że nawet ci, którzy się tego spodziewali, zostali wzięci z zaskoczenia. A kiedy mieszkańcy Henley ściągnęli na nabrzeże, by przyjrzeć się przybyszom, nawet najbardziej zblazowani członkowie ekipy filmowej poczuli lekki dreszczyk emocji, słaby prąd elektryczny, który zdawał się pulsować w mieście. Przywykli do kręcenia filmów w takich lokalizacjach jak Los Angeles i Nowy Jork, miastach, w których mieszkańcy omijali ich szerokim łukiem, narzekając na korki i brak miejsc parkingowych, potrząsając głowami na widok potężnych reflektorów rozpraszających mrok. Istniały takie rejony na świecie, w których zdjęcia do filmu nie były niczym więcej niż utrapieniem, uciążliwym przerywnikiem prawdziwego życia.
Henley w stanie Maine do nich nie należało.
Był czerwiec, zatem tłum, który się zebrał i obserwował rozładunek ciężarówek, był dość spory. Miasteczko wzbierało i malało jak fale oceanu. Przez całą zimę stali mieszkańcy obijali się od opustoszałych sklepów, opatuleni dla ochrony przed ciągnącym od wody chłodem. Ale wraz z nadejściem lata liczba ludności wzrastała cztero- lub pięciokrotnie, rzeka turystów znów wlewała się do sklepów z pamiątkami, domków letniskowych oraz pensjonatów stojących rzędem wzdłuż nabrzeża. Henley przypominało wielkiego niedźwiedzia, który zapada w sen, przesypia długie zimy, by znów przebudzić się każdego roku o tej samej porze.
Niemal wszyscy niecierpliwie wyczekiwali Dnia Pamięci, kiedy ruszał sezon i miasteczko opanowywało trzymiesięczne szaleństwo, rozpoczynał się najazd żeglarzy, wędkarzy, nowożeńców i urlopowiczów. Jednak Ellie O’Neill nieodmiennie napawało to wszystko lękiem i gdy teraz próbowała torować sobie drogę przez zbite gromadki ludzi na skwerze, przypomniała sobie dlaczego. Poza sezonem Henley należało do niej. A w ten skwarny dzień początku czerwca na powrót przechodziło w ręce obcych.
Na domiar złego to lato zapowiadało się gorzej niż wszystkie poprzednie.
Ponieważ tego lata będą kręcić tu film.
Kilka mew krążyło nad głową, gdzieś na odległym statku zadźwięczał dzwon. Ellie śpiesznie minęła tłum gapiów i oddaliła się od przyczep kempingowych, które rozstawiły się wzdłuż nadbrzeżnej ulicy niczym cygański tabor. W powietrzu wyczuwało się silną woń słonej wody, z najstarszej restauracji w miasteczku The Lobster Pot niósł się zapach smażonej ryby. Właściciel Joe Gabriele stał oparty o framugę drzwi, patrząc na krzątaninę i poruszenie na ulicy.
– Lekkie wariactwo, co? – zagadnął Ellie, która zatrzymała się i powiodła wzrokiem we wskazanym kierunku. Patrzyli, jak długa czarna limuzyna sunie pod główny namiot ekipy produkcyjnej, za nią furgonetka oraz dwa motocykle. – I jeszcze fotoreporterzy – mruknął.
Dziewczyna odruchowo zmarszczyła czoło, patrząc na eksplozję fleszy, która towarzyszyła otwieraniu drzwi limuzyny.
Joe westchnął.
– Jedyne, co mogę powiedzieć, to oby jedli duuużo homarów.
– Oraz lodów – dodała Ellie.
– Jasne – przytaknął, wskazując ruchem głowy niebieski podkoszulek z imieniem Ellie wyszytym na kieszonce. – Oraz lodów.
Zanim dotarła do żółtego sklepiku z zieloną markizą, na której widniał wyblakły napis „Sprinkles”, miała już dziesięć minut spóźnienia. Nie musiała jednak się martwić: jedyną osobą w środku była Quinn, jej absolutnie najlepsza przyjaciółka oraz najgorsza pracodawczyni na świecie, która pochylona nad gablotą z lodami przerzucała kartki kolorowego magazynu.
– Wyobrażasz sobie, że jesteśmy dziś przykute do tego miejsca? – zapytała, gdy spóźnialska przestąpiła próg, a nad drzwiami zabrzęczał dzwonek.
Wnętrze sklepu było cudownie chłodne, pachniało watą cukrową i jak zwykle coś w nim sprawiało, że dla Ellie cofał się czas, jakby ktoś zdejmował jego kolejne warstwy. Miała zaledwie cztery lata, gdy z mamą przeprowadziły się do Henley. Po długiej podróży z Waszyngtonu – samochodem ciężkim od dobytku, który ze sobą zabrały, oraz cichym z powodu tego wszystkiego, co zostawiły – zatrzymały się w miasteczku, by zapytać o drogę do wynajętego na lato domku. Mamie pilno było do zakończenia podróży, którą rozpoczęły jeszcze na długo przed dziesięciogodzinną jazdą. Tymczasem Ellie weszła do środka i przycisnęła piegowaty nos do szklanej gabloty z lodami. Tak więc pierwszym wspomnieniem ich nowego życia pozostały dla niej na zawsze czarno-białe płytki na podłodze, chłód na twarzy oraz słodki smak pomarańczowego sorbetu.
Teraz dała nura pod ladę i ściągnęła fartuch z wieszaka.
– Uwierz mi – zwróciła się do Quinn – nie chciałabyś znaleźć się w tej chwili na zewnątrz. Tam jest istne zoo.
– I to jakie – odparła przyjaciółka, okręcając się i wskakując na blat obok kasy, na którym usiadła z nogami dyndającymi wysoko nad podłogą.
Quinn zawsze była niziutka i nawet w dzieciństwie Ellie czuła się przy niej jak olbrzymka, wysoka, niezdarna i za bardzo zwracająca uwagę z powodu rudych włosów. Fasolka i Tyczka od Fasoli – tak zawsze nazywała je mama, zaś Ellie wiecznie zachodziła w głowę, dlaczego jedyne, co odziedziczyła po ojcu, to absurdalny wzrost, zwłaszcza że w życiu zależało jej wyłącznie na tym, by nie rzucać się w oczy…
– To chyba największe wydarzenie w historii miasteczka – mówiła Quinn z błyszczącymi oczami. – Historia jak z filmu, gdyby dosłownie nie chodziło o film. – Chwyciła kolorowy magazyn i podniosła go do oczu. – I to nie jakieś liche kino autorskie. Tu grają prawdziwe gwiazdy. Olivia Brooks i Graham Larkin. G r a h a m L a r k i n. W Henley, przez cały miesiąc.
Ellie zmrużyła oczy, patrząc na fotografię, którą przyjaciółka wymachiwała jej przed nosem. Przedstawiała postać, widzianą już z tysiąc razy: ciemnowłosego chłopaka w jeszcze ciemniejszych okularach przeciwsłonecznych, z grymasem na twarzy torującego sobie drogę wśród tłumu fotoreporterów. Wiedziała, że aktor jest mniej więcej w ich wieku, ale na zdjęciu wydawał się starszy. Ellie usiłowała zwizualizować go sobie tu, w Henley, jak robi uniki, kryjąc się przed paparazzi, rozdaje autografy, gawędzi między ujęciami ze swoją piękną ekranową partnerką, lecz wyobraźnia odmówiła współpracy.
– Wszyscy uważają, że Larkin albo już chodzi z Olivią, albo wkrótce to nastąpi – oznajmiła Quinn. – Ale nigdy nie wiadomo. Może małomiasteczkowe dziewczyny są bardziej w jego typie. Myślisz, że w ogóle do nas zajrzy?
– W całym miasteczku jest może ze dwanaście sklepów – wyliczyła Ellie. – Są więc spore szanse.
Quinn patrzyła, jak przyjaciółka zabiera się za mycie łyżek do nakładania lodów.
– Kompletnie cię ta heca nie kręci? Przecież to ekscytujące.
– Mordęga – skwitowała Ellie, nie podnosząc wzroku.
– Będzie ruch w interesie.
– Istny karnawał.
– No właśnie – przyznała z satysfakcją Quinn. – A karnawał to kupa zabawy.
– Chyba że nie cierpisz wesołych miasteczek i karuzeli.
– Akurat na to jesteś skazana, czy ci się podoba, czy nie – podsumowała ze śmiechem wielbicielka Grahama Larkina. – Lepiej więc zapnij pasy.
Poranki w lodziarni były zawsze spokojne; prawdziwy ruch zaczynał się dopiero po lunchu, ale ponieważ tego dnia w miasteczku panowało wielkie ożywienie, kilka osób zajrzało do środka, żeby kupić torebki cukierków z wystawionych na półkach słojów albo ochłodzić się lodowym rożkiem. Tuż przed końcem swojej zmiany Ellie pomagała wybrać smak lodów małemu chłopcu, a w tym czasie Quinn przygotowywała czekoladowego shake’a dla jego mamy, zajętej rozmową telefoniczną.
– Może miętowe z wiórkami czekoladowymi? – zaproponowała Ellie, pochylając się nad chłodną szklaną gablotą, tymczasem mniej więcej trzyletni chłopiec wspinał się na palce, żeby obejrzeć różne smaki. – Albo ciasteczkowe?
Potrząsnął głową, grzywka opadła mu na oczy.
– Chcę świnkowe.
– Śliwkowe?
– Świnkowe – powtórzył mały, ale już mniej pewnie.
– Chodzi o truskawkowe? – dociekała Ellie, wskazując pojemnik z różową masą, a chłopiec kiwnął głową.
– Świnki są różowe – wyjaśnił, gdy nakładała lody do małego kubeczka.
– Faktycznie – przyznała, podając mu porcję. Ale myślami powędrowała gdzie indziej; przypomniała sobie wiadomość, którą dostała kilka tygodni temu od… cóż… nie bardzo wiedziała od kogo, w każdym razie niezupełnie. Dotyczyła świnki, Wilbura, która ku przerażeniu właściciela podkradła hot doga z ogrodowego grilla.
Moja świnka, donosił mail, stała się oficjalnie kanibalem.
Żaden problem, odpisała Ellie. Zdziwiłabym się, gdyby w tym hot dogu była choć odrobina prawdziwego mięsa.
Później nastąpiła długa wymiana maili na temat dokładnej zawartości hot dogów. Po pewnym czasie korespondencja zeszła oczywiście na inne sprawy, od ulubionych potraw do najlepszych wakacyjnych posiłków, i zanim Ellie się obejrzała, zegar wskazywał prawie drugą w nocy. Po raz kolejny udało im się rozmawiać o wszystkim, w gruncie rzeczy nie rozmawiając o niczym, i po raz kolejny Ellie położyła się spać o wiele za późno.
Ale nie żałowała.
Nawet teraz czuła, że uśmiecha się na wspomnienie tamtych e-maili, które sprawiały wrażenie równie autentycznych i szczerych jak rozmowa w cztery oczy. Praktycznie Ellie zaczęła już funkcjonować według czasu kalifornijskiego, przesiadując do późna przed komputerem i czekając, aż znajomy adres wyskoczy na ekranie. Jej myśli nieustannie płynęły na drugie wybrzeże. Wiedziała, że to idiotyczne.
Nawet nie znali swoich imion. Jednak tamtego ranka po odebraniu pierwszego zabłąkanego e-maila obudziła się i znalazła w swoim komputerze kolejną wiadomość od chłopaka z Kalifornii.
Dzień dobry, E, pisał. U nas już późno, a ja właśnie wróciłem do domu i zastałem Wilbura śpiącego w mojej szafie. Pod moją nieobecność rezyduje zazwyczaj w domowej pralni, ale jego „wyprowadzacz” musiał zapomnieć o zamknięciu drzwi. Gdybyś była bliżej, z pewnością spisałabyś się znacznie lepiej…
Ellie dopiero wstała z łóżka i usiadła przy biurku w promieniach wpadającego przez okno porannego słońca, mrugając powiekami, ziewając i uśmiechając się bez powodu. Zamknęła oczy. Dzień dobry, E.
Czyż można lepiej przywitać dzień?
Siedząc tam wtedy i wracając myślami do korespondencji z poprzedniego wieczoru, poczuła przypływ radosnego podniecenia. I choć wydawało się dziwne, że nadal nie zna imienia ani nazwiska właściciela Wilbura, coś powstrzymywało ją przed dociekaniem. Te dwa słówka – nie miała złudzeń – nieuchronnie wywołają reakcję łańcuchową: najpierw Google, potem Facebook, Twitter i tak dalej, przekopywanie zakamarków Internetu, aż znajomość zostałaby całkowicie odarta z tajemnicy.
Może fakty nie były tak istotne jak cała reszta: uczucie niecierpliwego wyczekiwania z dłońmi uniesionymi nad klawiaturą albo natychmiastowa zamiana uporczywego znaku zapytania, który pulsował jej w głowie przez cały wieczór, w wykrzyknik na widok e-maila. Może w tej niewiedzy było coś bezpiecznego, dającego poczucie, że wszystkie przyziemne pytania, które padają zwyczajowo, wcale nie są aż tak ważne.
Przez kolejną chwilę wpatrywała się w ekran, po czym opuściła dłonie na klawiaturę. Drogi G, napisała, i dalej już poszło.
Ich relacje opierały się raczej na detalach niż faktach. A detale były najciekawsze. Ellie wiedziała na przykład, że GDL – bo tak zaczęła o nim myśleć – jako dziecko rozciął sobie czoło, gdy próbował zeskoczyć z dachu dużego rodzinnego samochodu. Innym razem udawał, że się topi w basenie sąsiadów, i śmiertelnie wystraszył wszystkich, którzy starali się go ratować. Lubił rysować budynki – wieżowce, kamienice z elewacjami z brązowego piaskowca i drapacze chmur z piętrzącymi się jedne nad drugimi rzędami okien – a kiedy ogarniał go niepokój, szkicował całe miasta. Grał na gitarze, ale niezbyt dobrze. Chciałby zamieszkać kiedyś w Kolorado. Jedyne, co potrafił przyrządzić do jedzenia, to grillowany ser i kanapki. Nie cierpiał wymieniać e-maili z większością ludzi, ale ona była wyjątkiem.
Potrafisz dotrzymywać tajemnicy?, napisała kiedyś do niego, ponieważ czuła, że ta wiedza jest dla niej szalenie istotna. Ellie uważała, że można wiele o kimś powiedzieć na podstawie tego, w jaki sposób i jak wiernie dochowuje on tajemnicy, jak szybko ją zdradza, oraz jak się zachowuje, kiedy stara się jej nie zdradzić.
Tak, odpisał. A ty?
Tak, odpowiedziała krótko i już nie wracali do tematu.
Przez całe życie sekrety ciążyły jej i ją przytłaczały. Ten wyglądał jednak inaczej. Przypominał mydlaną bańkę, lekką, lotną i musującą, która sprawiała, że Ellie jakby unosiła się w powietrzu od rana do wieczora.
Minęły zaledwie trzy miesiące, od kiedy tamta pierwsza wiadomość zabłąkała się pod niewłaściwy adres, lecz Ellie miała wrażenie, że upłynęło znacznie więcej czasu. Jeśli nawet mama czegoś się domyślała, nie dawała tego po sobie poznać. Jeżeli Quinn uważała, że przyjaciółka dziwnie się zachowuje, nie puściła na ten temat pary z ust. Jedyną osobą, która mogła dostrzec jakąś zmianę, była ta na drugim biegunie ich e-mailowej korespondencji.
W tej chwili Ellie uśmiechała się szeroko do kubeczka różowych lodów, podając je chłopcu. Za plecami usłyszała głośny trzask i charkot, po którym nastąpiło silne bulgotanie, a kiedy Ellie odwróciła się, by zobaczyć, co się dzieje, ujrzała skutki eksplozji czekoladowego koktajlu. Był wszędzie: na ścianach, ladzie i podłodze, a przede wszystkim na Quinn, która dwukrotnie zamrugała powiekami, a następnie otarła twarz wewnętrzną stroną ramienia.
Przez chwilę Ellie była pewna, że przyjaciółka się rozpłacze. Cała jej koszulka ociekała czekoladą, czekolada przykleiła się nawet do włosów. Wyglądała tak, jakby uprawiała zapasy w błocie i przegrała walkę.
Potem jednak usta Quinn rozchyliły się w uśmiechu.
– Myślisz, że ten wizerunek spodobałby się Grahamowi Larkinowi?
Ellie parsknęła śmiechem.
– A kto nie lubi koktajli czekoladowych?
Matka chłopca z szeroko rozdziawioną buzią odłożyła telefon, sięgnęła po portfel i położyła na ladzie kilka banknotów.
– Weźmiemy tylko lody – rzekła, wyprowadzając chłopca na zewnątrz i ukradkiem zerkając na Quinn, która wciąż ociekała czekoladą.
– Będzie więcej dla nas – podsumowała Ellie i znów wybuchnęły śmiechem.
Nim uporały się ze sprzątnięciem bałaganu, zmiana dobiegała końca.
Quinn podniosła wzrok na zegar, a potem spojrzała na swoje ubranie.
– Masz szczęście. Ja muszę sterczeć tu jeszcze przez dwie godziny, a wyglądam, jakbym się wyczołgała z fabryki Willy’ego Wonki.
– Mam pod spodem koszulkę bez rękawów – powiedziała Ellie, ściągając niebieski T-shirt i podając go przyjaciółce. – Włóż mój.
– Dzięki – wymamrotała Quinn, dając nura do maleńkiej łazienki obok zamrażarek stojących na tyłach sklepu. – Czekoladę mam nawet w uszach.
– Pomoże ci przetrwać hałas, kiedy zrobi się tu tłok – zawołała Ellie. – Zostać z tobą, póki nie przyjdzie Devon? Mogę się spóźnić do sklepu mamy.
– Nie trzeba – odparła Quinn, a gdy wyłoniła się z zaplecza, miała na sobie pożyczoną koszulkę założoną jak sukienkę. – Ciut przydługa – stwierdziła, upychając za pasek nadmiar materiału. – Ale jakoś wytrzymam. Mogę wpaść po pracy do sklepu i ci ją oddać.
– Super. To do zobaczenia.
– Hej – zawołała Quinn, gdy Ellie miała już wychodzić na słońce z odkrytymi ramionami przesłoniętymi jedynie cienkimi ramiączkami koszulki. – A krem z filtrem?
– Nie trzeba – odparła z lekką irytacją.
Letnie wakacje trwały dopiero drugi tydzień, a Quinn już była mocno opalona. Z kolei skóra Ellie przybierała zawsze tylko dwa odcienie: śnieżnej bieli albo ostrego różu. W dzieciństwie po wyprawie na plażę trafiła do szpitala z ostrą pokrzywką słoneczną i od tamtej pory Quinn konsekwentnie pilnowała, by przyjaciółka zawsze obficie smarowała się kremem z mocnym filtrem. Ellie uważała ten zwyczaj za rozbrajający i zarazem irytujący – w końcu miała mamę – niemniej jednak Quinn nieubłaganie wypełniała swoją powinność.
Na zewnątrz Ellie przystanęła, by przyjrzeć się planowi zdjęciowemu rozstawianemu na ulicy. Tłum już się przerzedził, gapiom musiało zbrzydnąć obserwowanie ekip mężczyzn w czarnych koszulkach biegających tam i z powrotem z ciężkimi skrzyniami sprzętu. Gdy miała już ruszyć w stronę sklepu z pamiątkami, zauważyła zbliżającego się do lodziarni chłopaka w czapce Dodgersów.
Szedł ze spuszczoną głową i rękami wciśniętymi w kieszenie, ale wszystko w jego niedbałej pozie sugerowało pewien wysiłek; tak bardzo starał się wtopić w otoczenie, że w rezultacie jeszcze bardziej od niego odstawał. Pomyślała sobie, że może być kimkolwiek – zwykłym facetem z tłumu, właściwie jeszcze chłopakiem – lecz od razu coś jej podpowiedziało, że tak nie jest. Wiedziała, kto to. Było w nim coś zbyt wyrazistego. Lepiej odnalazłby się na afiszu albo deskach scenicznych niż na cichej uliczce w Maine. Cała sytuacja wydawała się dziwnie surrealistyczna i przez chwilę Ellie niemal dostrzegała w niej magię; jakby zrozumiała, dlaczego ludzie ulegali czarowi tego chłopaka.
Znalazłszy się zaledwie kilka kroków od niej, podniósł wzrok, ją zaś zdumiał kolor jego oczu, tak intensywnie niebieski, że oglądając zdjęcia w kolorowych magazynach, zawsze podejrzewała retusz. Patrzyły przenikliwie spod daszka czapki, a gdy spoczęły na Ellie w przelocie, zanim prześliznęły się na markizę lodziarni, dziewczyna wstrzymała oddech.
Ta myśl przyszła jej do głowy z zaskakującą natarczywością: jest smutny. Nie miała pojęcia, skąd to wie, lecz nagle była pewna, że się nie myli. Pod całą resztą – niespodziewaną nerwowością, cieniem ostrożności, odrobiną rezerwy – krył się także smutek, tak głęboki, że wprawił ją w zdumienie. Czaił się w jego oczach, które wydawały się o wiele starsze niż reszta postaci, oraz w wystudiowanej obojętności spojrzenia.
Czytała o chłopaku, a jakże, i przypominała sobie, że nie należał do grona tych celebrytów, którzy wiecznie albo wychodzili z odwyku, albo tam trafiali. O ile się orientowała, nie borykał się z kłopotami finansowymi ani nie miał koszmarnych rodziców. Nie wychowywano go na nieszczęśliwego młodocianego gwiazdora; popularność zdobył zaledwie dwa lata wcześniej. Słyszała, że uczcił swoje szesnaste urodziny, zapraszając całą obsadę nakręconego ostatnio filmu do Szwajcarii, na alpejskie stoki narciarskie. I że spotykał się z kilkoma najbardziej rozchwytywanymi młodymi aktorkami z Hollywood.
Nie było żadnego powodu, dla którego Graham Larkin miałby być smutny.
Ale jest, pomyślała Ellie.
Stanął przed lodziarnią i jakby ważył coś w myślach. Ku zdziwieniu Ellie jeszcze raz się za nią obejrzał. Uśmiechnęła się odruchowo. On jednak tylko patrzył na nią dłuższą chwilę, wyraz jego twarzy przesłoniętej głęboko wciśniętym na czoło daszkiem pozostał niezmieniony. Dlatego uśmiech zamarł na ustach dziewczyny.
Patrzyła, jak wyprostował ramiona i podszedł pod drzwi lodziarni, napotkała też spojrzenie Quinn za szybą. Przyjaciółka powiedziała bezgłośnie coś, czego Ellie nie zrozumiała, na jej twarzy malowało się niedowierzanie, następnie skierowała uwagę na drzwi wejściowe, nad którymi zabrzęczał dzwonek, i do środka wkroczył Graham Larkin.
W tym samym momencie jak spod ziemi wyłonili się fotografowie – sześciu mężczyzn z wielgachnymi czarnymi aparatami i przewieszonymi przez ramię torbami. Każdy podbiegł pędem do witryny, przycisnął obiektyw do szyby i gorączkowo pstrykał zdjęcia. Chłopak nawet się nie odwrócił.
Ellie stała tam jeszcze przez chwilę, przenosząc wzrok z okna, za którym Quinn uśmiechała się zza lady do klienta, na fotografów rozpychających się i walczących o lepsze ujęcia. Snujący się w pobliżu przechodnie zaczęli napływać pod lodziarnię, przyciągani jakąś magnetyczną siłą, nieodpartą mieszaniną widowiska i sławy. Gdy zrobiło się tłoczno, Ellie cofnęła się o kilka kroków i zniknęła za rogiem budynku, nim ktokolwiek zdążył zauważyć jej odejście.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.