Читать книгу Zakazane Życzenie - Jessica Khoury - Страница 6
Rozdział 1
ОглавлениеWyczuwam go, gdy tylko stawia stopę w jaskini.
I poruszam się po raz pierwszy od stuleci.
Jestem obłokiem dymu uwięzionym w lampie. Kłębię się i przeciągam, otrząsając się z pięciusetletniego letargu. Trwałam w bezruchu setki lat i czuję się, jakbym zdążyła do połowy przeistoczyć się w kamień. Odgłos jego kroków wstrząsa mną jak uderzenie pioruna, elektryzuje mnie i natychmiast wybudza z resztek snu.
Przyciskam ręce do ścianek lampy, wołam do niego, ale on oczywiście mnie nie słyszy. To tylko zwykły człowiek, młody chłopak, który nie usłyszy krzyku dżinna, spełniającego życzenia ducha uwięzionego w lampie.
Chłopiec jest sam. Wyczuwam, jak ostrożnym krokiem mija przedsionek ukrytej groty. Sięgam ku niemu swoim szóstym zmysłem, podążam w ślad za nim po wąskich, wykutych w piaskowcu schodach. Moje palce wraz z jego palcami suną po pradawnej ścianie pokrytej symbolami, których znaczenie zginęło w pomroce dziejów. Jakież to dziwne, Habibo, czuć tu czyjąś po obecność po stuleciach samotności. To jak dojrzeć błysk światła w głębi oceanu.
Sięgam, jak mogę najdalej, wyczuwając cichy rytm jego oddechu i dudnienie serca. Kim jest? Jak znalazł to miejsce? To tylko chłopak, zaledwie drobna kropla, która raptem rozpuści się w morzu czasu. Znałam tysiąc i jednego człowieka podobnych do tego i poznam jeszcze tysiąc i jeszcze jednego takich samych. Jest niczym, wmawiam sobie, żeby nie żywić płonnej nadziei. Nie wolno mi żywić nadziei. Nie wolno mi mieć własych życzeń. Nie będę więc myślała o świecie na powierzchni, o otwartym niebie, o świeżym powietrzu, o promieniach słońca. Nie dam po sobie poznać, jak szalenie, głęboko i rozpaczliwie pragnę, by chłopiec wyniósł moją lampę z tej przeklętej ciemności. Zamiast tego zwijam się i rozwijam, kulę i rozkulam, czekając z zapartym tchem. Mój szósty zmysł nie działa, jak powinien, koncentruję się do granic możliwości, a i tak widzę tylko zarys chłopaka, jakbym patrzyła na pływającą w zmąconym stawie rybę.
Unosi przed sobą pochodnię, wwiercając się wzrokiem w paszczę olbrzymiej jaskini – a właściwie nie jaskini, tylko potężnej, sklepionej wysoko komnaty stanowiącej niegdyś część wspaniałego pałacu, który pochłonęły wojna i czas i który tkwi samotnie pośrodku pustyni wśród podobnych sobie ruin, okryty całunem piasku i wspomnień.
Kolumny górują nad zuchwałym intruzem, trzymają w górze niknące w cieniu sklepienie. Filary oplatają rozmaite płaskorzeźby: ryczące lwy, skrzydlate konie, ziejące ogniem smoki. Klejnoty ich oczu migocą delikatnie w blasku pochodni, nie odejmując od chłopca złowróżbnego spojrzenia, tak jak niegdyś obserwowały wesołych i barwnie odzianych ludzi, którzy żyli tu przed wiekami, zanim miasto utonęło w piaskach. To miejsce nawiedzają duchy, a ja jestem jednym z nich.
– Na wszystkich bogów… – Chłopiec krztusi się powietrzem, a jego słowa zdają się wciąż rozbrzmiewać w bezmiernej ciemni grobowca. Unosi pochodnię i złota plama rozlewa się po posadzce.
Nic dziwnego, że odjęło mu mowę. To nie jest zwykła komnata, tylko pradawne sanktuarium, samo serce pałacu Neruby, gdzie dawno temu piękna i młoda księżniczka zażyczyła sobie ogrodu jak żaden inny na świecie, aby mogła w nim zażywać odpoczynku i medytować.
To było jedno z najlepszych życzeń, jakie spełniłam.
Posadzkę porastają źdźbła trawy z najczystszego szmaragdu, rozgałęziające się nisko drzewa o liściach wyżezanych z jadeitu połyskują w półcieniu rzucanym przez wysoką kopułę sufitu, w której lśnią niczym gwiazdy fasetowane brylanty. Z konarów zwieszają się rubinowe jabłka, złote cytryny, ametystowe śliwki i szafirowe jagody. Miliony drogocennych kamieni połyskują i lśnią, a każdy oszlifowano z precyzją i dokładnością niedostępną dla śmiertelnych jubilerów. Pośród traw poniżej błyszczy kwiecie z topazu i lapis lazuli. Dopiero po baczniejszym przyjrzeniu się drzewom i krzewom obserwator orientuje się, że to wszystko bezcenne klejnoty, a nie prawdziwy, żywy ogród.
Chłopiec idzie, jakby na wpół pogrążony we śnie; prawie nie mruga ani nie oddycha. Nie ma tu ani jednej żywej rośliny, ale ogród tętni życiem jak najpiękniejsze ogrody na powierzchni. Przez ostatnich kilkaset lat drzewa i trawa były mi jedyną kompanią – najwspanialszy skarb na świecie, który przynosił mi tyle radości, co światło ślepcowi.
Chłopiec powinien się spieszyć.
Powietrze jest gęste od prastarej magii dżinnów, pozostałości po wielkiej wojnie, którą stoczono tu przed wiekami. Magia czepia się ścian, kapie z sufitu, zbiera się w kałużach między złotymi korzeniami drogocennych drzew. Wypełnia opustoszałe ruiny do połowy zanurzone w piasku, płynie ciągnącymi się w nieskończoność korytarzami, które odchodzą od centralnej sali jak korzenie odchodzą od pnia, i łączy ze sobą wieże, komnaty i sale. Miasto wisi na włosku, ledwie podmuch wiatru może zatopić je w piasku po czubki strzelistych iglic. Magia kłębi się i zwija w przedwiecznych komnatach od pięciuset lat, rozrasta i rozdyma jak uwięziony pod ziemią gaz, czekając na zbłąkaną iskrę, która sprawi, że wybuchnie żywym ogniem.
Tą iskrą jest mój gość. To on wpadnie w zastawioną dawno temu pułapkę, on doprowadzi do eksplozji gromadzącej się od stuleci magicznej energii, a pustynia pogrzebie nas oboje. Przepadnę, przemienię się w mit, rozwieję jak sen. Na zawsze stanę się więźniem piasku i magii. Przeraża mnie ta myśl. Sądziłam, że już dawno temu pogodziłam się z takim losem, kiedy jeszcze nie zanosiło się na to, by ktoś mnie tu odnalazł. Teraz wiem, że to nieprawda i że nadzieja zawsze tkwiła gdzieś głęboko we mnie jak uśpione ziarno, które tylko czeka na promyk słońca.
Nagle czary i uroki zaczynają drgać niczym struny lutni. Ogarnia mnie przeraźliwy chłód.
W ciemności zrywa się wiatr, przesącza się przez kamienne liście, aż cała grota tonie w szumie. Pułapka zbudziła się do życia. Chłopiec jakby to wyczuł. Przyspiesza kroku, mija drzewa i kwiaty, jednym skokiem przesadza strumień, w którym lśnią złote samorodki i srebrne otoczaki. W komnacie się przejaśnia, gdy diamentowe gwiazdy nabrzmiewają światłem, oślepiającym i ostrym. Blask pełznie po ostrych jak brzytwa krawędziach i szpicach szlifowanych kamieni, pięknych i zabójczych. Chłopiec uchyla się przed liśćmi, które tną powietrze jak sztylety, i syczy, gdy jeden zostawia po sobie czerwone rozcięcie na wierzchu jego dłoni.
Dociera wreszcie do stóp wzgórza na tyłach zaczarowanego ogrodu i zatrzymuje się pod smagającymi powietrze konarami miedzianej wierzby, z których sypią się szmaragdowe liście. Przekręca pierścień na palcu i rozwiera szeroko powieki, gdy jego wzrok spoczywa na lampie.
Stoi na wysadzanym rubinami żelaznym tronie, którego oparcie i podłokietniki uformowano w kształt splątanych pędów dzikiej róży. W dawnych dniach królowa tego miasta przesiadywała na nim godzinami, czytając księgi lub medytując, lecz teraz jest tu tylko lśniąca w diamentowym świetle lampa. Rozpycham się w jej wnętrzu, wypełniając każdy zakamarek połyskującym dymem i ponaglając chłopca w duchu. Targa mną nerwowe zniecierpliwienie, boję się, że szansa na wyzwolenie przejdzie mi koło nosa. Lampa nigdy nie wydawała się tak ciasna.
Chłopiec wspina się zboczem wzgórza, dysząc, i łapie oddech, dosięgłszy tronu. Stoi przez chwilę, otrzepując dłonie z kurzu i nie odejmując wzroku od lampy.
Jaskinia drży w posadach. Piasek sypie się ciurkiem po ścianach, wsącza w sterty złotych monet. Zaklęcia mruczą jak budzące się ze snu lwy, dzwonią klejnoty na drzewach. Chłopiec zupełnie tego nie zauważa, jest całkowicie pochłonięty lampą.
– A więc to ona – wychrypiał.
Wyciąga rękę, a mój dym przeistacza się w płomień, gdy ogarnia mnie niepohamowana ekscytacja. Kiedy jego opuszki stykają się z brązową pokrywką lampy, przeszywa mnie grom energii i czuję całą sobą bicie jego serca, dzikie i silne.
– Czym ty jesteś? – szepcze. – Czemu mnie wołasz?
Niczym w sennym widzie przesuwa palcami po smukłym korpusie naczynia. Jego dłoń błądzi po łuku dzióbka lampy, a żar jego ciała rozchodzi się po jej brązowych ściankach.
Gotuję się od tego żaru, nie przestaję rozrastać, gęstnieję i zbieram się w sobie, przygotowuję się, rozgrzany do czerwoności dym barwi się złotem.
Chłopiec pociera lampę.
A ja odpowiadam.
Sunę w górę długim czarnym tunelem. Jestem obłokiem dymu i tornadem ognia. Rozpościeram się i rozrastam, puchnę i ogromnieję, aż unoszę się wielką chmurą nad głową chłopca, tysiącem rąk podobnych do słupów dymu napieram na kamienne sklepienie jaskini. Wywracam tysiącem rozognionych oczu i rozzprostowuję tysiąc skłębionych nóg. Cóż to za rozkosz, znaleźć się na zewnątrz! Jaśnieję energią jak rozświetlone błyskawicą niebo, dreszcz ekscytacji przetacza się po moim ciele jak grom po burzowych chmurach, krew w moich żyłach huczy niczym wzburzony ocean, a każdy mój oddech jest jak szum wichru.
Mogłabym się tak przeciągać godzinami, rozkoszując się przestrzenią. Lecz ponieważ nie mam wiele czasu, kurczę się i twardnieję, okiełznuję swoje rozbiegane członki i przybieram swoją ukochaną postać.
Twoją postać, Roszano, moja Habibo. Moja siostrzana duszo, towarzyszko o czystym sercu i dźwięcznym śmiechu, która nauczyłaś mnie radości i zwałaś przyjaciółką, władczyni serc, umiłowana królowo swego ludu.
Oblekam się w twój kształt, przywdziewam twoje włosy – długie i czarne jak rzeka nocą. Wprawiam w swoje powieki twoje oczy, wielkie, bystre i lśniące. Okrywam swoją czaszkę twoją twarzą, szczupłą i władczą. Twoje piękne ciało – smukłe, zręczne dłonie i prędkie stopy – jest teraz moim ciałem. Nakładam twoją twarz niczym maskę, udając, że twoje serce również należy do mnie.
Wreszcie dym się rozwiewa i oto stoję pośród ogrodu, który dla ciebie stworzyłam. Na pierwszy rzut oka jestem człowiekiem, lecz w środku mam tylko dym i magię. Przeciągam się raz jeszcze, wzdychając z lubością, a potem powoli, powolutku uśmiecham się do chłopca.
Leży na plecach z oczami jak spodki i rozdziawionymi ustami. Raz, dwa, trzy razy otwierają się i zamykają, nim wreszcie udaje mu się wykrztusić:
– O bogowie, o cholera!
Silny i młody przedstawiciel starożytnego ludu Amulenów, może mieć siedemnaście–osiemnaście wiosen. Człowiek z krwi i kości, smukły i dobrze zbudowany. Oto młodzieniec, który by przeżyć, okradał sprzedawców owoców i poganiaczy wielbłądów, a czasem jadł to, co znalazł w rynsztoku. Chłopak, który wie, że każdy kolejny dzień to nie dar, lecz nagroda, o którą trzeba się postarać.
– Jesteś… Jesteś… – nie może wydukać.
No, powiedz to, chłopcze. Demonem ognia. Potworem z dymu. Pustynnym diabłem. Służebnicą Nardukhi, córą Ambadii, bezimienną, pozbawioną twarzy i wszechpotężną. Niewolnicą lampy. Dżinnem.
– …dziewczyną!
Mrugam zaskoczona, ale zaraz odzyskuję pewność siebie.
– Drżyj, śmiertelniku! – grzmię, a mój głos odbija się echem od ścian groty. – Jam jest niewolnica lampy, potężny dżinn z Ambadii! Posiadam moc, dzięki której mogę spełnić trzy twoje życzenia! Rozkazuj, a ja, twoja służebnica, wykonam rozkaz, śmiertelniku, takie jest bowiem prawo Nardukhi.
Ach, Nardukha, potężny król dżinnów, mój władca nad władcami. Niech po kres czasu przeklęte będą jego kości z dymu i ognia.
– Dżinn! – woła chłopak. – Teraz wszystko jasne.
Milczy, a z sufitu sypie mu się na ramię strużka piasku. Strzepuje pył z ramienia i staje krok dalej, lecz wkrótce piasek zaczyna spadać wszędzie wokoło. Posadzka osuwa się pod jego stopami, klejnoty toczą się po pochyłości, grzechocząc, a on chwieje się na nogach.
– Co się dzieje? – pyta, starając się utrzymać równowagę.
– Te ruiny są bardzo stare. A wypełniająca je magia jeszcze starsza i wkrótce cię zabije. – Nie ma sensu owijać w bawełnę. – Lecz jeśli życzysz sobie zachować życie, uratuję cię.
Chłopak wykrzywia usta w bezczelnym uśmiechu.
– Po co marnować życzenie, skoro mogę po prostu uciec? Dotrzymasz mi kroku, dżinnie?
Śmieję się w odpowiedzi i natychmiast przemieniam w jastrzębia, po czym wzlatuję ponad szmaragdowe korony drzew. Gałęzie trzeszczą i pękają pod wpływem dzikiego wiatru. Rubinowe owoce spadają z hukiem na podłogę. Grotę wypełnia trzask tłuczonego szkła i wycie wiatru.
Chłopak zsuwa się po stoku i puszcza pędem przez trawiastą łąkę. Konary wyciągają się w jego stronę, próbując oplątać jego ręce i szyję, ale odtrącam je szponami. Rozcapierzone ręce ulepione z cienia wyłaniają się z rzeki i czepiają jego kostek. Odbijam je uderzeniami skrzydeł.
Chłopiec jest szybki, ale czy dość szybki? Prowadzę go pomiędzy stertami skarbów i pod łukami z połyskliwego piachu zmieniającego kształt. Muszę to oddać mojemu młodemu panu: prędko biega i nieprędko się poddaje.
Wyjście musi być gdzieś blisko. Piach sypie się zbitymi kaskadami, jedna obala chłopca na posadzkę. Młodzieniec pada na kolana. Krztusi się i kaszle, jego usta wypełniają się pyłem. Mimo to walczy, z trudem dźwiga się z powrotem na nogi i pełznie naprzód z zaciśniętymi oczami, szukając dłońmi ścian niczym ślepiec.
W chmurze dymu przemieniam się z jastrzębia z powrotem w dziewczynę i opadam u jego boku. Łapię go za rękę, próbując ignorować ciepło jego dotyku. Habibo, nie dotykałam człowieka od… od bardzo dawna. Jego palce zaciskają się na moich, dłoń ma suchą i szorstką od piasku, w jego żyłach tętni życie. Jak zawsze gdy dotykam człowieka, bicie jego serca porusza mnie do głębi, dzwoni w uszach i odbija się szyderczym echem w pustce mojej klatki piersiowej, gdzie zamiast serca jest tylko dym.
Tam! Dostrzegam zanużone do połowy w piasku i ziejące czernią wyjście, które prowadziło niegdyś do twojej komnaty tronowej, Habibo, lecz teraz widzę za nimi tylko usiane gwiazdami pustynne niebo. Wiszące niegdyś na zawiasach tekowe drzwi dawno już zgniły i rozsypały się w proch, kamienna framuga jest wyszczerbiona i spłowiała, ale po pięciuset latach samotności i mroku żaden widok nie ucieszyłby mnie bardziej.
Magia ostatnim desperackim zrywem próbuje nas zatrzymać i ta pułapka okazuje się najgroźniejsza ze wszystkich. Piach przeistacza się w łakomy płomień, który mknie w naszą stronę z trzewi ogromnej komnaty. Ale ja czuję już słodkie nocne powietrze i podwajam wysiłki, by wyprowadzić stąd chłopca żywego. Wiem doskonale, że jeśli mi się nie uda, sama już nigdy nie wydostanę się na powierzchnię.
– Szybciej! – popędzam go, a on ogląda się przez ramię na wyjące płomienie i gwałtownie przyspiesza. Pędzi tak szybko, że mnie wyprzedza, i teraz to on ciągnie mnie za sobą. Ogień liże mi pięty, zmieniam się w chmurę dymu, a palce chłopca łapią powietrze tam, gdzie jeszcze przed chwilą była moja ręka.
– Co ty wyrabiasz?! – woła.
– Biegnij!
Rozdymam się i przeistaczam w spienioną ścianę wody, po czym napieram na falę ognia, przyjmując na siebie cały jej impet. Wiatr, ogień, woda i piasek – i niebo, niebo, niebo!
Chłopiec dopada drzwi pierwszy. Wyskakuje na zewnątrz i toczy się po ziemi, tuląc moją lampę do piersi. Gdy tylko mijam próg, ponownie zmieniam się w dym, w wielką kurzawę połyskliwej purpury. Ogień rozlewa się po piachu i bucha w niebo, jakby tysiące wydobywających się z otchłani piekieł demonów próbowały zagarnąć i rozszarpać pustynię, desperacko szukając oparcia dla zachłannych ognistych szponów.
Chłopiec jęczy i unosi rękę, gdy omywa go żar. Smużki dymu unoszą się z końcówek włosów muśniętych ogniem. Na jedną okropną chwilę spowijają nas płomienie. Osłaniam chłopca własnym ciałem, dusząc go dymem, ale ratując życie.
Raptem magia się wyczerpuje i gaśnie jak spopielone ognisko. Ogień zmienia się w piasek, z którego powstał, a ten opada na ziemię w kurzawie białej mgły. Pustynia wiruje wokół drzwi i wsiąka w nie, aż w końcu całkowicie je zasłania.
Stoimy pośród ruin Neruby, niegdyś wielkiego, olśniewającego miasta, które niszczało przez stulecia, a teraz przypomina szkielet martwego zwierzęcia. Potrzaskane budynki drżą w posadach, kamienne odłamki odpadają od kruszących się wież, ściany i mury pękają i rozsypują się w proch. Pustynia faluje jak wzburzone morze, pochłaniając ruiny kamień po kamieniu, wydmy napierają na budynki niknące pod piaskiem. Powoli i w nieopisanym jazgocie miasto tonie przykryte diunami, a resztki magii dopalają sie na naszych oczach.
Gdy ostatnim razem widziałam miasto z powierzchni, prężyło się dumnie pod niebem pokreślonym słupami czarnego dymu, a jego ulice rozbrzmiewały ogłosami walki i wrzaskami konających, zarówno ludzi, jak i dżinnów. Niewielu uszło z życiem tamtego sądnego dnia. Przeklinałam się za to, że mi się udało.
A teraz miasto tonie w odmętach pustyni, a wraz z nim wszyscy jego zmarli.
Chłopiec klęczy, nie mogąc oderwać wzroku od widowiska, ja zaś unoszę się nad nim pod postacią obłoku. Nie mija wiele czasu, a ostatni czubek ostatniej wieży niknie pożarty przez ziemię, zaś miasto – niegdyś najwspanialsze na świecie, metropolia królów i zdobywców – przestaje istnieć.
Diuny wysklepiają się i nie przestają falować, rzucają chłopca na plecy. Przybieram ludzką postać i staję obok niego, wpatrzona w piaski, które przez stulecia były moim więzieniem. Kiedy opada pył, po mieście nie ma nawet śladu – moim oczom ukazuje się jedynie błękitny w świetle księżyca pas piasku, czysty i dziewiczy. Wydmy uspokajają się i po piaskowym sztormie zostaje tylko nieznaczny ruch piasku. Jedynym dowodem na to, że kiedyś znajdowały się tutaj ogród cudów i wielkie miasto, które przed chwilą pogrążyło się w otchłani, jest leżąca na piasku drobna, blada moneta, w której przegląda się jasny księżyc.
Nie licząc, rzecz jasna, mnie.