Читать книгу Pierwsza woda po Kisielu. Historie rodzinne - Jerzy Kisielewski - Страница 11
ОглавлениеWspomniałem już, że według ojca dzieci miały być bystre, a nie grzeczne. Wielu było przekonanych, że w naszym domu najbardziej niesfornym dzieckiem jest ojciec. Stosował wobec nas niekonwencjonalny typ chowu. Jak na liberała przystało, dawał nam wolną rękę. Ani nie sprawdzał zeszytów, ani nie pytał, dokąd idziemy i z kim się zadajemy. Uważał, że dziecko ma prawo do popełniania błędów. Nie okazywał przesadnych czułości tatusia. Byliśmy dla niego partnerami do rozmów i wspólnych wędrówek, górskich bądź rowerowych. Dlatego lepszy kontakt nawiązał z nami, gdy już podrośliśmy i mogliśmy z nim dyskutować. Mniejsze dziecko bywało dla niego rodzajem eksperymentu. Zgodnie z ukutą przez siebie zasadą: „Rób zawsze drugiemu, co tobie niemiło, aby wypróbować, jak się na to reaguje, jak duże są przy tym straty i jak można samemu tego uniknąć”[5]. Próbował na przykład sprawdzić, ile dziecko wytrzyma i jak długo się nie obrazi. Zawsze herbatę czy neskę pił w szklance i lubił, żeby było nalane po krawędź. Wszyscy mówili, że to nieelegancko, ale tak lubił i już. Potem mieszał w tej szklance, mieszał i mieszał… No i nagle potrafił wyjąć gorącą łyżeczkę i przyłożyć niespodziewanie dziecku do ręki. By zobaczyć, jak zareaguje. Obrazi się czy nie? Zrobiłem tak kiedyś synowi. I nagle zdałem sobie sprawę, jak silne są te mechanizmy instynktownego zapamiętywania z dzieciństwa i powielania.
Okrutniejszy eksperyment „na drugim człowieku” zapamiętała Krystyna. Wybrała się raz z ojcem z Jastrzębiej Góry na wycieczkę do Pucka. Kiedy chcieli wracać, okazało się, że ostatni autobus odjechał. Ojciec zdecydował, że wrócą piechotą, a była to odległość ponad dwudziestu kilometrów. Szli wzdłuż drogi i nagle około północy zaczął padać deszcz, po czym wyrosło jak spod ziemi dwóch zakapturzonych harcerzy w pelerynach. Zasalutowali i oznajmili, że zostali wyznaczeni do pilnowania drogi – by nikt tam nie wpadł w wertepy, bo przejazd jest w remoncie. Ruszyli razem, we czworo, i w pewnej chwili zamigotały z daleka światła nadjeżdżającego samochodu. Ojciec nagle chwycił jednego z harcerzy za kark i ryknął mu do ucha:
– A ja teraz wrzucę cię pod samochód!…
Zmiatali chłopcy, ile sił w nogach. A ojciec zaśmiewał się w głos, że takich to odważnych harcerzy mamy…
Bo on uwielbiał prowokować, i to prowokować właściwie niewinnie. Lubił nas uczyć brzydkich słów. Potem przeszło to na wnuki. Opowiadała o tym swego czasu córka Krysi, Ania, że łapał ją za rękę i ściskał. Kiedy buzia robiła się jej w podkówkę, mówił:
– Powiedz „dupa”, to puszczę.
Takie były z tego konsekwencje: Ania już jako uczennica szkoły muzycznej została z klasą zaprowadzona na Powązki, aby odwiedzić groby kompozytorów. Kiedy doszli do grobu Kisielewskiego, pani poprosiła ją, aby opowiedziała coś na temat dziadka. No to opowiedziała, jak ją uczył brzydkich słów. No cóż, dzieci nie kłamią…
Oczywiście dla mamy i cioci stanowiło to poważny problem.
Na Krupniczej był gabinet dentystyczny doktora Stanisława Cyklisa. Ciocia Helena zabrała tam małego Wacka, bodaj sześcioletniego. Wróciła strasznie poruszona i oświadczyła, że nigdy więcej nie pójdzie z Wackiem do dentysty!
– Stefan, to właśnie jest to twoje wychowanie! – oświadczyła.
Okazało się, że Wackowi nie chciał wypaść mleczny ząb, pod którym wyrastał już nowy. Poszli więc do doktora Cyklisa, który był zaprzyjaźniony z rodziną. I pan doktor zaczął Wacka zwodzić, że nic takiego, że nic nie będziemy robili, tylko sobie tu usiądź na chwilkę i otwórz buzię, a ja sobie popatrzę. No i Wacek buzię otworzył, a pan doktor – ciach! – i wyciągnął zęba. Wacek się zerwał z fotela i krzyknął:
– Pan jest świnia i dupa!
Trzasnął drzwiami, że spadło lustro, i wrócił do domu. Ciocia przybiegła czerwona, jak można, jak można... Ojcu kazała iść do doktora przeprosić i w ogóle na Wacka nakrzyczeć. Ojciec jak to ojciec, stwierdził, że coś z tym zrobi i nic nie zrobił. No bo cóż miał zrobić… Poza tym uznał, że doktor Wacka oszukał, to i mały całkiem logicznie zareagował.
Uczył jeszcze innych rzeczy. Jest taka, dosyć już teraz legendarna historia dotycząca pewnego żartu. I tu zdania są podzielone, kto to zrobił. Ja twierdzę, że Krystyna, ale przykleiło się do mnie. Jeździliśmy na wakacje do Poronina, do willi słynnej malarki pani Zofii Stryjeńskiej na Galicowej Grapie. Przyjeżdżała tam również pewna katolicka pisarka, samotna, nosząca długie suknie. Nobliwa pani. Szczególnie zapadło mi w pamięć, że w upalne dni, kiedy słońce było ostre, zakładała sobie majtki na głowę, świeżo uprane, takie prosto ze sznurka, żeby nie dostać udaru. Praktyczne, choć dziwne, szczególnie dla dziecka.
Historia działa się w kuchni. Tam wszyscy trzymali swoje naczynia i wiktuały. Także nasza ciocia, bo to ona zwykle zajmowała się nami na tych wyjazdach. Mama z ojcem przyjeżdżali albo dojeżdżali później i na krócej. Ojciec zawsze był gdzieś tam przesunięty, bo coś go trzymało w Krakowie lub Warszawie. W naszej rodzinie od zawsze była popularna zabawa z dziećmi w barana, zresztą kontynuowana do dzisiaj. To największa frajda dla dzieci, kiedy mogą się trykać głowami z dorosłymi: baran, baran, buc! No i w tej kuchni poronińskiej panie przygotowywały obiad, każda sobie i swoim bliskim. Ciocia też coś tam pichciła, kiedy do kuchni wpadła Kryśka. Kolejno podbiegała do każdego i robiła mu baran, baran, buc! – w brzuch, w pupę, w zależności, kto jak stał, odwrócony w danym momencie frontem bądź tyłem. Zrobiła też barana owej niemłodej już, nobliwej pani i krzyknęła: „Fuj, jak pani dupa śmierdzi!”. No i znowu dramat. Ciocia z pretensjami do ojca:
– Stefan, przez ciebie już nie mogę się w tej kuchni pokazać, bo przecież taki wstyd!
Na co ojciec: – Przecież dzieci nie kłamią. A może jej naprawdę śmierdzi...
Druga wersja tej historii jest taka, że ojciec mnie namówił, abym coś takiego powiedział pani hrabinie (nie pisarce). Zrobiłem to chętnie. Siedziała w kuchni przy stoliku z moją mamą. Podszedłem od tyłu, objąłem ją w pasie i powiedziałem:
– Ale pani dupa śmierdzi...
Na co hrabina, całkowicie niezbita z tropu, zwróciła się do mamy z pytaniem:
– Czy nie należałoby bardziej dosolić mięsa?
Bo wiedziała doskonale, że pomysłodawcą jest ojciec, który rozbawiony zerkał zza drzwi. W tej wersji mama najpierw chciała paść trupem ze wstydu, a później poszła oczywiście z pretensjami do ojca. Tak to zapamiętał i opisał Tadeusz Kwiatkowski w książce o Krupniczej, pod świetnym tytułem Niedyskretny urok pamięci.
Inna historia jest z kolei przypisywana na odwrót – Kryśce, bo tak to zostało przez ojca zapisane w Dziennikach. Byliśmy z wizytą u znajomych, państwa Gołogórskich, mieszkających przy ulicy Wenecja. Pamiętam, że mieli samochód, aparat fotograficzny z dużą lampą błyskową, w której po każdym zdjęciu trzeba było wymieniać żarówkę, i parę nowoczesnych urządzeń, które pan domu demonstrował, budząc nasz podziw. U nas w tym czasie były w domu rowery i fortepian. Kiedy wróciliśmy, zapytałem mamę:
– Dlaczego wszyscy mają normalnych ojców, tylko my takiego dupowatego?
Kar cielesnych ojciec nigdy nie stosował. Tylko raz dostałem po łapach. W domu nie było agresji. Brzydkie słowa stanowiły formę zabawy. Z tamtych czasów został mi w pamięci pewien wierszyk, podobno przedwojenny, choć nietracący na aktualności:
Na Wiśle pod filarami
Rozbił się galar z jabłkami
Płyną sobie jabłka równo
A pomiędzy nimi gó..o
Co to płynie? – pyta babka
Na to gó..o: TO MY JABŁKA!!
Dlatego szczególnie wbiła mi się w pamięć sytuacja zaprzyjaźnionej z rodzicami od zawsze rodziny. Tradycyjny dom. Na stole stara srebrna cukiernica, ale w ciągu dnia nie wolno było z niej wziąć kostki cukru, bo groziło za to lanie pasem. Dyscyplina obejmowała wszystko, w tradycyjnym stylu tak zwanego porządnego domu dziecko należało podporządkować reżimowi kindersztuby. Spędzaliśmy razem wakacje w Jastrzębiej Górze. Pewnej niedzieli szliśmy do kościoła, a ich syn był odświętnie wystrojony w białą koszulę i czarne krótkie spodnie. Gdzieś tam po drodze stała beczka ze smołą. We dwóch zaczęliśmy w niej grzebać patykami. Nie sposób było uniknąć przy tej zabawie wysmarowania się płynną smołą. Przyszedł jego ojciec, kazał mu wyjąć pasek ze spodni i podać. Ja nie miałem paska przy spodniach, bo byłem na to za mały. A teraz mogłem zobaczyć, po co się go nosi… Po to, by w takich sytuacjach go zdejmować, podawać ojcu, aby ten lał po tyłku, i to własnym paskiem! Nie mogłem tego pojąć. Takie poniżenie! I do tego na oczach kolegi.
Kiedyś usłyszałem rozmowę rodziców z jego rodzicami. Dziwili się:
– Wy swoich dzieci nie wychowujecie, a robią wrażenie wychowanych. A my robimy wszystko, co się da, i nic to nie pomaga.
To bodaj w Collegium Maius nad wejściem jest wyryte zdanie „Plus ratio quam vis”[6]. Ważna maksyma, a przydatna także przy dzieciach…
Ja z Ojcem. Kraków, pierwsza połowa lat 50.
Krystyna miała chorobę lokomocyjną, co było problemem, bo w tych autobusach do Poronina czy Zakopanego śmierdziało spalinami i było duszno. Dlatego podróż zawsze musiała się skończyć tak samo – że Krystyna wymiotowała. Raz na mnie… dość to było przykre doznanie. Tym bardziej że funkcjonował zwyczaj, aby w podróży być porządnie ubranym. Kiedyś zdarzyło jej się puścić pawia w pociągu, z przedziału na korytarz. Wszyscy przejęci, wpadli w panikę, co tu zrobić. A ojciec całkiem spokojnie mówi:
– Nic, zrobimy z tego ślizgawkę…
I przejechał się po korytarzu na butach. Tak kilka razy, no i to rozjechał...
Mam w pamięci jeden dzień, kiedy zostałem z ojcem sam w domu. Chyba wrócił co dopiero z jakiegoś przyjęcia, bo był w świetnym nastroju (na rauszu?), i usiadł do pianina. A zawsze, kiedy miał dobry nastrój, grał przeróżne stare melodie, Na sopkach Mandżurii, Titinę, Tango milonga… Uwielbiał. To był jego sposób na relaks. Tego dniach również grał, a ja stałem przy pianinie i zacząłem robić basy, by pasowały do jego akordów. Sprawiało mi to wielką frajdę. Gram z ojcem!
Na co dzień raczej nie miał dla nas czasu. Jednak nie ilość spędzonego czasu, ale intensywność bycia z dzieckiem się liczy. Zapamiętuje się emocje. A brak intensywności trudno by ojcu zarzucić. No i szczególnej presji nie było. Oprócz wtorków! Ciiii!! Stefan pisze felieton. Ojciec siadał w swoim pokoju, wśród książek i gazet. Mama, która potem była pierwszą czytelniczką felietonów, przynosiła mu szklankę mocnej herbaty. Wtedy musiało być parę godzin ciszy. A miał takie ucho, że słyszał każdy szmer za drzwiami. Jak dzwonił telefon, odpowiadaliśmy uprzejmie: „Ojca nie ma”. Już w Warszawie, kiedy babcia Kisielewska, mocno starsza pani, a przy tym niezwykle systematyczna, nie mogąc z powodu pogody wyjść na spacer, trenowała równomierne chodzenie po domowym korytarzu. Kiedy zdarzało się to w „felietonowy” wtorek, ojciec wychylał się ze swojego pokoju, pytając z irytacją w głosie:
– Matka, nie możesz szybciej???!!
Mama czasem stosowała metody wychowawcze może niemoralne, ale jakże skuteczne. Tak się działo w przypadku picia tranu. Tran to była zmora wszystkich dzieci – obrzydliwy, w dużej butli przynoszonej z apteki, który (dla bezpieczeństwa osób postronnych) należało zagryźć czarnym chlebem z solą. Na tyle opornie mi to szło, że wreszcie mama postanowiła mnie przekupić: za przełkniętą łyżkę dostawałem złotówkę. Nawet budżet jakiś sobie z tego uzbierałem.
Uważano mnie za wyjątkowo, jak na czeredkę z Krupniczej, grzeczne dziecko. Ponoć to było powodem, że Grześ Miecugow mógł po mnie nosić ubranka. Bo nie niszczyłem ich tak szybko jak inne dzieci. Leopold Tyrmand raz mi powiedział: „Co się tak szczerzysz?”, bo uznał, że za grzecznie uśmiecham się do dorosłych. Ale pamiętam swoje upory. Tak było z długimi spodniami do Pierwszej Komunii (nie wyobrażałem sobie, że można mieć białą marynarkę i krótkie gatki).
Wacek – tradycyjne zdjęcie komunijne wykonane w krakowskim atelier.
Ja po Pierwszej Komunii, u fotografa na Floriańskiej w Krakowie. W wywalczonych długich spodniach.
I z wędką. Na ulicy Szewskiej był wtedy komis. A komis w tamtych czasach oznaczał inny świat. Najpierw na jego wystawie pojawiła się lalka, która zamykała oczy, kiedy się ją przechyliło, i płakała. Zagraniczna, z miękkiej gumy i z ładnymi blond włosami. Krystyna w lalce się zakochała. Wracając ze szkoły, stawała przed wystawą i wpatrywała się w nią. Po jakimś czasie, chyba na Boże Narodzenie, dostała wreszcie lalkę w prezencie. Ja z kolei wypatrzyłem na wystawie bambusowy spinning z kołowrotkiem. Sporo kosztował i mama nie mogła zrozumieć, po co mi wędka, jeśli nie jedziemy nigdzie nad wodę, a zbliża się jesień. Lecz ja się uparłem. I to tak, że któregoś dnia po kolejnej na ten temat rozmowie obraziłem się na rodziców. Wyszedłem z domu i poszedłem na kopiec Kościuszki – sam. Spory kawałek drogi: Alejami Trzech Wieszczy, przez Błonia, mostkiem nad Rudawą, a potem zdziczałymi sadami, i na kopiec Kościuszki, z którego widać cały Kraków. Trasę znałem, bo nad Rudawę chodziliśmy z ojcem i naszą jamnicą Sagą. Wtedy jeszcze można było nad rzeczką posiedzieć na kocu.
5 Stefan Kisielewski, Przysłowia są mądrością narodów. Myśli nieco cyniczne [w:] Felietony tom 1. Rzeczy małe, Prószyński i S-ka, Warszawa 2013
6 Więcej znaczy rozum niż siła (łac.).