Читать книгу Oddział. Między AK i UB - historia żołnierzy "Łazika" - Jerzy Wójcik - Страница 5

Оглавление

1

Za trzydzieści szewskich noży

i jeden do oprawiania świńskich

połci

– Przyszedł pan śliwowicy kupić? Do mnie? To przecież w każdym sklepie dostanie pan śliwowicy. Ale proszę, niech pan wejdzie.

Trzeba się schylić nisko do tych słów. Wejście jest ciasne i o twardą belkę wcześniej czy później niechybnie nabija się guza.

– Pewnie do rana nam z tym zejdzie, to przy okazji upędzę. Z zapasu już mało co zostało. Choć właściwie nie umawialiśmy się, że bimber też. To pan miał przynieść coś ze sobą. Ma pan. To dobrze, bo przygotowałem sobie wszystko, jak pan prosił. Zapisałem na tym karteluszku. Sam się dziwię, że tak sporo spamiętałem. Opowiem panu.

Dobrze się orientowałem w sprawach, ponieważ swoje powinności wykonywałem skrupulatnie i nie mogło być zresztą inaczej, ponieważ minister opieki społecznej Stefan Hubicki w rozporządzeniu dokładnie określił co i jak. Dlatego muszę panu powiedzieć, że śmierci tu były zwykłe.

Normalnie, nie za dużo. Miałem ustawowo dwanaście godzin, żeby zbadać każdą. Gdy przyszli po mnie, to najwyżej dwanaście. Nigdy nie przekroczyłem terminu, a lusterko nosiłem tylko dla pewności i przykładałem czasem do ust za mgłą oddechu, bo to jest wielka odpowiedzialność poświadczyć, że życie uciekło. I jak uciekło. Sprawdzałem pieczołowicie powłokę, czy aby nie jest przerwana, a gdybym fakt stwierdził, musiałem natychmiast meldować do gminy. Szukałem więc dokładnie. Jeszcze wnikliwiej starych podkrwawień, bo siniaki łatwo ukrywają się w plamach opadu, a zazwyczaj są ważną wskazówką. Zerkałem też za suszem z grochowiny, nawet pod poduszkę. To nie wie pan, że słoma po grochu, jak ktoś podsypie, przyśpiesza zgon? Jeśli była, rozpytywałem po rodzinie, po sąsiadach i wszystkiego się o nieboszczyku dowiadywałem. I o żywych.

Niestety nie studiowałem medycyny. Ale tato dbał o moje wykształcenie i szkołę powszechną skończyłem w całych siedmiu klasach. Jak pan widzi, dopilnował tego, co niezbędnie wyróżniało mnie w gminie i sposobił od początku do pracy. Odkąd pamiętam, pomagałem mu w przygotowaniu ziół. Zawsze mnie brał do zbioru, uczył jego pory i w niej faz księżyca. Wąchałem, jak suszył, żeby nie wdała się pleśń, a w warzeniu to nawet musiałem asystować, a gdy nie chciałem, to kazał, powtarzając nie raz i pasem, że to mój największy spadek po nim. A w nim pomieścił specjalny sposób na gadzi czosnek. Prosty, jednak inny niż reszty zielarzy. Nie wiem, czy sam go obmyślił. Nie sądzę. Objął receptę chyba jeszcze po swoim tacie, ale moc z niego się nie postarzała.

Niewiele zbierałem z leczenia. Niewiele, bo mało liczyłem i gdy ktoś nie miał, to nawet nic lub w naturze. A i na później prolongowałem zapłatę. Nie, że od razu i już, bo potrafiłem czekać, a chciwość nigdy nade mną nie zapanowała. Szacunek zdobyłem u ludzi, a tylko takich wybierano na oglądaczy zwłok. Gmina wysłała mnie aż do Nowego Targu i tam miałem specjalne przeszkolenie u samego doktora Józefa Spiesznego. Dostałem formularze do wypełniania. Karty zgonu. I najważniejsze. Pieczątkę.

Wtedy lekarz musiał wyjeżdżać do śmierci tylko na cztery kilometry od swego domu w miasteczku. Dalej byłem ja. A po wsiach to nawet mnie woleli, bo na doktora zawsze trzeba było pieniędzy, a tych nikt nie miał na roztrwonienie. Nieskromnie wspomnę zresztą, że jak ja nie dałem rady żadną metodą przez dwa tygodnie albo miesiąc, to gdy już wieźli w desperacji nieszczęśnika do doktora, ten również nic nie poradził, a tylko dochodził niepotrzebny koszt.

To, że zostałem wybrany, stanowiło dla mnie zaszczyt. Choć, prawdę mówiąc, muszę coś dodać. Nie każdy chciał, by go wybrano, gdyż oglądacz miał za główny obowiązek być pierwszym przy morze, a mór przerażał. Nawet sama myśl o nim. A ja musiałem ostrzec przed takim zapowietrzeniem. Iść pod taki wiatr. Na szczęście, właściwie nigdy na niego nie trafiłem. Żadnej hiszpanki ni cholery. Widziałem tylko tyfus i dużo gruźlicy.

Byłem z urzędu dokładny, nigdy się nie pomyliłem i jak pamiętam, spotykałem śmierć tylko z boskiej woli. Zwykłą. Ordinaria. I tak najczęściej wpisywałem w swoje oświadczenie. Ilu ja Bulandów, Rusnaków czy Kurnytów tak pozwoliłem pochować. Albo senectus. Ze starości, jak przeznaczone każdemu. Florkowi, Mszańskiemu, Chlipale. Oczywiście, życie uciekało też wtedy gwałtownie, jak zgniecione z Franka Sopaty. Zwoził zboże w burzę, choć mógł odczekać, ale szkoda mu było, bał się głodu w chałupie na zimę i drzewo na niego spadło. Arbore occidero. Czasem, zanim się naprawdę zaczęło, już go nie było. Jak w małym Mrozku, któremu nie wiem nawet, jakie dali imię, bo za wcześnie się rodził. Immaturus. Razem z matką Rozalią go do trumny włożyli, w stopy, bo zmarła przy porodzie i wpisałem jej infelix partus. Zawsze miałem dwa formularze. Nosiłem dwa, gdyby błąd jakiś wyskoczył nie do zamazania, wystąpiło niedopuszczalne przeinaczenie nazwiska albo zdarzył się żyd z atramentu, najgorszy dla powagi urzędowego dokumentu. Przybijałem pieczątkę.

Bez mojego oświadczenia grabarz nie mógł brać łopaty, żeby ziemię otworzyć.

Pewnie nic by się nie zmieniło, gdyby nie zjawił się u nas kelner.

Restauracja w Bochum. Rok 1960. Niemcy

Nazywał się Heinrich Hossfeld. Jak co dzień, punktualnie przyszedł do pracy w szynku, powiesił porządną gurmanę na kołku i włożył białą marynarkę. Poprawił ją dla dobrej prezencji i gdy gość zawołał „Herr Ober!”, zaniósł grzecznie do stolika menu, żeby ten sobie wybrał ostatnie danie. Człowiek nie mógł się zdecydować. Irytująco grymasił. Heinrich miał już pięćdziesiąt dwa lata, a w nich ogromne doświadczenie i zbytnie rozczarowanie życiem, by dalej udawać. Wyjął z kieszeni pistolet i strzelił klientowi w łeb.

Kiedy go wtedy zamknęli, w 1960 roku, w Bochum, za to banalne pociągnięcie spustu, okazało się, że naprawdę ma inne nazwisko.

U nas kelner przybiegał na każde jego skinienie. Do szynku w Neu Sandez pierwszy raz wszedł w listopadzie 1939, zimno już było na dworze. Miał wysokie buty w glans, poprawił elegancki mundur i w lustrze prezentował się świetnie. Rozpoczynał się jubel na jego cześć. Heinrich skończył dopiero trzydzieści jeden lat i jego życie właśnie wspaniale rozkwitało. Już za miesiąc miał stać się w Nowym Sączu szefem gestapo. Koledzy zwracali się do niego „Herr Obersturmführer Hamann”.

Wszedł, w szatni powiesił na kołku skórzany płaszcz i dekalog. Rachunek miał zapłacić dopiero w Bochum. Dożywocie za 77 morderstw i doprowadzenie do pozbawienia życia 17 212 osób. No i jeszcze ten niezadowolony klient. Kary śmierci nie wykonywano.

Ale nie zapłacił za mrok i ludzi, których w nim pogubił, panie. Ani on, ani jego koledzy. Za to, że przenicował tylu. Popruł. Na lewo odwrócił im życie. Zszywali się na nowo sami i ze spodu to najczarniejsze, co jest w człowieku, wychodziło na wierzch.

Nie było już prawie zwykłych śmierci.

Przestałem pracować jako oglądacz zwłok, którego obowiązki regulowało rozporządzenie Hubickiego, ale dalej robiłem to samo. Stałem się Leichenschauerem podporządkowanym postanowieniom podpisywanym tak: Der Generalgouverneur Frank. Miałem jednak mniej zajęcia. Niemcy niekoniecznie przywiązywali wagę do przyczyn zgonu i zwłoki ludzi z szarą kenkartą niespecjalnie ich zajmowały. Sami produkowali masowo ciała, już jakby urzędowo potwierdzone, i nie byłem wzywany. Oni interesowali się tylko morem, o morowym powietrzu miałem meldować natychmiast. Niemcy nie bali się zwykłej śmierci.

I jeszcze coś panu powiem od razu. Chujowy ten pana Jasiek Wędrowniczek. Mojego bimbru się pan napij. Prawdziwego. Pił pan kiedyś taki bimber? Moja śliwka. Łącka. No, to raz.

A dwa, to spóźnił się pan. Tak ze ćwierć wieku pan się spóźnił, żeby pytać o Jaśka Wąchałę. Przynajmniej ćwierć. Wtedy żyło jeszcze wielu. Pamiętali go. Jedni źle, inni dobrze.

Kto to tam dziś wie, jaki był. Nie wiadomo tego do końca, jak z każdym. A opowiadanie o nim jest jak pędzenie bimbru. Gdy pan pierwszy raz przepędzi, to syf będzie. Nic nie ma z prawdziwego. Trzeba parę razy. Powąchać. Dać na język. Poczuć fuzle. I jeszcze raz. Pozbyć się smrodu. Wtedy jest prawdziwy. Dopiero wtedy. Ale, szczerze, i tak czasem nie zawsze jest czysty. Jak prawda w tym gadaniu o Jaśku. No, to napij się pan.

Zapisałem na karteczce „Ruski”.

Zbocze Mogielicy (1170 m). Rok 1944. Gorce

Kiedyś przyprowadzili tam takiego do obozu pod Mogielicą. Cały brudny był. Uciekł z niewoli. Zwykle odprowadzali ich później do sowieckich partyzantów. Ale czasem sprawdzali. Ten miał na imię Grisza. Wołali na niego Grześ. I na początku, jak go badali, to ten Grześ cały czas się wiercił i drapał. Co rusz wsadzał łapę pod spodnie, czochrał się po jajach i paluchy wsadzał do gęby. Coś pstrykało i znowu ręka pod gacie. Jakby słonecznik łuskał. I wie pan, co się okazało? On swoje mendy łapał i jadł. Co mendę wyiskał, to w zęby. Tylko mu strzelały jak zgryzał. Żarły go, to on je też. Nie popuścił im.

Temu ruskowi „Łazik” nic nie zrobił. Grisza dobry był. Szczery. Medalik dostał, to go wziął, choć nie wierzył w Boga. I nawet się popłakał, jak już szedł do swoich.

Ale taki drugi ruski to już nie. Też go sprawdzali. I jakoś się dowódcom nie spodobał, bo pod koniec wojny podejrzewali, że im chyba specjalnie podsyłają wywiadowców. Nawet nie uciekinierów z obozów, ale takich, co wyskoczyli na spadochronach. Żeby się wszystkiego dowiedzieć od środka. Brudny był nawet jak trzeba, ale za mało obżarty przez wszy. Chyba nie przewidzieli, że tu stare mend gryzienie każdy rozróżni od świeżego. Świeże drapanie od pobliźnionego. No i szli wtedy jeden za drugim wąską ścieżką w lesie.

Pierwszy szedł „Brzoza”, za nim ruski. Za ruskim „Łazik”. Zmrok zapadał. To jakoś późnym latem czterdziestego czwartego musiało być. „Łazik” zmroku nie lubił i nie chciał czekać. Przyłożył do potylicy i walnął, aż ruskowi twarz oderwało. „Brzoza” zmówił pacierz za to, że go kula też nie zabiła. Zwalili zwłoki w urwisko. Jak już smród puścił, pewnie tam wilki przyszły.

Wąchała nie lubił ruskich i ich gadania. Na Mogielicy kiedyś sprał po pysku takiego Władka Dybca. Stali w szeregu i on tego Dybca lał przy wszystkich. Wstyd był, bo „Łazik” dla tych gówniarzy był autentycznym bohaterem, brawurowym egzekutorem fokstrotów i innej swołoczy. To jakby pana idol, autorytet dla pana, dał panu po ryju. Wstyd. Nie? Ale ten Dybiec gadał coś wcześniej o krzywdzie parobków i wyrobników, i że po wojnie to będzie równość, sprawiedliwość i krzywda się nareszcie skończy. „Łazik” o tym usłyszał. Zawsze ktoś mu doniósł. Uznał to za sowiecką propagandę.

Tak po prawdzie, musi pan wiedzieć, że on też był gówniarzem. Urodził się 21 grudnia 1922 roku w Krakowie. W czwartek. W Łagiewnikach. To ile miał wtedy lat? Niecałe dwadzieścia dwa, a już dowódca plutonu egzekucyjnego. Swój cmentarz miał. Wielu tam leżało. Wielu sam odprowadził. Kto zliczy. Co pan popyta po wsiach, to zawsze pan z ludzkiej pamięci nowego trupa wygrzebie. Pamiętają go.

Uciekł ze skromnej rodziny. Wręcz ubogiej. Jego ojciec, Mikołaj, pochodził z naszej Szczawy. Stale nowe dzieci przychodziły na świat i tłok się zrobił do stołu. Nie wykarmisz pan. Jak do roboty w gospodarce już starczyło, to reszta musiała sama miejsca dla siebie i czegoś do talerza szukać. Tak Mikołaj poszedł za chlebem do Krakowa i znalazł Rozalię Tkaczyk.

Zamieszkali w Łagiewnikach pod siedemdziesiątką i Rozalia urodziła ośmioro dzieci. Powtórzyło się wszystko. Dalej bieda. Pięć dziewczyn i trzech chłopców. Staszka, co rok wcześniej od „Łazika” się urodził, Maryśkę, Elkę, Ankę, Zośkę, Tadka i Kryśkę. No to pan wie, jak było. Stary Wąchała pracował w Państwowym Monopolu Wyrobów Tytoniowych. Skąd miało starczyć dla tylu? Z tym, że nikogo nie odepchnął od stołu. Nie on. Miał duszę społecznika, dbał o dzieci i chował dobrze. Blisko Boga chłopców trzymał i na mszy zadowolony spoglądał na klęczących w komżach, jak służą. I kształcił. Biedy z domu wygnać nie dał rady, ale skoro już była, to zmusił ją, żeby dumy nie odebrała.

Jasiek chodził do powszechnej u św. Stanisława, a później do Szkoły Handlowej. Nigdy nie dawał sobie w kaszę dmuchać, jednak odkąd założył harcerski mundurek i w nim paradował, przywykł w obronie honoru stawać gwałtowniej. Dotrwałby taki pewnie do matury, ale wojna przyszła. No i ten głupi Jasiek chciał iść do wojska. Jasne, że chciał, bo tak był wychowany i jasne, że go nie chcieli wziąć, bo co on tam miał... Siedemnaście lat chyba. Tak, siedemnaście. Niecałe. Szczyl. Ale się uparł. Tak pocyganił w biurze mobilizacyjnym, że go wciągnęli do ochrony taborów kolejowych. Opowiadali w jego rodzinie, że wrócił do domu pod koniec września i matka zapytała: jakżeś Jasiu tej Ojczyzny bronił, że to jej już nie ma? Wtedy do matki skoczył. Wściekł się i pokłócony uciekł. W góry, tam skąd ojciec przyszedł, do Szczawy.

Mówili na niego „Łazik”, bo łaził. Z miasta do nas i z powrotem. Słodził sacharyną na wsi i słoniną smarował tam. Handlował po domach. Z Krakowa nawet towar nosił. Co przydźwigał, zamieniał na żywność i tę zanosił znowu do miasta. Szybko sprzedawał, ponieważ miasto bardziej głodowało niż wieś.

Ze trzy lata to trwało. Złaził dokładnie całą okolicę. Poznał przysiółki, drogi, skróty. No i ludzi, bo przecież go wpuszczali do chałup. Ich tajemnice poznał, gadanie na siebie wzajemne, jakieś szepty o grzechach, prawdy i skryte półprawdy. Plotki. To mu się bardzo przydało w partyzantce.

Kiepsko wchodzi panu mój bimber. Nowy zacznie za chwilę kapać i puszczę wodę w chłodnicę. Trzeba pamiętać, żeby na koniec zakręcić. Inaczej rura się zapowietrzy. Kiedyś też tak wspominałem, tyle że nikogo tu nie było. Ludzie nie chcą już słuchać takiego gadania. Smakowałem na bieżąco i pospałem się, a cała studnia zeszła przez chłodnicę. Wpadł sąsiad z ryjem, że wody nie ma, i zobaczył. Aparatury nie pozazdrościł, miał swoją, ale była w niej jego mleczna bańka. Nie ma już takich. Buchnąłem ją, bo nie miałem z czego zrobić dobrego kotła. Skłóciliśmy się. Milicję na mnie wezwał. On! Sam do tej milicji po wojnie strzelał, a wezwał! Pokarało go za to siebie zaparcie. Odszedł, zanim moja zawieszona kara minęła. Pewnie gdyby żył, to zaraz by przyleciał i się wtrącał ze swoim zdaniem w moje opowiadanie dla pana. Nikt go już nie pamięta ani jego gadania. Więźbę wcześniej miał zakląkniętą i zapadła się zaraz po pochówku. Dom szybko umiera bez ludzi. Chaszcze się wprowadzają. Sam zostałem.

Drew do ognia dorzucę i baniak się lepiej rozgrzeje. Cieplej się zrobi. Dobrze, że to drzewo mam z lasu darmo, to mi nie szkoda. Inaczej grzałbym chyba tylko przy pędzeniu. Książek przecież nie spalę. Szybciej sprzedałbym, ale nikt nie chce kupić. Wie pan, przed zimą musiałem jechać do Krakowa i zabrałem kilka. Nawet nie przekartkowali. Pokusiło mnie i wziąłem przy okazji ojcowy medal za wojnę z bolszewikami. Handlarz powiedział, że będzie aukcja. Mogę zostawić. I że nawet pięćdziesięciu złotych nie dostanę. Kurwa. To chyba ta pana sklepowa wódka jest za więcej. Flaszka za wojnę z bolszewikami? Tyle to warte? Nie dałem. Z ziół i pszczół żyję. Jakoś mi starcza. A flaszkę zawsze mam swoją.

Tu zresztą każdy sobie potrafi dobrą flaszkę zrobić. Można wypić, można i sprzedać, taki handel zawsze szedł. W wojnę też tego towaru lało się od cholery, jeszcze więcej niż teraz. Jasiek bimber nosił razem ze swoim kumplem Sławkiem. A ten był jak sierota. Niby miał rodzinę, ale sam został.

Jego ojca, Antoniego Gryzinę Laska, wszyscy u nas znali. Szef stacji sanitarnej w Warszawie. Rzucił wszystko, sprzedał, sprowadził się w te okolice i uruchomił w Szczawie źródła wód mineralnych. Wiercił za tą wodą, jakby złota szukał. Gdy Niemcy przyszli, od razu zaangażował się konspirację.

Plany Związku Czynu Zbrojnego rosły wielkie. Tylko w naszym regionie miało powstać osiem pułków góralskich, nawet dyslokacja była już przygotowana. Wszystko obgadane, mocno przy wódce, w sądeckim barze „Hanka”. Już nawet niemieckie armaty wybrali do wysadzenia. Ale na początek musiało wystarczyć trzydzieści szewskich noży. Żeby skrytobójczo uderzyć w dowódców. W elitę. Starannie oprawiali metal w rękojeści z drewna. Pragnęli zemsty, by złapać i pchnąć, ale nie nadchodziła. No to z nudów zaczęli rzeźbić. Sporo czasu mieli na snycerkę, bo z długich, zakrapianych debat w knajpie nie wypływało ani jedno słowo rozkazu, więc wykonali też drewniane pochwy na ostrza. Coś trzeba było przecież robić. Pochwom również dodali szlachetne ornamenty. Nie dziw się pan. Ostatnie wzory konspiracyjnego oporu pochodziły z ruskiego zaboru, a wtedy sztyletnicy mieli być śmiertelną i straszną bronią. Przygotowywali się tak samo, mieli już nawet swojego agenta w gestapo i zaczęli oswajać Heinricha Hamanna.

Hamann bywał u Laska we dworze, w Dobrej, a tam może nawet blisko było do pchnięcia, bo zwabiali go i oswajali, kładąc igłę patefonu na twardych wagnerowskich taktach albo pogodniejszych Haydna, plątali cytatami z kartek zapisanych w rodzinnym języku Hamanna i eksponowali w bibliotece szwabachę wytłoczoną na obleczonych skórą grzbietach. Dużo stało tych książek. Wyjmowali zza nich resztki francuskiego koniaku i próbowali mamić smakiem i zapachem Zachodu. Wspólnotą zasad. Wykształcenia. By uznał ich za godnych siebie. I żeby tak ufnego zabić.

Nie mieli jednak pojęcia, na kogo szykowali sztylety. Choć Hamann niczego nie ukrywał i swój zamiar jawnie miał wyhaftowany srebrną nicią na otoku czapki. To była czaszka ludzkiego trupa. Piękna ręczna robota. Symbol zrozumiały w całej zachodniej kulturze. Nie zastanawiał się, jak zabijać, bo to już wiedział, i nie nosił noża, bo po co.

W niewielkim miasteczku leżącym w miejscu, gdzie rzeka Soła wpada do Wisły, przyłączonym wtedy do Rzeszy, zbudowano nowy obóz dla więźniów. Na początek jakieś ledwie ponad dziesięć tysięcy osadzonych. Więcej osadzonych niż mieszkańców. To miasteczko Niemcy nazwali Auschwitz.

Kupa ludzi od nas tam pojechała. Rzadko ktoś wracał.

Hamann był przystojnym facetem, niemal amant, pewnie podobał się kobietom. Miał szeroko otwarte oczy i dużo widział. Sam za miarę skuteczności swojej pracy brał zawsze liczbę tajnych agentów, których wciskał w konspiracyjne organizacje. A miał gdzie.

Mrowie się wtedy rwało, żeby dopierdolić szwabom. Od początku. Nie będę panu gadał o wielu ośrodkach dywersji pozafrontowej organizowanej jeszcze przed wybuchem wojny przez „dwójkę” Sztabu Generalnego, bo to się najnormalniej u nas nie udało, ponieważ front był tu natychmiast i zapierdalał szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, a na dodatek przyplątało się słowackie wojsko, które chciało zabrać więcej, niż Niemcy pozwolili. Tyle że trochę broni udało się zgromadzić. Dobre i to. Ale zaraz obok i niemal od razu tworzyły się organizacje oporu. Już na wiosnę czterdziestego roku ruszyli się harcerze. To się nazywało Polska Organizacja Białego Orła „Resurectio”. Nie wiem, czy jakiś gówniarz nie podsłuchał przypadkiem w domu, co tata szepcze z kumplami po kryjomu i coś źle zapamiętał, bo wcześniej zmontowano tu, jak i w całej Polsce, Organizację Orła Białego. Niby tylko słowa przestawione, ale w jednej byli harcerze, a w drugiej same dorosłe chłopy, oficerowie rezerwy, faceci ze „Strzelca” i z tej dywersji pozafrontowej, co nie wyszła.

To się mnożyło jak drożdże w zacierze. Samo. Spontanicznie. Z tego gorącego wkurwu na gwałt i odebranie niepodległości. Wyrosła Tajna Organizacja Wojskowa. Jeszcze wcześniej, bo już jesienią 1939 powstała Organizacja Wojskowa Krakowa. Założył ją Tadeusz Komorowski, tyle że on nie był jeszcze wtedy „Bór”, jak go generalsko pamiętają dziś, ale „Korczak”. Taki miał na początek pseudonim. I dobrze, że i tu tworzył swoje struktury, bo spod jego ręki wyszedł wtedy późniejszy szef naszego Kedywu Władysław Szczypka, ojciec i dowódca pierwszego na Podhalu oddziału partyzanckiego „Wilk”. Legendarny „Lech”.

Ludowcy też, jak zawsze, mieli swoje grupy wedle miedzy. Na początek zrobili sobie Chłopską Organizację Wolności „Racławice” i Polską Organizację Zbrojną. Ale gule skoczyły im najbardziej, gdy – też po miedzy – ich sąsiedzi uwierzyli w jakieś dyrdymały o góralskim ludzie. Normalnie, jak gazdy zobaczyli te kenkarty z literą „G”, jak usłyszeli te pierdoły o niemieckim pochodzeniu i całym Goralenvolku, a doskonale wiedzieli, że wszyscy rodzili się po obu stronach tych samych grap od pokoleń, to wiosną czterdziestego pierwszego założyli Konfederację Tatrzańską, która najsilniej stała w Waksmundzie. Zebrali się do kupy, żeby odeprzeć napierające gówno. I od razu zjednoczyli się z inną inicjatywą, Dywizją Podhalańską w Konspiracji i choć tych chłopów pod szumną nazwą było raptem ze stu, to chcieli razem pokazać zęby.

Tysiące ludzi z wszystkich konspiracyjnych inicjatyw próbował zjednoczyć działający w całej Polsce Związek Walki Zbrojnej. Tysiące chciały pokazać kły Hamannowi i zeżreć go razem z pasem, trupią główką i glans butami.

I tym ludziom Hamann kły wybierał z dziąseł.

Cela gestapo. 18 stycznia 1941. Neu Sandez

Ludzie gadali. Nie nauczyli się jeszcze, że słowa trzeba więzić w gardle, że im mniej uszu dla słów, to tym lepiej. Dlatego wsypy były ogromne i Niemcy wybierali konspiratorów jak raki.

Gryzina również wpadł. Miał pseudonim „Doktor Świder”. Pewnie katowaliby go w śledztwie, ale im uciekł, i to już pierwszej nocy. Podciął sobie żyły i krwią napisał na ścianie celi „Niech żyje Polska”, żeby dać świadectwo i żeby mu słów na innych nie wyciągnęli z ust. Osiemnastego dnia po Nowym Roku. Czterdziestym pierwszym.

Bywalców małego sądeckiego baru „Hanka”, konspiratorów Związku Czynu Zbrojnego, Hamann zamknął z pięćdziesięciu. I słuchał. Słuchał i miażdżył. Wkrótce więźniów było około pół tysiąca, a tsunami aresztowań przewaliło się na Związek Walki Zbrojnej i dotarło do Warszawy. Związek Czynu Zbrojnego przestał istnieć. Razem z nim nowosądecki inspektorat ZWZ. Rok później agent gestapo rozpracował Konfederację Tatrzańską i dodatkowo wpadł komendant obwodu, wtedy już ZWZ–AK w Nowym Targu. Mówił. Następne pół tysiąca ludzi poszło do więzień. Konspiracyjne kadry zostały tak przetrzebione, że trzeba było przysyłać oficerów z innych części Polski.

W 1941 roku gestapo zamknęło całą rodzinę Lasków. Trafili do Auschwitz. Jedynie młodego Sławka puścili. Opiekowali się nim w Warszawie przyjaciele ojca, ale wrócił w Gorce na początku 1943 roku, gdy zwolniono z więzienia jego starszą siostrę. Miała rodzić i ściągnęła brata ze stolicy do Sopatów. Sopatowie mieli syna Jaśka. „Ferdek” wołali na niego i to on poznał Sławka z „Łazikiem”. Odtąd trzymali się razem. Zawsze razem.

Sławek był śniady i ciemny, z wydatnym nosem, gadali, że jest Żydem. Ochrzcili go tu „Czarnym Piotrusiem”. Jasiek – rudy i piegus, od dawna „Łazik”. Chodziła fama po okolicy, że organizuje opór przeciw Niemcom. Zdobył już nawet broń.

W Lubomierzu pracował leśniczy Walerian Weiss. Mieszkał u Wojciecha Wojtyczki. Ponoć folks. Weiss to nawet nie był całkiem świnia. Mówią, że nie współpracował z Niemcami aż tak, żeby ludzi im wystawiać, ale pazerny był bez umiaru. Co Jasiek coś więcej w okolicy uhandlował, to się wtrącał i w te interesy wchodził. Odbierał góralom ciuchy noszone z Krakowa, a Jaśkowi żywność pozbieraną za te ciuchy. Czasem dużo tego było. Żeby chociaż trochę brał... Jak haracz. Ale nie. Zabierał wszystko i jeszcze straszył, że o całej pokątnej wymianie doniesie. Nie wiadomo, czy zamierzał te groźby spełnić. Pewnie nie, bo co by wtedy ludziom brał.

Jasiek postanowił się z nim ułożyć. Siedział długo sam z zamkniętymi oczyma, jakby spał, i myślał, jak tego Weissa przekonać, by dało się żyć obok siebie. Wstał, wziął butelkę bimbru, żeby rozmowa dobrze poszła, i wlazł do lasu szukać. Na polanie przy dukcie go spotkał i pobulgotał flaszką. Weissa nie trzeba było zbyt długo namawiać, a że jeszcze chłód panował, jak to w marcu w górach, to bez zwłoki przysiadł na pniaku do negocjowania. Niczego się nie obawiał, bo był starszy, pewien, że Jasiek mu się podporządkuje, jak to się już wiele razy działo, a na dodatek miał dubeltówkę. Nie zamierzał się zresztą w ogóle z gówniarzem patyczkować i rozgrzany wódką, skłoniony tym ciepłem do szczerości, z punktu wyłuszczył, kto rządzi i kto będzie decydował o tym, co jest czyje.

I jak ta szczerość z gardła mu wyszła, Jasiek natychmiast odpowiedział, wsadzając w to gardło nóż do oprawiania świńskich połci. Dźgnął jeszcze parę razy dla pewności. Odciągnął trupa między drzewa, zdjął mu buty, przykrył cetyną i z dubeltówką zszedł do zabudowań. Gdy ludzie zobaczyli go z flintą Weissa, w jednej chwili zrozumieli, co zaszło.

Może długo by leśniczego szukali, ale trup się ocknął. Wygrzebał spod gałęzi, wrócił na polanę i usiadł pod jodłą przy dukcie. I dopiero tam, na widoku, bosy umarł.

Niemcy do Lubomierza przyjechali już następnego dnia. Chcieli dla strachu rozstrzelać ludzi za leśniczego i zapędzili dwudziestu pięciu pod jodłę. Odstąpili jednak, bo dzieciaki powiedziały gestapowcom, że to nikt miejscowy, tylko handlarz domokrążca, którego wszyscy znali. A Niemcy na miejscowych nie zawsze się mścili, gdy zrobił coś ktoś obcy. Taki mieli porządek. Zresztą później partyzanci w tym ich ordnungu się zorientowali i podczas akcji krzyczeli po rusku. Czasem się udawało. Za ruskich Niemcy nie zawsze puszczali z dymem chałupy.

Tyle że akcje partyzanckie organizowano później, po marcu czterdziestego trzeciego, bo wie pan, konspiracja była już wtedy rozbudowana, ale jeszcze nie w lesie. No i jak już się rozniosło, że młody chłopak, bez żadnego rozkazu czy wyroku, na własną rękę zabił leśniczego, to co mógł zrobić oficer wywiadu w obwodzie Armii Krajowej Limanowa, porucznik Jan Cieślak – pseudonim „Maciej”? Zabić Jaśka.

Kapliczka w Zalesiu. 7 maja 1943. Droga na Limanową

Polecenie odnalezienia Jaśka „Maciej” wydał sierżantowi przedwojennego wojska Janowi Drożdżowi z Dobrej, zaangażowanemu w konspirację od 1939 roku, który odpowiadał za wywiad AK w rejonie Limanowej. Trudno było o lepszego łapsa. Miał pseudonim „Brzytwa”. Pasował do niego, bo do przytulania to on się nie nadawał. Uparł się, że Jaśkowi nie popuści. Długo nie trwało i „Brzytwa” dorwał Jaśka Wąchałę w Zalesiu. Rozpytał. Dowiedział się, do kogo częściej zachodzi. Poczekał. I wyłuskał z chałupy Sopatów w majowy piątek. Siódmego. Razem z nim zgarnął Sławka. Nie z takimi sobie radził. Łapnął jak szczenięta i zawlókł pod kaplicę. Tu się miało skończyć ich gówniarskie, niedojrzałe życie.

Rąbnął nimi na kolana i kazał gadać.

Takie gadanie jest jak modlitwa prawie. Głos drapał gardła i grzązł. Obżerał końcówki słów. Przy kiepskim gościńcu to było słychać, a ciała drżały jakby nie należały do nich. Błoto i mokro, ale nie czuli. Mgłę wyciskało z dolin. Szaro. Widać nic prawie, ale to i tak w fatalnym zaplocie okoliczności było najlepsze miejsce na wielkie zdania. Gapili się na stopy przebite gwoździem. Krzyż poświęcony w kapliczce. Ciasno, że nie wejdziesz. Miejsce jest tu tylko dla Zbawiciela i kobiety, która mu sprząta. Raptem ze dwa metry powierzchni. Suche kwiaty i świeczka. Gęsto. Ale ten ponury człowiek, co rzucił ich na kolana W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej, może i chciał zabić obu za zbrodnię, lecz kazał powtarzać takie słowa, jakby nagle zaniechał. Jakby przyjmował ich tajemnicę i powierzał im jeszcze większą, każąc położyć swe ręce na ten Święty Krzyż, znak męki i zbawienia.

I przysięgam – warknął. Co powtórzyli. Groźba kary oddalała się z każdą sylabą, z każdym następnym uroczystym słowem, otwierając bramy jak z ich snów: że będę wiernie i nieugięcie stać na straży honoru.

Polski – powiedział.

Polski – powtórzyli.

A dalej to już rwali się sami: a o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć będę ze wszystkich sił moich, aż do ofiary mego życia. I gdy to „życia” przebrzmiało, byli już w Armii Krajowej.

„Brzytwa” patrzył na Jaśka i Sławka. Teraz już właściwie „Łazika” i „Piotrusia”. Miał jasny koncept. Umyślił, że świetnie mu się nadadzą.

Po prawie czterech latach okupacji Polska zaczynała rdzewieć. Nie wiadomo było, czy się w ogóle kiedyś podniesie. Wielu ludzi nie wytrzymywało. Biedy. Strachu. A pokusa była silna. Więcej kartek na lepsze jedzenie, mniej głodu. Więcej donosów na sąsiadów, mniej biedy. Więcej życia, mniej śmierci. I zamieniali mniej na więcej. Brali cyrograf i podpisywali cudzą krwią. I gdy coś z cudzego zostało, to też brali.

Taka zamiana pozostawała dotąd bez realnej kary. Trzeba było to powstrzymać, żeby się pazerność i zwykłe kurewstwo nie pleniło zanadto. O tę przyzwoitość miał u nas zadbać właśnie „Brzytwa”. Takie dostał zadanie od kierownictwa inspektoratu, zobligowanego do stworzenia struktur Kierownictwa Dywersji rozkazem komendanta Komendy Głównej AK Stefana Roweckiego „Grota” wydanym w styczniu. W maju wszystko miało być gotowe. Miał stworzyć pierwszą w nowosądeckim grupę Kedywu. Wyszkolić grupę egzekutorów.

Brakowało ludzi, którzy mogliby się zająć wykonywaniem kar. Były wymierzane, bo sądy pod okupacją powstały bardzo szybko i na początku zwano je „kapturowymi”. Fatalnie się to ludziom kojarzyło. Na dodatek cholernie trudno było z ociemniałą Temidą poruszać się w podziemiu i by w nienormalnych warunkach jej waga nie skrzypiała za bardzo, a też sprawnie ważyła, kombinowano co i jak zmienić.

Powołano Wojskowe Sądy Specjalne. Wymierzały wyroki za ciężkie przestępstwa szkodzące siłom zbrojnym, ale i samym żołnierzom AK, jeśli złamali prawo. Cywilne Sądy Specjalne zajęły się poważnymi świństwami zwykłych obywateli. Żeby mechanizm nie zatarł się od razu od całej kupy spraw do rozpatrywania, powierzono im tylko te czyny, za które mogła grozić czapa, a obok stworzono Komisje Sądzące do mniejszych świństw. Do pudła nikogo wtedy nie można było wsadzić, ponieważ samego pudła nie dało się zorganizować. Dlatego wyroki komisji stały się raczej sposobem surowego wychowywania przez upokorzenie. Skazywano na infamię, udzielano nagan, niszczono majątek i wyznaczano ciężkie lanie po dupie. Wcale nie tak na pałę to szło. Gdy kobietę spod Tymbarku skazano na karę chłosty i okazało się na miejscu, że jest w stanie błogosławionym, to wcale nie oberwała, żeby jej dziecka nie zabić. Ale mężowi na jej oczach dupa strasznie zsiniała. Nieczęsto panny skazywano na chłostę. Raczej golono im głowy, bo wstyd z tego bardziej piekł.

Ale wie pan, tym babom jednak nie lubili włosów zdejmować. Wielu, co wyszli od „Brzytwy”, mówiło, że z babami wojować to nie jest męski honor. Wyrok to wyrok, ale takie fryzjerstwo jest dla czeladników w robocie. Nie lubili tego i raz nawet wykonała za nich karę na pannę pszczoła.

Właściwie pani to była, ze Szczawnicy. Miała męża, ale się prowadzała z młodym gestapowcem. Ładna, na spacerze szczebiotała ślicznie, usta się jej nie zamykały, gdy szli obok pasieki. Pszczelarz był świeżo po wypowiedzeniu roty przysięgi AK. Bez żadnego zabezpieczenia w tym bzyczeniu grzebał. Gestapowca zaintrygowała taka odwaga, aż zapytał, czy się nie boi. Usłyszał, że nie, bo pszczoły żądlą tylko tych, co im cuchnie z ust, a skoro właśnie z ula wychodził truteń, to go pszczelarz na oczach gestapowca włożył na dowód. I wypluł. I nic. A ta ze śliczną fryzurą, ale ostrożna, mówi, że jeśli jeszcze jedną pszczołę tak wymiędli, to ona też, bo co jak co, ale z jej ust nie wydobywa się nic złego. Wyroku na pannę akurat jeszcze nie było, jednak pszczelarz złapał za skrzydła robotnicę i, zbliżając do twarzy, przyłożył palec do odwłoka. Uwaliła go, ale nawet nie syknął. Obrócił językiem delikatnie, by nie krzywdzić nadmiernie, i żeby było widać wypluł na dłoń biedaczkę. Niewinna pszczoła bez żądła to i tak dla niej śmierć. Panna zabrała następną.

„Brzytwa” nie szukał dobrych pszczelarzy na towarzyszy do swojej roboty. Żądło zawsze miał. Ostry był. Nawet sam też strzelał. Twardy facet. Zawodowy trep. Z doświadczeniem w służbie Korpusu Ochrony Pogranicza na ruskiej granicy. Tam się nauczył nie certolić z wrogiem. Łapał, miął i ten mu szybko mówił prawdę. Sporo ich złapał i sporo słuchał. A że na granicy spotykał głównie komunistów, to przede wszystkim z nimi gadał. Ich nauk nie znosił, zresztą niewiele go obchodziły, toteż teorię im zostawiał, a zabierał tylko informacje. Nie chowali ich długo, bo dociekliwie pytał.

Pan naprawdę chce tego słuchać? Niech się pan zastanowi, bo czasem lepiej nie wiedzieć. Są ludzie, którym wspomnienia burzą spokój. Czasem historia odgrzebuje kogoś z rodziny. Zostały po prawdzie tylko suche kości i nawet głodny pies by ich nie zwąchał, ale smród robi się wtedy prawdziwy. Budzą się stare krzywdy. Albo święte oburzenie... Bo przecież dziadek albo ojciec nie mógł tak robić. Nic o tym przecież nie mówił.

Lepiej, żeby niektórzy zostali w grobie. Nawet lepiej zadbać o to, żeby z niego nigdy nie wyszli. Podpisałem kiedyś, zaraz po trzydziestym roku w Zalesiu, kartę zgonu, choć grochowej słomy było pełno. Pod prześcieradłem, pod poduszką. Między materac a deski łóżka też była wciśnięta. Nawet się nieboszczykowi do koszuli nawbijała. Czułem, że zawiodło w tym domu na pokuszenie i nie zbawiło ode złego, ale w punkcie pierwszym blankietu wpisałem imię i nazwisko. Płeć w punkcie drugim zaznaczyłem „m”. Teraz odnotowałem datę i godzinę jego śmierci, numer obejścia, czyli adres. Miałem wątpliwości, ale nieboszczyk był cały. Dokładnie obejrzałem. Żadnych znaków do obmyślania. Na wszelki wypadek w punkcie piątym jako przyczynę zgonu odnotowałem mors repentina. Że nagle śmierć przyszła. Przybiłem pieczątkę i jak tylko stuknęła, włożyli go do trumny i zabili gwoździami. Gdy wstawałem, zauważyłem, że wieko ma przygotowane małe otwory. Za drzwiami już byłem, kiedy usłyszałem, że wbijają w nie dyble. Nie wątpiłem, że są osikowe.

Można nie uznawać i jak pan nie wierzyć. Tyle że tak mógł zrobić tylko ktoś z rodziny. Czasami pokrzywdzeni szli do grabarza z workiem i flaszką. Jeśli krzywda była dostatecznie głęboka, godził się drzazgi z worka zmieszać z ziemią, gdy zasypywał. To również pewne. Najsłabsze jest nawiedzenie grobu. Zaraz po pogrzebie, przed nocą, trzeba wetknąć w kopczyk choć patyk lub witkę. Ale to zawsze musi być osika.

Pan nie wie, jak ludzie mocno sprawy wpierają pod ziemię, żeby nie wyszły, bo już samo wspomnienie dusi żywych. Idź pan do Kiczni i zapytaj o Wojciecha. Leczył urokami. Rzucał je naprawdę. Ja tam zgody na jego pochowanie wolałem nie dawać. Nie wmieszałem się, bo on nawet ze śmiercią mógł się wadzić. A zresztą był już 1951 rok i lekarz musiał już dalej jeździć. Tamtego sylwestra trumnę Wojciecha obwiązali dodatkowo łańcuchem. Czasem tak jest lepiej, żeby coś nie wyszło.

W Jaśkowy grób też pewnie wetknął ktoś patyk. Może nie jeden wetknął. Zaprowadzę na ten jego cmentarz. Nie, nie musimy nigdzie iść, zresztą ciemno już. Siedź pan i tego bimbru się napij. Nie tego. Tego co na szafce za książkami Wańkowicza stoi. Mój najlepszy. Mocniejszy i leżał w beczce jak dziś prawie żaden.

Po przysiędze i intensywnym, trwającym kilka tygodni szkoleniu „Łazik” zaczął organizować swój oddział. Był już ze Sławkiem Laskiem „Piotrusiem”, a z tego wcześniejszego łażenia po wsiach wiedział, kto się garnie, żeby lać Niemców. Wciągał znajomków. Janka Sopatę „Ferdka”, Antka Mrozka „Sępa”, Władka Wietrzaka „Kozaka”, Walusia Maziarza „Maćka” i Staszka Czyża „Pokutnika”, swojego kolegę z Krakowa. No i był z nim od początku Władek Bulanda „Szatan”. I tak jak „Piotruś” był najlepszym przyjacielem „Łazika”, tak „Szatan” stał się z czasem jego prawą ręką. Razem ośmiu. Mieli kryptonim „Orzeł”. Patrol „Orzeł”.

Niewiele czasu minęło, a „Brzytwa” wychował już tylu chłopców, że starczyło na trzy patrole egzekucyjne Kedywu w inspektoracie nowosądeckim. „Orła” Wąchały, „Węgiel” Wyrwalskiego i „Rysia”, który przejął „Pokutnik”. Razem ze dwudziestu siedmiu ludzi.

Do „Orła” dochodzili nowi, a niektórzy zaczęli przechodzić do innych powstających oddziałów. Pomagały im rodziny Sopatów, Mrozków i Mszańskich z Zabrzeży i Kwity z Zalesia. W Zbludzy nauczycielka Joanna Majewska „Matusia” i Maryśka Franczykówna „Marysia” z byle czego poszyły im mundury. Przefarbowane na zielono szmaty, ale były. Na wojsko szkolił ich dalej „Brzytwa”. Mieli już cztery karabiny, co je pozabierali nocą od sołtysów Zalesia, Zbludzy, Zasadnego i Kamiennej. Tak się zaczęło.

Ludzie „Brzytwy” podlegali trochę pod miejscowe struktury AK, trochę pod Kedyw, a później pod porucznika Krystyna Więckowskiego „Zawiszę”, bo on pod koniec czterdziestego trzeciego przejął dowodzenie największym wtedy oddziałem partyzanckim „Wilk”, który stworzył w Gorcach do dyspozycji Kedywu – w tym samym czasie gdy „Brzytwa” szkolił „Łazika” – porucznik Szczypka „Lech”.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Oddział. Między AK i UB - historia żołnierzy

Подняться наверх