Читать книгу Trylogia księżycowa 1: Na srebrnym globie. Rękopis z Księżyca - Jerzy Żuławski - Страница 36
Czwarta doba księżycowa, 78 godzin po wschodzie słońca, 0°2’ wsch. dł., 65° pn. szer. księżycowej.
ОглавлениеDziwny smutek mnie gnębi. Nie wiem, skąd przyszedł i czego chce ode mnie? Podróż odbywa się raźno, niebo nad nami zaciąga się z wolna ciemnym błękitem, skroś którego niewzruszone dotąd gwiazdy poczynają migotać, wszystko zapowiada bliskość owej „ziemi obiecanej”, gdzie mamy nareszcie wypocząć po niewysłowionych trudach, trwających już czwarty miesiąc, a ja zamiast się radować, jestem smutny, coraz bardziej smutny.
Co temu winno 46 ? może ta Ziemia, chyląca się wciąż ku widnokręgowi, którą za kilkaset godzin stracimy już z oczu zupełnie, może te groby, znaczące naszą drogę przez okropną bezpowietrzną pustynię Księżyca, może te przejścia wewnętrzne, po których dusza moja nie zdołała jeszcze ochłonąć, a może myśl o tym dziecięciu zmarłego, które się ma narodzić w kraju nieznanym i na los nieznany?
Spokojny jestem, tylko ten smutek nieznośny i to zmęczenie! Oczy nam już oślepły od rażących blasków słońca, nuży mnie widok płaszczyzn dzikich a bezkresnych i gór przepaścistych, sterczących nad nami... O, gdyby mała, maleńka sadzawka wody, gałązka, trawka bodaj zieleni!...
Okolica tu wygląda na cmentarz ogromny. Jedziemy dnem od wieków wyschłego morza, po osadowych, na powierzchni skruszałych ławach wapienia, z którego sterczą resztki rozmytych pierwotnych skał pierściennych.
Co się stało z tym morzem, które tu snadź 47 niegdyś falowało, wyciągając wygięte karki bałwanów ku Ziemi, widnej wówczas jak tarcza złota wśród chmur, przeciągających nad wodami? Brzeg tylko stoi nad suchą kotliną, stromy, ogromny, wyżarty uderzeniami fal już nieistniejących... Wiatry rozwiały starte na pył jego okruchy; teraz i wiatrów tu już nie ma. Pustka i martwota...
Tak straszliwie pragnę dostać się już do kraju, gdzie nareszcie zobaczę życie! O, byle jak najprędzej! bo sił może zabraknąć.
Marta z nas trojga jest może najcierpliwsza, ale cóż! ona swój świat ma teraz w sobie! I zdaje się, że o tym świecie swoim myśli więcej nawet niż o zmarłym kochanku. Widzę często, jak siedząc nad robotą, opuszcza nieraz ręce i patrzy gdzieś w przyszłość, uśmiechając się do swych myśli. Jestem pewien, że oczyma duszy widzi już wtedy maleńkie, różowe dziecię, wyciągające do niej rączęta. Czasem tylko głębokie westchnienie spędza jej z twarzy ten uśmiech niewypowiedzianej błogości i łzami napełnia jej oczy. To wspomnienie Tomasza, który nie zobaczy już swego dziecka. Ale potem uśmiecha się znowu; wie, że gdyby nie był umarł, nie mogłaby dusza jego powrócić do niej w dziecięciu.
Marta, zajęta wciąż swymi myślami, niewiele do nas mówi, ale kiedyś powiedziała mi: „Dobrze, że przyszłam tu za Tomaszem, bo teraz dam mu na nowo życie...”.
Jakże nie ma się czuć szczęśliwą, jeżeli może tak o sobie powiedzieć?