Читать книгу Pełnia księżyca - Jim Butcher - Страница 6

Rozdział drugi

Оглавление

Murphy odmówiła jazdy Niebieskim Chrabąszczem, moim starym volkswagenem garbusem. Chrabąszcz zresztą nie był już niebieski. Jedne drzwi zostały zastąpione zielonym, drugie białym duplikatem, po tym, jak coś ze szponami rozdarło oryginały. Maskę, zwęgloną od ognia, mój mechanik Mike zastąpił inną, z czerwonego samochodu. Najważniejsze jest to, że Chrabąszcz jeździ, choć niezbyt szybko, a mnie to wystarcza. Mike stwierdził, że garbus VW to samochód najłatwiejszy do naprawy na świecie, jeżdżę więc garbusem. Mike utrzymuje go w sprawności przez osiem, czasem dziewięć dni z dziesięciu. To fenomenalny wynik.

Technika często zawodzi w bliskości magów – naciśniesz wyłącznik światła i będzie to ta chwila, kiedy przepali się żarówka; przejdziesz koło sygnalizacji świetlnej i ona właśnie ten moment wybierze, by zamrugać i zgasnąć. Cokolwiek może pójść źle – pójdzie, nie wyłączając samochodów.

Moim zdaniem, Murphy trochę bez sensu narażała swój wóz, skoro mogła wziąć mój, ale powiedziała, że zaryzykuje.

Nie odzywała się, prowadząc swojego saturna ekspresówką Kennedy’ego w stronę Rosemont. Przyglądałem się jej niespokojnie. Śpieszyła się, kilka razy wcisnęła się między inne wozy, więc zapiąłem pas. Przynajmniej nie jechaliśmy na jej motocyklu.

– Murph – powiedziałem. – Gdzie się pali?

Zerknęła na mnie z ukosa.

– Chcę, żebyś dotarł na miejsce, zanim pojawią się inni ludzie.

– Prasa? – Nie potrafiłem powstrzymać się od złośliwego tonu.

Wzruszyła ramionami.

– Ktokolwiek.

Zmarszczyłem czoło, ale nie powiedziała już nic więcej – co wydawało się typowe. Murphy nie rozmawiała ze mną zbyt często. W milczeniu pokonaliśmy resztę trasy, zjechaliśmy z ekspresówki i zatrzymaliśmy się na parkingu nieukończonego centrum handlowego. Wysiedliśmy.

Samolot przeleciał nisko, zmierzając na międzynarodowe lotnisko O’Hare, położone ledwie kilka mil stąd na zachód. Przyglądałem mu się przez chwilę, a potem spojrzałem na Murphy, gdy umundurowany policjant poprowadził nas w stronę budynku otoczonego policyjnymi taśmami. Światła nie brakowało; księżyc nad głowami jarzył się srebrzyście – niemal pełny okrąg. Rzucałem długi, chudy cień, z płaszczem falującym wokół nóg. Wyrastał nad o wiele mniejszym cieniem Murphy przede mną.

– Murphy... – odezwałem się. – Czy nie jesteśmy poza granicami miasta Chicago?

– Tak – odparła krótko.

– Yhm... To, czy, formalnie rzecz biorąc, nie jesteśmy poza zasięgiem twojej jurysdykcji?

– Ludzie potrzebują pomocy wszędzie, gdzie tylko mogą ją znaleźć, Dresden. A ostatnie kilka zabójstw miało miejsce w Chicago, więc chcemy pierwsi obejrzeć to tutaj. Dogadałam się już z miejscową policją. To nie jest sporna kwestia.

– Kilka zabójstw? – powtórzyłem. – Kilka? Znaczy: więcej niż jedno? Murphy, zwolnij trochę.

Nie zwolniła. Zamiast tego wprowadziła mnie do przestronnego budynku, który okazał się jeszcze w budowie, choć zewnętrzne prace były już ukończone. Niektóre okna ciągle zasłaniały deski.

Nie zauważyłem szyldu na frontowych drzwiach, dopóki nie znaleźliśmy się całkiem blisko.

– Varsity? – przeczytałem. – Myślałem, że wiosną Marcone spalił ten lokal.

– Mmm-hmm – rzuciła przez ramię Murphy. – Przeniesiony i odbudowany.

Rezydentny książę przestępczego świata Chicago, Gentleman Johnny Marcone, był ulicznym rycerzem-rabusiem. Wszystkie ciemne interesy utrzymywał w centrum miasta, natomiast te legalne uprawiał na przedmieściach, właśnie takich jak Rosemont. Zeszłej wiosny, kiedy starłem się z nim w jego klubie – poprzedniej inkarnacji Varsity – w sprawie nowego, śmiertelnego narkotyku na ulicach, skończyło się to spaleniem lokalu do gruntu.

Kiedy cały ten zamęt dobiegł końca, rozeszła się plotka, że handlarz narkotyków, którego usunąłem, był wrogiem Marcone’a, i to on kazał mi go załatwić. Nie zaprzeczałem takim pogłoskom. Lepiej pozwolić ludziom gadać, niż zmusić Marcone’a, żeby potraktował sprawę poważnie.

Podłogi w budynku były nierówne, niewykończone. Ktoś ustawił dwie lampy halogenowe, które zalewały wnętrze jaskrawym białym światłem. Wszędzie leżała warstwa gipsowego pyłu. Stało też kilka małych stolików, na których leżały jakieś narzędzia. Plastikowe wiadra farby, płachty ochronne i worki nowych pędzli czekały z boku, pod ścianą. W pewnej chwili Murphy wystawiła rękę i zatrzymała mnie – inaczej wdepnąłbym w kałużę krwi.

– Obudź się, Dresden – rzuciła.

Zatrzymałem się i spojrzałem pod nogi. Krew. Dużo krwi. Zaczynała się niedaleko moich stóp, dokąd sięgał długi rozbryzg, jakby ramię tonącego człowieka, plamiący szkarłatem zakurzoną podłogę. Podążyłem wzrokiem wzdłuż tej plamy do kałuży krwi, głębokiej może na ósmą część cala, otaczającej stos porwanej tkaniny i poszarpanego mięsa, który musiał być zwłokami.

Żołądek mi się skręcił, grożąc wyrzuceniem kawałków steku, które zjadłem wcześniej, ale uspokoiłem go z wysiłkiem. Obszedłem ciało, utrzymując dystans. Zwłoki były ciałem mężczyzny, jak oceniłem, mniej więcej trzydziestoletniego. Był dość potężny i miał krótko obcięte włosy, ułożone w szpic. Upadł na bok, plecami do mnie, z rękami zgiętymi w stronę głowy i nogami podciągniętymi do brzucha. Broń – mały pistolet automatyczny – leżała siedem czy osiem stóp od niego, bezużyteczna i poza zasięgiem.

Poszedłem dalej wokół trupa, aż zobaczyłem twarz.

Cokolwiek go zabiło, nie było człowiekiem. Twarz trupa zniknęła, zwyczajnie z niego zdarta. Coś wyszarpało mu wargi i widziałem pokrwawione zęby. Nos został wyrwany i wciąż jeszcze jakiś jego fragment zwisał nad podłogą. Głowa była zniekształcona, jak gdyby ogromny nacisk podziałał na skronie i wgniótł czaszkę.

Nie miał oczu. Coś mu je wyrwało, wygryzło z głowy. Widziałem nierówne szramy od kłów na oczodołach.

Mocno zacisnąłem powieki. Odetchnąłem głęboko. Jeszcze raz. I znowu. To, niestety, nie pomagało. Ciało cuchnęło – mdlący odór ścieku, unoszący się z rozprutych wnętrzności. Żołądek próbował podejść mi do gardła i przez usta wypłynąć na podłogę.

Pamiętałem inne szczegóły, nawet z zamkniętymi oczami, i katalogowałem je starannie do późniejszego przemyślenia. Kurtka i koszula ofiary były podarte na przedramionach w pokrwawione paski – rany zadane, kiedy się osłaniał. Ręce i ramiona stały się masą pociętego, poszarpanego mięsa, dłonie i palce zmieniły się w bezkształtne bryły. Skulona pozycja ukrywała przede mną brzuch, ale stamtąd właśnie wylewała się kałuża krwi, niczym atrament z przewróconego kałamarza. Smród potwierdzał tylko, że został wypatroszony.

Odwróciłem się plecami do trupa i otworzyłem oczy, wpatrzony w podłogę.

– Harry? – odezwała się Murphy, stojąca po drugiej stronie ciała. Twardy ton, słyszalny w jej głosie przez cały wieczór, teraz zniknął. Stała nieruchomo, pozwalając mi się rozejrzeć.

– Znam go – powiedziałem. – Przynajmniej tak mi się wydaje. Dla pewności będziecie musieli sprawdzić zęby albo co...

Usłyszałem podejrzliwość w jej głosie:

– Tak? Kto to?

– Nie znam nazwiska. Nazywałem go Szpicem, z powodu fryzury. Był jednym z ochroniarzy Johnny’ego Marcone’a.

Murphy milczała przez chwilę, po czym rzuciła krótko:

– Szlag...

– Co jest, Murph? – Spojrzałem na nią, nie patrząc niżej, na okaleczone ciało Szpica.

Jej twarz wyrażała troskę – o mnie; błękitne oczy lśniły łagodnie. Dostrzegłem, jak ściera z twarzy ten wyraz, tak szybko, jakby przemknął przez nią cień: wygładziła rysy, przybierając pozór obojętności. Chyba się nie spodziewała, że się do niej odwrócę.

– Porozglądaj się jeszcze trochę – zaproponowała. – Potem pogadamy.

– Czego mam szukać?

– Sam zrozumiesz – odparła, po czym dodała szeptem, którego chyba miałem nie słyszeć: – Mam nadzieję.

Wróciłem do pracy. Rozejrzałem się po pokoju. Z boku było wybite okno, obok leżał ukosem na podłodze stolik z pokrzywionymi nogami. Podszedłem do niego.

Podłogę wokół zaścielały kawałki szkła. Ponieważ leżały wewnątrz, to oznaczało, że coś musiało wpaść tutaj przez okno. Na niektórych odłamkach zauważyłem krew. Podniosłem jeden z większych i przyjrzałem mu się, marszcząc czoło. Krew była ciemnoczerwona i nie całkiem jeszcze zaschnięta. Wyjąłem białą chusteczkę, owinąłem nią szkło i schowałem do kieszeni płaszcza.

Wyprostowałem się i poszedłem dalej, ze schyloną głową, badając wzrokiem pył na podłodze. W jednym miejscu był starty niemal do czysta, jakby odbyła się tu walka, ale bez przelewu krwi. Gdzie indziej, gdzie nie całkiem sięgało światło halogenowych lamp, zauważyłem kałużę srebrzystego księżycowego światła pod oknem. Przyklęknąłem obok.

W samym środku pozostał w kurzu odcisk łapy, prawie tak wielkiej, jak moja dłoń z rozstawionymi palcami. Psiej łapy. Kropki z przodu mówiły o wielkich pazurach, właściwie raczej szponach.

Spojrzałem przez okno na krąg niemal pełnego księżyca.

– Niech to diabli – westchnąłem. – Niech to...

Murphy podeszła i przez chwilę przyglądała mi się bez słowa. Oblizałem wargi, wstałem i odwróciłem się do niej.

– Masz kłopoty.

– Nie żartuj... Mów, co wiesz, Dresden.

Kiwnąłem głową i wskazałem okno.

– Napastnik prawdopodobnie wdarł się tędy. Ruszył za ofiarą, zaatakował, wyrwał jej pistolet i zabił. Krew na oknie należy do napastnika. Walczyli przez chwilę, może tam, przy tym wyczyszczonym miejscu na podłodze, potem Szpic wyrwał się i rzucił do drzwi. Nie dobiegł. Wcześniej został rozszarpany na strzępy. – Spojrzałem z powagą na Murphy. – Miałaś już zabójstwa wyglądające tak samo. Jakieś cztery tygodnie temu, kiedy księżyc był w pełni. To są te inne morderstwa, o których mówiłaś.

Murphy zerknęła na moją twarz, jednak unikając patrzenia mi w oczy. Przytaknęła.

– Tak, zgadza się. Prawie dokładnie cztery tygodnie temu. Tyle że nikt nie skojarzył tego z pełnią. Tylko ja.

– Aha... W takim razie powinnaś zobaczyć jeszcze to...

Zaprowadziłem ją do okna i pokazałem odcisk łapy w kurzu. Przyglądała mu się w milczeniu.

– Harry – rzekła po minucie. – Czy istnieje coś takiego jak wilkołaki?

Odgarnęła z policzka kosmyk włosów – delikatny i dziwnie bezradny gest. Potem objęła się ramionami, jakby nagle zmarzła.

Kiwnąłem głową.

– Tak. Nie takie jak w filmach, ale istnieją. Zgaduję, że to właśnie z nimi mamy tu do czynienia.

Odetchnęła głośno.

– No dobrze... Dobrze. Co możesz mi o nich powiedzieć? Co powinnam wiedzieć?

Otworzyłem usta, ale nie dostałem okazji, żeby się odezwać. Przez drzwi wkroczyła czwórka ludzi w garniturach; idąc, rozstawili się niemal po wojskowemu w romb. Idący na czele nie był tak wysoki jak ja, ale jednak bardzo wysoki – sześć stóp i trzy do czterech cali. Włosy miał całkiem czarne, podobnie jak brwi, natomiast oczy szare w odcieniu tak jasnym, jak dym z płonącego drewna. Ciemnoniebieski garnitur dobrze na nim leżał i coś mi mówiło, że ukrywa atletyczną budowę ciała – niezależnie od faktu, że chyba już dawno skończył czterdziestkę. Z klapy zwisał mu niebieski identyfikator z wielkim, irytującym napisem „FBI”.

– Zabezpieczyć miejsce zbrodni – polecił głębokim, ostrym głosem. – Porucznik Murphy, co, u diabła, robi pani na terenie poza pani jurysdykcją?

– Też się cieszę, że pana widzę, agencie Denton – odparła z niechęcią Murphy. – Szybko trafiacie gdzie trzeba.

– Mówiłem, że pani udział w tym śledztwie nie jest dobrze widziany – oświadczył stanowczo Denton. Jego szare oczy błysnęły i zauważyłem, że na czole rytmicznie nabrzmiewa mu jakaś żyła. Spojrzał na mnie. – Kto to?

– Har... – zacząłem, ale prychnięcie Murphy przerwało mi w pół słowa.

– Nikt – powiedziała.

I obrzuciła mnie wzrokiem, który bardzo wyraźnie nakazywał mi się zamknąć. Co z kolei wkurzyło mnie jak diabli.

– Harry Dresden – przedstawiłem się głośno i wyraźnie.

Wymieniliśmy z Murphy gniewne spojrzenia.

– Ach – mruknął Denton. – Ten szarlatan. Czytałem o panu w Tribune. – Skierował na Murphy spojrzenie jasnych oczu. – Pani, poruczniku, oraz pani parapsychiczny przyjaciel, zechcecie zejść nam z drogi. Tutaj wykonuje się policyjną robotę. Taką prawdziwą, w której przejmujemy się odciskami palców, mikrośladami, zgodnością genetyczną... takimi tam drobiazgami.

Murphy zmrużyła oczy i ja też, ale jeśli te dwa skupione spojrzenia jakoś na niego wpłynęły, nic nie dał po sobie poznać. Murphy i Denton stoczyli krótki wzrokowy pojedynek: jej wściekłość przeciwko jego nienaruszalnemu spokojowi.

– Agentko Benn! – zawołał.

Kobieta, trochę przed trzydziestką, z sięgającą ramion grzywą przedwcześnie posiwiałych włosów, odwróciła się, przerywając kontemplację zwłok. Miała oliwkową cerę, głęboko osadzone zielone oczy i wąskie, surowe usta. Szła w naszą stronę z jakąś atletyczną zmysłowością, poruszając się jak ktoś, kto w razie potrzeby może być bardzo szybki i bardzo groźny. Z całej czwórki agentów FBI, ona jedna otwarcie nosiła broń. Pod rozpiętym żakietem na tle białej koszuli widziałem paski kabury.

– Proszę wyprowadzić tych dwoje cywilów... – Denton mocniej zaakcentował to słowo – ...z miejsca zbrodni.

Benn kiwnęła głową, nie odpowiedziawszy ani słowem. Czekała. Zbierałem się już do wyjścia, ale znieruchomiałem. Murphy rozsunęła stopy i swobodnie opuściła ręce. Rozpoznałem ten charakterystycznie wysunięty podbródek – tak wyglądała, kiedy przegrywała na punkty w którymś ze swoich turniejów sztuk walki. To znaczy, że była gotowa do starcia. Niech to szlag... Muszę ją jakoś uspokoić, jeśli mamy cokolwiek osiągnąć.

– Murphy – rzuciłem cicho. – Możemy pogadać na zewnątrz?

– Jak diabli – odparła. – Kimkolwiek jest zabójca, w zeszłym miesiącu załatwił sześć osób. Jestem tutaj i zamierzam go dorwać. Wydział w Rosemont dał mi zgodę na dochodzenie.

Murphy gniewnie patrzyła na Benn. Agentka FBI miała nad nią wyraźną przewagę masy ciała i zasięgu rąk. Zauważyłem, że mruży oczy i prostuje ramiona.

– Ma to pani na piśmie? – zapytał Denton. Żyłka na czole zapulsowała bardziej gniewnie. – I naprawdę chciałaby pani, żebym zameldował o tym pani zwierzchnikom, poruczniku?

– Nie przeginaj, Denton – rzuciła Murphy groźnie.

Skrzywiłem się.

– Posłuchaj mnie, Murphy. – Położyłem dłoń na jej ramieniu. – Może wyjdziemy na chwilę na zewnątrz...

Ścisnąłem, tylko trochę.

Murphy odwróciła się do mnie. Zaryzykowała krótkie spojrzenie w moje oczy i rozluźniła się nieco; cień niepewności przemknął jej po twarzy. Stanęła swobodniej, a ja odetchnąłem. Stanowczo nie chciałbym, żeby sytuacja doprowadziła do siłowych rozwiązań – w ten sposób na pewno do niczego nie dojdziemy.

– Zabierz ich stąd – warknął Denton, a w jego głosie zabrzmiała nuta, która wcale mi się nie spodobała.

Benn nie dała nam żadnego ostrzeżenia. Po prostu zaatakowała, szybko i mocno: zrobiła krok w stronę Murphy i wyprowadziła któryś z tych dziwacznych ciosów ze sztuk walki; nie rozpoznałem go, ale był wymierzony w skroń. Murphy zareagowała błyskawicznie: przesunęła dłonie wyżej, do bloku, zanim cios dotarł do celu, przekręciła się, by wytrącić Benn z równowagi, i mocno cisnęła ją na ścianę.

Wyraz twarzy Benn w ciągu pół sekundy zmienił się, przechodząc od szoku i zaskoczenia we wściekłość. Sięgnęła dłonią pod żakiet, zawahała się na pół sekundy, po czym wsunęła ją dalej. Wyjęła pistolet, precyzyjnie jak ekspert, płynnie i szybko, choć na pozór bez pośpiechu. Błysnęły zielone oczy. Rzuciłem się na Murphy, zderzyłem z nią i powaliłem na podłogę w chwili, gdy padł strzał, w murach niewykończonej restauracji głośniejszy niż bliskie uderzenie gromu. Oboje wylądowaliśmy na zakurzonej podłodze.

– Benn! – krzyknął Denton.

Skoczył do niej i nie zważając na pistolet, stanął między uzbrojoną kobietą i nami. Słyszałem, jak mówi coś do niej, cichym, stanowczym głosem.

– Ty obłąkana suko! – wrzasnąłem. – Co ci odbija?

Dwaj inni agenci FBI i kilku funkcjonariuszy z zewnątrz wbiegli do pomieszczenia. Murphy stęknęła i przyłożyła mi łokciem w brzuch. Jęknąłem w odpowiedzi i stoczyłem się z niej. Oboje podnieśliśmy się na nogi, cali i zdrowi.

– Co tu się stało, do diabła? – zapytał jeden z policjantów, starszy mężczyzna z przerzedzonymi siwymi włosami.

Denton odwrócił się do niego, spokojny i chłodny.

– Przypadkowy strzał. Nastąpiło drobne nieporozumienie i broń agentki Benn przypadkowo wystrzeliła.

Policjant podrapał się po głowie i spojrzał na Murphy.

– To prawda, pani porucznik?

– Jak szlag! – wtrąciłem. – Ta obłąkana dzi...

Murphy wbiła mi łokieć w żołądek i rzuciła wściekłe spojrzenie.

– Prawda – powiedziała, kiedy rozcierałem brzuch. – Było właśnie tak, jak mówi agent Denton.

Wytrzeszczyłem oczy.

– Murphy, daj spokój. Przecież ta kobieta...

– ...miała wypadek z bronią – dokończyła twardo Murphy. – Mógł się zdarzyć każdemu.

Popatrzyła na starszego policjanta; zamrugał niepewnie, po czym wzruszył ramionami.

Denton odwrócił się do nas i przez chwilę w skupieniu przyglądał się Murphy. Potem skinął głową.

– Roy, George. Może sprawdzicie, czy porucznik Murphy dobrze się czuje, i odprowadzicie ją do samochodu?

– Pewnie, Phil. Pewnie – odpowiedział chudy dzieciak z rudymi włosami, dużymi uszami i piegami na twarzy. – Uhm... Panie Dresden, pani porucznik, może wyjdziemy na zewnątrz i zaczerpniemy trochę świeżego powietrza? Jestem Roger Harris, a to agent Wilson.

Drugi gość z FBI, potężny typ z nadwagą, po czterdziestce, z zakolami nad czołem i brzuchem wylewającym się nad paskiem, skinął tylko na nas i ruszył do drzwi. Murphy przez chwilę patrzyła jeszcze wściekle na Dentona, ale zaraz odwróciła się na pięcie i poszła za ciężkim Wilsonem. A ja za nią.

– Nie mogę uwierzyć... Nic ci się nie stało? – zwróciłem się szeptem do Murphy.

– Ta suka próbowała mnie walnąć – odparła Murphy, nawet w przybliżeniu nie tak cicho.

– Próbowała cię przedziurawić, Murph.

Murphy wypuściła powietrze przez zęby, ale nie zatrzymywała się. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem poszarpane, okaleczone ciało Szpica, otoczone policyjną taśmą. Przyjechała ekipa techniczna i przygotowywała się do przeszukania pokoju. Denton klęczał przy Benn, która ukrywała twarz w dłoniach i wyglądała, jakby płakała. Denton przyglądał mi się; jego szare oczy były wyrachowane i zimne. Katalogował mnie pewnie jako „wysoki, szczupły, ciemne włosy, ciemne oczy, ostre rysy twarzy, brak widocznych blizn”.

Patrzyłem na niego przez dłuższą chwilę i nabrałem przekonania, intuicyjnego wrażenia, którego jednak byłem absolutnie pewien: Denton coś ukrywał. Wiedział o czymś i nie mówił. Nie pytajcie, jak na to wpadłem, ale było w nim coś takiego – to, jak żyły nabrzmiewały mu na czole, jak sztywno trzymał kark – co naprowadziło mnie na tę myśl.

– Ehm... – odezwał się ten dzieciak, Harris.

Zamrugałem nerwowo. Harris otworzył drzwi i przepuścił Murphy i mnie. Wyszliśmy na zewnątrz.

– Trzeba dać Deborah trochę luzu – powiedział. – Naprawdę bardzo przeżywa te zabójstwa Lobo. Niewiele spała przez ostatni miesiąc. Znała któregoś z tych zamordowanych. Od tego czasu jest strasznie spięta.

– Zamknij się, Harris – rzucił z niesmakiem otyły agent Wilson. – Po prostu zamknij dziób. – Zwrócił się do nas dwojga. – Wynoście się stąd. Nie chcę oglądać żadnego z was w pobliżu miejsca zbrodni, o ile nie leży na pani terenie, pani porucznik. Wydział Spraw Wewnętrznych ma dosyć pracy, nie sądzi pani?

Odwrócił się i zniknął w budynku. Rudowłosy dzieciak rzucił nam przepraszający, zażenowany uśmiech, po czym ruszył szybko za grubasem. Zauważyłem, że obejrzał się jeszcze z zamyśloną miną. I zniknął. Drzwi się zamknęły, pozostawiając Murphy i mnie na zewnątrz, poza dochodzeniem i śladami na miejscu zbrodni.

Uniosłem głowę i poprzez czyste powietrze spojrzałem na niemal pełny księżyc. Wilkołaki skaczące przez okna na ochroniarzy gangsterów w niewykończonych restauracjach. Okaleczony trup pośrodku zalanej krwią podłogi. Oszalali agenci terenowi FBI, sięgający po broń i strzelający do ludzi. Trochę kung-fu, trochę Johna Wayne’a, trochę zdawkowych gróźb.

Jak dotąd, pomyślałem roztrzęsiony, kolejna zwykła noc pracy.

Pełnia księżyca

Подняться наверх