Читать книгу Dowody winy. Akta Dresdena - Jim Butcher - Страница 6

2

Оглавление

Odwróciłem się do nich plecami i wyszedłem z magazynu. Na dworze czekała na mnie namiastka Miami w Chicago. Lipiec na Środkowym Zachodzie często bywa parny, ale w tym roku panowały wyjątkowe upały i często padało. Magazyn stanowił część nabrzeża nad jeziorem i nawet chłodne wody jeziora Michigan były cieplejsze niż zwykle. Wypełniały powietrze intensywniejszym niż na ogół aromatem wody, błota, stęchlizny i eau de śnięta ryba.

Minąłem dwóch ubranych w szare peleryny Strażników stojących przy drzwiach na zewnątrz. Skinęliśmy sobie głowami. Obaj byli młodsi ode mnie, najnowsze nabytki do policyjno-wojskowej organizacji przy Białej Radzie. Minąłem ich, wyczuwając mrowienie zasłony – czaru, który podtrzymywali, żeby ukryć magazyn przed oczami wścibskich. Kiepska była to zasłona, jak na standardy obowiązujące Strażników, ale pewnie dużo lepsza od tego, co ja potrafiłem, a od ubiegłej jesieni i przeprowadzonego przez Czerwony Dwór udanego ataku nie bardzo można było przebierać w Strażnikach. Na bezrybiu i rak ryba.

Zdjąłem szatę i pelerynę. Pod spodem nosiłem szorty khaki, czerwoną koszulkę bez rękawów i trampki. Po zdjęciu ciężkich ciuchów wcale nie zrobiło mi się chłodniej, po prostu poczułem się odrobinę mniej beznadziejnie. Poszedłem szybko do swojego samochodu, poturbowanego garbusa. Szyby zostawiłem opuszczone, żeby słońce nie zamieniło wnętrza w piekarnik. Samochód stanowił teraz zlepek różnych kolorów, bo mój mechanik zastępował zniszczone części karoserii blachami ze złomowanych garbusów, ale zaczynał jako jasnobłękitny i zdobył tym przydomek Niebieskiego Chrabąszcza.

Usłyszałem za sobą szybkie, zdecydowane kroki.

– Harry! – zawołał Ebenezar.

Bez słowa rzuciłem szatę i pelerynę na tylne siedzenie garbusa. Parę lat temu wnętrze samochodu zostało ogołocone do (metalowych) kości, a wielu napraw dokonałem pośpiesznie za pomocą taśmy izolacyjnej i taniego drewna. Potem jeszcze znajomy odnowił wnętrze wozu i chociaż garbusowi dużo brakowało do standardu i nadal nie wyglądał ładnie, to wygodne kubełkowe fotele były znacznie lepsze od drewnianych skrzynek, z których korzystałem wcześniej. No i znowu miałem przyzwoite pasy bezpieczeństwa.

– Harry – powtórzył Ebenezar. – Do diabła, chłopcze, poczekaj.

Zastanawiałem się, czy nie wsiąść do samochodu i nie odjechać, ale poczekałem, aż stary mag podejdzie i zdejmie oficjalne szaty i stułę. Pod spodem nosił białą koszulkę z krótkim rękawem, dżinsowe ogrodniczki od Levi’sa i ciężkie skórzane buty turystyczne.

– Muszę z tobą o czymś porozmawiać.

Odczekałem chwilę, żeby zapanować nad emocjami. A także nad żołądkiem. Nie chciałem narobić sobie wstydu powtórką.

– O czym?

Zatrzymał się kilka kroków za mną.

– Przegrywamy wojnę.

Miał na myśli wojnę Białej Rady z wampirycznym Czerwonym Dworem. Przez lata sprowadzała się do podchodów, zasadzek i bijatyk w zaułkach, ale w zeszłym roku wampiry podbiły stawkę. Ich atak zbiegł się w czasie z ożywioną aktywnością zdrajcy w szeregach Rady oraz działalnością kilkorga nekromantów – wyjętych spod prawa magów, którzy wskrzeszali umarłych, tworząc z nich rozjuszone widma albo zombie, tudzież rozliczne inne, mniej sympatyczne istoty.

Wampiry uderzyły w Radę. Mocno. Zgładziły niemal dwustu magów, w większości Strażników. To dlatego Strażnicy dali mi szarą pelerynę. Potrzebowali pomocy.

Przy okazji wampiry zabiły niemal czterdzieści pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy akurat znajdowali się w pobliżu.

Dlatego przyjąłem pelerynę. Czegoś takiego nie mogłem zignorować.

– Czytałem raporty – odpowiedziałem. – Podobno Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego solidnie przyłożyli się do roboty.

– Chodzi o coś więcej. Gdyby nie rozpoczęli ofensywy, która spowolniła postępy wampirów, Czerwony Dwór zniszczyłby Radę już kilka miesięcy temu.

Zaniemówiłem na moment.

– Aż tak nam pomagają?

Venatori Umbrorum i Bractwo Świętego Idziego byli głównymi sojusznikami Białej Rady w walce z Czerwonym Dworem. Venatori stanowili starożytne tajne stowarzyszenie, stawiające czoło nadprzyrodzonym mrokom wszędzie tam, gdzie to możliwe – trochę jak masoni, tyle że z większą liczbą miotaczy ognia. Poza tym to głównie akademicy i nawet jeśli niektórzy z nich mieli jakieś tam doświadczenie wojskowe, to ich głównym atutem była umiejętność wykorzystywania ludzkich systemów prawnych oraz analizowania informacji pochodzących z szeroko rozproszonych źródeł.

Bractwo Idziego to zupełnie inna historia. Byli mniej liczni niż Venatori, ale też niewielu z nich było zwykłymi ludźmi. Większość, o ile dobrze rozumiałem, stanowili ludzie na wpół przemienieni przez wampiry. Dysponowali tą samą mroczną mocą, za sprawą której Czerwony Dwór stanowił tak wielkie zagrożenie, ale dopóki z własnej woli nie wypili czyjejś krwi, pozostawali – częściowo – ludźmi. Byli dzięki temu silniejsi, szybsi i bardziej odporni na obrażenia niż zwykli ludzie, a także nadzwyczaj długowieczni – przynajmniej dopóki nie ulegli dręczącemu ich nieustannie instynktownemu pragnieniu krwi albo nie zostali zabici w trakcie działań przeciwko wrogom z Czerwonego Dworu.

Kobieta, na której kiedyś bardzo mi zależało, została zabrana przez wampira z Czerwonego Dworu. Na dobrą sprawę to właśnie ja rozpętałem tę wojnę, kiedy poszedłem tam i odebrałem ją z użyciem wszelkich dostępnych mi narzędzi przemocy. Odzyskałem ją, ale jej nie uratowałem. Została dotknięta przez ciemność i teraz jej życie było nieustanną walką – z wampirami, które ją skrzywdziły, i z żądzą krwi, którą jej narzuciły. Teraz należała do Bractwa. Przyłączali się do niego tacy jak ona oraz – podobno – wielu innych ludzi i półludzi, którzy nigdzie indziej nie mogli sobie znaleźć miejsca. Święty Idzi był patronem trędowatych i wyrzutków. Jego Bractwo nie było może prawdziwą potęgą, taką jak Rada czy któryś z wampirzych dworów, ale okazało się zaskakująco silnym sojusznikiem.

– Nasi sprzymierzeńcy nie mogą stawić czoła wampirom w bezpośrednich konfrontacjach – powiedział Ebenezar, kiwając głową – ale destabilizują sieć zaopatrzeniową Czerwonego Dworu, niszczą ich wywiad i likwidują innych śmiertelnych pomocników. Demaskują wampirzych szpiegów w ludzkim społeczeństwie, doprowadzają do aresztowań lub śmierci kontrolowanych przez Czerwony Dwór ludzi... Albo ich porywają, żeby siłą uwolnić od nałogu. Bractwo i Venatori nadal robią wszystko, co w ich mocy, żeby dostarczyć Radzie informacji. Dzięki nim zdołaliśmy przeprowadzić kilka udanych ataków na wampiry. Nie zadaliśmy im wprawdzie druzgocących strat, ale udało nam się ograniczyć postępy Czerwonego Dworu. Może w dostatecznym stopniu, żeby dać nam szansę na otrząśnięcie się.

– Jak wygląda sprawa obozu dla rekrutów? – spytałem.

– Luccio jest przekonana, że ostatecznie uda jej się uzupełnić braki w naszych szeregach – odpowiedział Ebenezar.

– Nie bardzo widzę, jak mógłbym pomóc. Chyba że chcesz, żeby ktoś zaczął płodzić nowych magów.

Podszedł do mnie i rozejrzał się. Miał niewinną minę, ale sprawdzał, czy nikt nie stoi na tyle blisko, żeby go podsłuchać.

– Jest coś, o czym nie wiesz. Merlin uznał, że nie należy tego podawać do powszechnej wiadomości.

Odwróciłem się do niego i przechyliłem głowę.

– Na pewno pamiętasz ubiegłoroczny atak Czerwonego Dworu – powiedział. – Wezwali Intruzów i zaatakowali nas w samej Krainie Elfów.

– Fatalne zagranie, tak słyszałem. Elfy każą im to okupić własną krwią.

– Wszyscy tak właśnie myśleliśmy – odrzekł staruszek. – Lato wypowiedziało wojnę Czerwonemu Dworowi, przeprowadziło nawet pierwsze ataki... Ale Zima nie zareagowała. A Lato na dobrą sprawę tylko zabezpieczyło swoje granice.

– Królowa Mab nie wypowiedziała wojny?

– Nie.

Zmarszczyłem brwi.

– To do niej niepodobne, żeby przegapić taką okazję. Uwielbia krwawe rzezie.

– Nas też to zaskoczyło. Chcę cię prosić o przysługę.

Patrzyłem na niego bez słowa.

– Dowiedz się, dlaczego tak się stało. Masz wtyczki na dworach. Dowiedz się, co się dzieje. Dowiedz się, dlaczego sidhe nie ruszyli na wojnę.

– A co, Rada Starszych tego nie wie? Nie macie ambasady, koneksji i oficjalnych kanałów? Może czerwony telefon?

Ebenezar uśmiechnął się posępnie.

– Wojenna zawierucha nadwątliła zdolności wywiadowcze wszystkich stron – wyjaśnił. – Nawet w krainach nadprzyrodzonych. Wojna toczy się także na zupełnie innym poziomie, pomiędzy nadnaturalnymi szpiegami i emisariuszami zaangażowanych stron. A nasza ambasada u sidhe... – Znużony wzruszył ramieniem. – Cóż, sam wiesz najlepiej, jacy oni są.

– Byli uprzejmi, otwarci, mówili zupełnie szczerze, a wy nadal nie macie najmniejszego pojęcia, co jest grane – domyśliłem się.

– Otóż to.

– Zatem Rada Starszych prosi mnie, żebym się czegoś dowiedział?

Znowu się rozejrzał.

– Nie Rada Starszych. Ja sam. I paru innych.

– Jakich innych?

– Ludzi, którym ufam – odpowiedział i ponad oprawkami okularów spojrzał mi w oczy.

Patrzyłem na niego przez sekundę, a potem poruszyłem bezgłośnie wargami:

„Zdrajca”.

Wampirom z Czerwonego Dworu trochę za dobrze się wiodło, żeby to była tylko kwestia szczęścia. Jakimś cudem zdobywały kluczowe tajne informacje, wiedziały wszystko na temat rozmieszczenia sił Białej Rady, znały jej plany. Miały u nas swojego informatora. Przez niego zginęło mnóstwo magów, zwłaszcza w czasie najzacieklejszego ataku w zeszłym roku, kiedy wampiry wtargnęły na terytorium sidhe w pościgu za uciekającą Radą.

– Myślisz, że zdrajcą jest ktoś z Rady Starszych.

– Myślę, że nie możemy ryzykować – odpowiedział zniżonym głosem Ebenezar. – To nie jest oficjalne zadanie. Nie mogę zmusić cię do jego wykonania, Harry. Zrozumiem, jeśli odmówisz, ale nie ma nikogo lepszego do tej roboty. A nasi sojusznicy nie zdołają dłużej utrzymać obecnego tempa działań. Ich największą bronią zawsze była dyskrecja; za udzielenie nam pomocy wielu ich ludzi zapłaciło życiem.

Skrzyżowałem ręce na piersi i odparłem:

– Musimy im pomóc, to oczywiste, ale za każdym razem, kiedy choćby zerknę krzywo na Krainę Elfów, pakuję się w coraz gorsze kłopoty. To ostatnie, czego mi trzeba. Jeśli to zrobię, jak...

Ebenezar przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę. Żwir głośno zazgrzytał mu pod butami. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że z budynku wychodzą Merlin i Morgan pogrążeni w ożywionej, prowadzonej ściszonymi głosami dyskusji.

– Chciałem z tobą porozmawiać – powiedział głośno Ebenezar, najwidoczniej na użytek wszelkich ewentualnych słuchaczy. – Sprawdzić, czy Morgan i pozostali Strażnicy dobrze cię traktują.

Podjąłem grę:

– Rzadko się do mnie odzywają. Właściwie jedynym Strażnikiem, jakiego widuję, jest Ramirez. Porządny gość. Lubię go.

– To bardzo znaczące.

– Ale co, że tykająca bomba w Radzie ma na jego temat dobre zdanie? – Poczekałem, aż Morgan i Merlin odejdą, ale zatrzymali się kawałek dalej, nadal rozmawiając. Wbiłem wzrok w żwir na dłuższą chwilę, a potem znacznie ciszej dodałem: – To mogłem być ja, tam, w magazynie. Mogłem być tym chłopakiem.

– To było dawno temu. Byłeś wtedy dzieckiem.

– Tak jak on.

Na twarzy Ebenezara odmalowała się rezerwa.

– Przykro mi, że musiałeś to zobaczyć.

– To dlatego zorganizowano to tutaj? Po co przyjeżdżać do Chicago na egzekucję?

Powoli wypuścił powietrze.

– To jedno z wielkich skrzyżowań świata, Harry. Nigdzie indziej nie ma większego ruchu powietrznego niż tutaj. To ogromny port dla wszelkiego transportu: samochodowego, kolejowego, morskiego. To oznacza mnóstwo dróg wejścia i wyjścia, mrowie pasażerów. Obserwatorom z Czerwonego Dworu trudniej jest nas wypatrzeć i meldować o naszych posunięciach. – Uśmiechnął się ponuro. – Na dodatek, nie wiadomo dlaczego, klimat Chicago szkodzi zdrowiu wszystkich pojawiających się tu wampirów.

– To całkiem dobra przykrywka. A jak brzmi prawda?

Ebenezar westchnął i uniósł rękę w geście pojednania.

– To nie był mój pomysł.

Patrzyłem na niego przez minutę.

– Czyli to Merlin zwołał spotkanie w Chicago – powiedziałem w końcu.

Ebenezar skinął głową i uniósł krzaczastą siwą brew.

– A to znaczy, że...? – podpowiedział mi.

Zagryzłem dolną wargę i zmrużyłem oczy. Nigdy nie pomagało mi to zebrać myśli, ale to nie powód, żeby przestać próbować.

– Chciał mi przekazać wiadomość. Upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Ebenezar pokiwał głową.

– Chciał cię pozbawić godności Strażnika, ale Luccio nadal jest teoretycznie przełożoną Strażników, chociaż w terenie dowodzi Morgan. Kiedy cię poparła, reszta Rady Starszych go przegłosowała.

– Na pewno był zachwycony.

Ebenezar zarechotał.

– Myślałem, że go szlag trafi.

– Fantastycznie. Przecież ja się nie pchałem do tej roboty.

– Wiem. Znalazłeś się między młotem a kowadłem, chłopcze. Ni mniej, ni więcej.

– Czyli Merlin uznał, że pokaże mi egzekucję i trochę mnie nastraszy, żeby nade mną zapanować. – Zmarszczyłem brwi w zadumie. – Rozumiem, że nie ma nowych wieści na temat ataku w zeszłym roku? Nikt nie znalazł tajemniczych sum na kontach bankowych, które wskazywałyby zdrajcę?

– Na razie nie.

– Czyli dopóki zdrajca hasa sobie na wolności, wystarczy, żeby Merlin poczekał, aż coś spieprzę. Wtedy uzna to za zdradę i mnie zmiażdży.

Ebenezar skinął głową, a ja dostrzegłem ostrzeżenie w jego oczach. Kolejny powód, by przyjąć zadanie, które mi przedstawił.

– Jest przeświadczony, że to ty jesteś zdrajcą. Jeśli twoje zachowanie potwierdzi jego przekonania, zrobi wszystko, co konieczne, żeby cię powstrzymać.

Parsknąłem.

– Był już kiedyś taki gość, nazywał się McCarthy. Jeśli Merlin chce znaleźć zdrajcę, to znajdzie go niezależnie od tego, czy on naprawdę istnieje.

Ebenezar skrzywił się i zerknął na Merlina.

– To prawda. Pomyślałem, że powinieneś wiedzieć.

Skinąłem głową, nadal na niego nie patrząc. Nie cierpiałem, kiedy ktoś mnie w coś wrabiał, ale nie czułem, żeby Ebenezar próbował przyprzeć mnie do muru. Prosił o przysługę. Wyświadczając mu ją, mogłem pomóc także sobie, a gdybym nawet odmówił, nie próbowałby mi zaszkodzić. To nie było w jego stylu.

Spojrzałem mu w oczy i pokiwałem głową.

– W porządku.

Odetchnął z ulgą i też pokiwał głową. Na jego twarzy malowała się wdzięczność.

– Aha, jeszcze jedno – powiedział, podając mi kopertę.

– Co to?

– Nie wiem. Odźwierny poprosił, żebym ci to dał.

Odźwierny: najbardziej małomówny mag z Rady Starszych, któremu nawet Merlin okazywał ogromny szacunek. Był wyższy ode mnie (co już coś znaczyło) i trzymał się z dala od większości politycznych rozgrywek w Radzie Starszych (co znaczyło jeszcze więcej). Wiedział o wielu rzeczach, o których nie powinien był wiedzieć – nawet bardziej niż inni magowie – i o ile się orientowałem, zawsze był ze mną szczery.

Otworzyłem kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka. List napisano schludnym, zamaszystym charakterem pisma:

Dresden!

W ciągu ostatnich dziesięciu dni w Chicago kilkakrotnie użyto czarnej magii. Jako najwyższy rangą Strażnik w okręgu jesteś odpowiedzialny za przeprowadzenie dochodzenia i znalezienie sprawców. Moim zdaniem jest sprawą niezwykłej wagi, abyś jak najszybciej zajął się tym problemem. O ile mi wiadomo, nikt inny nie jest świadomy zaistniałej sytuacji.

Rashid

Potarłem powieki. Super. Jeszcze więcej czarnej magii w Chicago. Albo jakiś bełkoczący czub z pianą na ustach, albo kolejny dzieciak taki jak ten, który przed chwilą tu zginął. Nie było wielu wariantów pośrednich.

Wolałbym żądnego krwi wariata. Albo wariatkę, bo przecież poprawność polityczna obowiązuje. Z takimi potrafiłem sobie radzić. Miałem wprawę.

Z tym drugim typem chyba nie dałbym sobie rady.

W zadumie włożyłem list z powrotem do koperty. Najpewniej była to sprawa tylko między mną i Odźwiernym. Nie poprosił mnie publicznie ani nie powiedział Ebenezarowi, co jest grane, a to znaczyło, że mogę swobodnie zdecydować, w jaki sposób zajmę się tą sprawą. Gdyby Merlin wiedział o tym i oficjalnie wyznaczył mi zadanie, dopilnowałby, żebym nie miał wielkiego wyboru w kwestii jego realizacji. Byłbym obserwowany jak robak pod mikroskopem. A Odźwierny po prostu zdał się na mnie; zaufał, że zajmę się tym w sposób, który uznam za stosowny.

Co było jeszcze gorsze.

Kurczę, czasem naprawdę mam dość bycia facetem, który rzekomo potrafi załatwić wszelkie niezałatwialne sprawy.

Podniosłem wzrok i stwierdziłem, że Ebenezar na mnie patrzy. Mrużył przy tym oczy, przez co jego twarz stała się jedną wielką siatką zmarszczek.

– No co? – spytałem.

– Ściąłeś włosy, Hoss?

– Nie jakoś ostatnio. A co?

– Wyglądasz... – Stary mag zamyślił się i zawiesił głos. – Inaczej.

Serce zabiło mi nieco szybciej. Ebenezar nie był raczej świadomy istnienia istoty, która dzierżawiła nieużywane fragmenty mojego mózgu; chciałem, żeby tak pozostało. Miał wprawdzie reputację magicznego awanturnika, specjalizującego się w wykorzystywaniu pierwotnych, niszczycielskich sił, ale potrafił znacznie więcej, niż przypuszczali członkowie Rady. Nie mogłem wykluczyć, że wyczuwa we mnie ślad obecności upadłego anioła.

– Jak by ci to powiedzieć... Od niedawna noszę pelerynę organizacji, do której przez większość dorosłego życia żywiłem urazę – odpowiedziałem. – Z tego powodu, a także z racji tego, że jestem kaleką, od prawie roku nie dosypiam.

– To może być to – zgodził się Ebenezar, kiwając głową. – Jak ręka?

Powstrzymałem cisnącą się na usta pierwszą, ostrą odpowiedź, że nadal jest okaleczona i pokryta bliznami po poparzeniach, przez co wygląda jak fatalnie stopiony kawałek woskowej rzeźby. Jakiś czas temu stawiłem czoło pewnej wrednej, cwanej bestii. Suka zorientowała się, że moja magia obronna pomaga mi powstrzymywać energię kinetyczną, ale nie cieplną – a ja przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy dwójka nasłanych przez nią psychopatycznych zbirów obryzgała mnie zaimprowizowanym napalmem. Tarcza zatrzymała płonącą galaretę, ale jej żar przebił się i przypiekł mi rękę, którą trzymałem wyciągniętą przed siebie, żeby utrzymać zaporę.

Uniosłem lewą rękę w rękawiczce i poruszyłem kciukiem i dwoma palcami. Zakres ruchów był skromny, a same poruszenia szarpane i niepewne, ale pozostałe dwa palce nie ruszały się prawie w ogóle.

– Nie mam w niej jeszcze za dużo czucia, ale mogę podnieść piwo. Albo złapać kierownicę. Lekarz kazał mi zacząć grać na gitarze, żebym trochę więcej ruszał palcami i częściej ich używał.

– Świetnie – powiedział Ebenezar. – Ćwiczenie jest dobre dla ciała, ale muzyka jest dobra dla duszy.

– Nie w moim wykonaniu.

Uśmiechnął się cierpko i z przedniej kieszeni ogrodniczek wyjął kieszonkowy zegarek.

– Czas na lunch – orzekł. – Zgłodniałeś?

Ton jego głosu niczego nie zdradzał, ja jednak odczytałem podtekst.

Ebenezar był moim mentorem, kiedy rozpaczliwe tego potrzebowałem. Nauczył mnie niemal wszystkiego, co uważałem za dostatecznie ważne, by warto było to wiedzieć. Zawsze był wobec mnie hojny, cierpliwy, lojalny i życzliwy.

Tyle że okłamywał mnie przez cały ten czas, ignorując zasady, które sam mi wpajał. Z jednej strony uczył mnie, co to znaczy być magiem; twierdził że jego magia wypływa z najgłębszej wiary i że czynienie złej magii nie jest po prostu zwykłym przestępstwem, lecz kpiną z istoty magii, swoistym świętokradztwem. Z drugiej strony przez cały czas był Czarnym Kosturem Białej Rady, a więc człowiekiem, który w imię politycznej konieczności ma licencję na zabijanie, łamanie Praw Magii i kpienie sobie ze wszystkiego, co w magii szlachetne i dobre. I korzystał z tej licencji. Wielokrotnie.

Pokładałem w nim kiedyś takie zaufanie i wiarę, jakimi nie darzyłem nikogo innego. Oparłem swoje życie na fundamencie tego, czego nauczył mnie o posługiwaniu się magią i o tym, co jest dobre, a co złe. A on mnie zawiódł. Żył w kłamstwie. Odkrycie tego faktu zabolało mnie do żywego i teraz, dwa lata później, na samo wspomnienie czułem ściskanie w żołądku i ten sam mglisty, przyprawiający o mdłości niepokój.

Mój stary nauczyciel proponował mi gałązkę oliwną; starał się odsunąć na bok rzeczy, które nas podzieliły. Wiedziałem, że powinienem z nim pójść. Wiedziałem, że jest człowiekiem równie niedoskonałym jak my wszyscy. Wiedziałem, że powinienem puścić urazę w niepamięć, pogodzić się z nim, żyć dalej. Tak mówił rozsądek. To byłoby odpowiedzialne i miłosierne. To byłoby właściwe.

A jednak nie mogłem.

Nadal byłem zbyt głęboko zraniony, żeby zdobyć się na rozsądną refleksję.

Spojrzałem na niego.

– Wiesz, grożenie mi śmiercią pod przykrywką oficjalnej egzekucji jakoś odebrało mi apetyt...

Skinął głową, przyjmując moje tłumaczenie z cierpliwością i spokojem, chociaż dostrzegłem żal w jego oczach. Uniósł rękę w geście pożegnania i odszedł do swojego zdezelowanego pickupa, forda czasów Wielkiego Kryzysu. Naszły mnie wątpliwości. Może powinienem był coś powiedzieć? Może powinienem był pójść z nim i coś przekąsić?

Tyle że moja wymówka wcale nie była kłamstwem. Chwilowo nie byłbym w stanie niczego przełknąć. Nadal czułem kropelki gorącej krwi na twarzy, przed oczami miałem ciało leżące w nienaturalnej pozie, a pod nim rozlewającą się w kałużę krew. Ręce zaczęły mi się trząść. Zamknąłem oczy, usiłując zepchnąć w cień te żywe, krwawe wspomnienia. A potem wsiadłem do samochodu i spróbowałem zostawić je za sobą.

Niebieski Chrabąszcz nie był żadną podrasowaną bryką, ale ruszając, sypnął spod kół całkiem przyzwoitą ilością żwiru.

Ruch nie był tak duży jak zwykle, ale nadal było goręcej niż w piekle, więc na pierwszych światłach otworzyłem okna i spróbowałem zebrać myśli.

Dowiedzieć się, co z elfami. Cudnie. Sprawa na sto procent się skomplikuje, zanim zbiorę jakieś użyteczne informacje. Była jedna rzecz, której fae serdecznie nie znosiły: udzielanie jasnych odpowiedzi na jakikolwiek temat. Próba wyciągnięcia od któregoś z nich kilku prostych słów przypominała wyrywanie zębów. Własnych zębów. Przez nos.

Ebenezar miał jednak rację. Byłem chyba jedynym członkiem Rady mającym znajomości zarówno na Dworze Lata, jak i Zimy. Jeśli ktoś mógł się czegoś dowiedzieć, to właśnie ja.

Hurra.

Jakby tego było mało, miałem jeszcze wytropić jakieś bliżej nieokreślone źródło czarnej magii i ją powstrzymać – tym właśnie zajmowali się Strażnicy, kiedy nie prowadzili wojny, ja sam również zająłem się tym ze dwa, trzy razy, ale to nigdy nie było przyjemne. Czarna magia zawsze oznacza jakiegoś czarnoksiężnika, a czarnoksiężnicy to tacy szczególni goście, którzy nie tylko chętnie zabiliby każdego maga wtrącającego się w ich sprawy, lecz w dodatku dysponują odpowiednimi środkami, by naprawdę to zrobić.

Elfy.

Czarna magia.

Nieszczęścia chodzą parami.

Dowody winy. Akta Dresdena

Подняться наверх