Читать книгу Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody - Jerzy Antkowiak - Страница 5

Оглавление

Zamiast wstępu

Monsieur z Zakarpacia

„3 maja wydarzały się w moim życiu rzeczy magiczne. Po raz pierwszy – w 1990 roku.

Zimą zostałem zaproszony przez Université de Technologie de Compiègne na specjalny konkurs mody. W tak szczególnym czasie, podczas przemian ustrojowych bloku socjalistycznego, szkoła bardzo interesowała się projektantami z krajów Europy Wschodniej. Konkurs nazywał się «Nuits de Paris», zorganizowali go młodzi ludzie, studenci, pod auspicjami uczelni. Oprócz mnie zaprosili też projektantki z Rosji, Niemiec, jeszcze wówczas Wschodnich, Węgier… List z zaproszeniem, który przyniósł listonosz do biura Mody Polskiej, zaadresowany był bezpośrednio do mnie. W zespole Mody Polskiej od razu rozpoczęły się dąsy: «Jak to, Antkowiaka zaprosili? Chyba Modę Polską!». «Owszem, mnie – tłumaczyłem. – Ale ja jestem tak zintegrowany z Modą Polską, że moje nazwisko nie kojarzy się przecież ani z Telimeną, ani z Modnym Strojem, ani tym bardziej ze Spółdzielnią Woreczek, tylko właśnie z Modą Polską!». Widziałem, że mędzą. Zatem swoją łamaną francuszczyzną w rozmowie telefonicznej wytłumaczyłem, że aby mój wyjazd mógł dojść do skutku, musi przyjść drugie zaproszenie zaadresowane na Modę Polską. Argumentowałem, że to, co robię, jest własnością firmy, i kusiłem, że jak przyjdzie takie zaproszenie, to dostanę w walizę ciuchy i będę mógł przyjechać. W lot zrozumieli, o co mi chodzi! Przyszło więc zaproszenie odpowiednio zaadresowane. Ale nadal były kwękania, że tylko Antkowiaka chcą zamiast zespołu projektantów… To po to chyba, żeby za dobrze mi nie było, żebym się za bardzo nie cieszył.

Przeleciałem do Paryża 1 maja. Moje «koleżanki konkurentki» były młodymi kobietami, wręcz dziewczynami, dlatego wśród nich i młodzieży, która zorganizowała konkurs, ja byłem starym dziadem. Zamieszkaliśmy w pięknym Marriotcie, niestety już go nie ma. Wówczas był to hotel rangi George V, czyli bardzo wysokiej. Hołubili nas tam i głaskali, odbywały się przyjęcia, wywiady. Dukaliśmy wszyscy do kamer telewizyjnych, jak niezbyt rozgarnięci, bo bardzo słabo znaliśmy francuski. Nie mówiliśmy więc ani składnie, ani płynnie.

2 maja odbyła się najważniejsza podczas tego konkursu konferencja prasowa. Odniosłem wrażenie, że dziennikarze paryscy patrzą na nas niczym na dzikusów. Podczas konferencji każdy prezentował po 3–4 stroje z przywiezionych kolekcji. Zjawiła się także papieżyca francuskiego dziennikarstwa modowego, madame Janie Samet. To jej Yves Saint Laurent zawdzięcza najpiękniejsze recenzje w „Le Figaro” ze wszystkich swoich kolekcji. Zadała mi bardzo poważne pytanie: «Chciałabym rozmawiać z tym projektantem z Zakarpacia… Ile kosztuje ta sukienka, którą pan przywiózł?». Nie pamiętam, co jej odpowiedziałem. Nałgałem pewnie coś strasznie, bo przecież nawet nie umiałem przeliczyć jej ceny! Nie podobało mi się to, jak się do mnie zwróciła – z Zakarpacia, też coś…


Plakat z wydarzenia, którego częścią był konkurs „Nuits de Paris”

Na tę konferencję przyszedł także radca handlowy naszej ambasady. Powiedział do mnie: «Szkoda, że nic nie wiedziałem o tym wydarzeniu, bo współpracuje z nami korespondent ‘Życia Warszawy’ Leszek Kołodziejczyk. Moim zdaniem powinien o tym napisać. Tu macie, kolego, telefon. Zadbajcie o kontakt». Pomyślałem, że to oni powinni o to zadbać, ale co tam!

Po konferencji zaczęły się próby przed pokazem i konkursem. Odbywały się w pięknej, secesyjnej sali przy avenue de Wagram. Panuje tam atmosfera rodem z obrazów Renoira i Toulouse-Lautreca. W swojej wyobraźni widziałem, jak w tym miejscu tańczą ci, których malowali owi wielcy mistrzowie! Gdy wyszedłem na scenę, zobaczyłem wyeksponowane trofeum – panterę Lalique’a. Nieszczególnie mnie zachwyciła. Dlaczego? Wtedy byłem już cały na nie!

Byłem zły i zawiedziony. Po konferencji prasowej w «Le Figaro» ukazał się artykuł, w którym wystąpiłem jako «projektant z Zakarpacia», a cytat z mojej wypowiedzi dotyczył wyłącznie ceny sukni. Składano w nim natomiast straszne hołdy dziewuszce ze Związku Radzieckiego. Ale podczas próby zaczęło mi się coraz bardziej podobać. Zatrudniono mnóstwo modelek o oryginalnej urodzie, coś jakby Tajlandia skrzyżowana z Bośnią i Hercegowiną. Usłyszałem od organizatorów, że mam pokazywać swoją kolekcję na końcu. Pomyślałem: Słusznie! Jestem tu najstarszy, mam doświadczenie, no i moja kolekcja jest z prawdziwego zdarzenia. Bo te pojedyncze «dzieła» moich koleżanek po fachu były raczej dość dziwne: jedna zrobiła na przykład ubrania z papieru, a ta radziecka «kolekcja» przedstawiała trzy rewolucje. Szaty uszyte były z pluszowych zasłon: niebieskiej, czerwonej i zielonej.

Pomyślałem: jak jestem ostatni, to mam czas. Wyskoczyłem więc na piwko. Gdy byłem w bistro, organizatorzy zmienili plany i okazało się, że to moja kolekcja otworzy ten konkurs. Przejrzeli bowiem na oczy i zaczęli obawiać się, że jurorzy mogą wyjść znudzeni już po obejrzeniu pierwszego pokazu. W związku z tym za kulisami powstało zamieszanie, bo przecież mnie nie było na zapleczu!

Leci do mnie do bistro jeden z organizatorów: «Monsieur, monsieur»… «Coś się stało?» «Tak! Jest pan pierwszy».

Wracam. I patrzę… a tam – pogrom. Połowa modelek stoi naga… Miałem w kolekcji spódnicę-spodnie… Jedna z dziewczyn włożyła dwie nogi do szerokiej nogawki, a drugą trzyma w ręku i pyta: «Co z tym zrobić?». «No, rozebrać się!» Pierwszy raz w życiu widziałem ze dwadzieścia cztery nagie kobity stojące przede mną.

Właśnie wtedy zaczęła się schodzić publiczność… Usiłuję się dowiedzieć, dlaczego teraz, przecież miałem być na końcu! Ale dyskusja byłaby tylko niepotrzebną stratą czasu.

I jak zawsze w takich okolicznościach – wszystko się udało i na wybieg wyszła pierwsza modelka! Za nią następna… Odwaliłem tę kolekcję. Miałem wprawdzie mieć swoją muzykę, ale mi nie chcieli jej puścić. Odtworzyli mi jakieś rosyjskie kazaczoki. Było mi już wszystko jedno. Przecież Francuzi i tak kochają bardziej Rosjan niż nas. Bistro, bistro, bistro… To niech im leci ten kazaczok! Po pokazie «ruki swobodnyje». A na zapleczu: przebieranie, upinanie, radzieckie flagi.

Poszedłem znowu na piwko. Siedzę spokojnie. Patrzę – ten sam chłopak biegnie do mnie przez ulicę i macha rękami… Daję mu znaki, że idę… A on, żebym się pospieszył, bo trzeba na scenę… Przecież już byłem! Tak, ale trzeba wejść jeszcze raz! Okazało się, że oni czekają na mnie – z nagrodą!

Rosjanka w płacz. Łzy jej lecą po twarzy, bo ona taką faworytą była od wczoraj. Sędziowie powiedzieli jej wprost, dlaczego przegrała: «W Paryżu nie pokazuje się kolekcji z zasłon!». Węgierka i Niemka niespecjalnie się swoimi porażkami przejęły, widziały, co przywiozły, i zrozumiały, że jeszcze się muszą dużo nauczyć.

Gdy wręczali mi tę panterę, pomyślałem sobie: «Nieładnie, że tak na nią naplułem, że uznałem ją za paskudztwo». Stoję z tym Lalikiem w ręku i mam «coś» powiedzieć. Cała moja niewiedza wylazła. Coś gadam kulawo po francusku, ale kusi mnie, żeby nawiązać do daty 3 maja. Mówię o tym, że to takie wspaniałe, bo dziś świętujemy w Polsce 3 Maja, po raz pierwszy oficjalnie po upadku komuny. Na widowni była grupa Polaków. Jak zacząłem tak patriotycznie mówić, to wstali. Francuzi na ten widok zaczęli śpiewać Marsyliankę! Porobiło się!

Potem w podziemiach był bankiet, słodki i sympatyczny. Połowę widowni stanowiła młodzież ucząca się w Compiègne. A najsympatyczniejszymi ich profesorami byli filolodzy rosyjscy. Po rosyjsku mówiłem zaś dużo składniej niż po francusku. Dzwonię potem do Leszka Kołodziejczyka. W euforii mówię do niego: «Pisywałem kiedyś felietony o modzie do ‘Życia Warszawy’». «Ale o co chodzi?» «Wygrałem właśnie konkurs modowy, otrzymałem czarną panterę Lalique’a». «Proszę pana, tu codziennie ktoś coś wygrywa!» «Ale nie w paszczy lwa, to konkurs mody!» «Tacy też tu wygrywają!» Nie, to nie. Poświętowałem indywidualnie, zaprzyjaźniłem się z panią attaché prasową.

Jak napisałem pierwszą książkę, to jej premiera miała się odbyć w jakiejś księgarni. Niezbyt mi się to podobało. Zacząłem więc zastanawiać się, gdzie zrobić tę uroczystość, aby było okazale.

Wpadłem na szatański pomysł…

Zadzwoniłem do Paryża do hotelu Marriott. Naopowiadałem, że tak wspominam dobrze ten hotel i tak go pięknie opisałem w swojej książce. W odpowiedniej chwili poprosiłem, aby paryski Marriott poprzez siedzibę w Stanach wpłynął na to, aby warszawski Marriott zrobił mi premierę. Skomplikowane? Nie do końca, wierzyłem więc, że się uda. I okazało się, że «nasz» Marriott zorganizował premierę książki! Cała Warszawa na niej balowała! Miałem piękną dekorację, którą była autentyczna scenografia ze spektaklu Tamara.

W czasie imprezy podeszły do mnie dziennikarki i zapytały, jak dałem radę to zorganizować. Zażartowałem: «Powiedziałem im, że jak mi nie zrobią promocji, to ją urządzę z kloszardami naprzeciwko hotelu». Wiedzieli, że jestem trochę wariat, i nie byli pewni, czy mówię poważnie, czy się wygłupiam. Więc na wszelki wypadek – zrobili premierę.

Dlaczego ja to mówię? Dziś jest przecież 3 maja! Przyjechałaś do mnie, wspólnie napiszemy książkę. Siedzisz pod tą czarną panterą w czerwonym żakiecie… Wszystko mi się zaczęło kojarzyć, przypominać, układać w opowiadanie… Uwertura naszej książki!”.

* * *

Rok później, 3 maja 2015 roku, nastąpił kolejny „cud majowy” – rękopis książki został złożony w wydawnictwie Bukowy Las.


Jerzy Antkowiak w obiektywie Janusza Sobolewskiego, Warszawa, lata 80.

Antkowiak. Niegrzeczny chłopiec polskiej mody

Подняться наверх