Читать книгу Krwawe rytuały. Akta Dresdena - Jim Butcher - Страница 8
Rozdział drugi
ОглавлениеPojechaliśmy na O’Hare. Z bratem Wangiem – niskim, żylastym Azjatą w powłóczystej szacie koloru zachodzącego słońca – spotkałem się w kaplicy w hali odlotów międzynarodowych. Lśniąca łysina i zmarszczki typowe dla człowieka, który dużo się uśmiecha, utrudniały odgadnięcie jego wieku.
– Pani pan Dresden! – Rozpromienił się na widok pudła ze śpiącymi szczeniakami. – Nasz mały pieski pani nam przyniósł!
Brat Wang mówił po angielsku gorzej niż ja po łacinie, co daje pewne pojęcie o jego angielszczyźnie, ale mowa ciała nie pozostawiała wątpliwości. Odpowiedziałem uśmiechem na uśmiech i skłoniwszy lekko głowę, podałem mu skrzynkę.
– Cała przyjemność po mojej stronie – odparłem.
Wang wziął ode mnie skrzynkę, ostrożnie postawił ją na podłodze i zaczął delikatnie przeglądać jej zawartość. Ja przez ten czas rozglądałem się po niedużej kaplicy – cichym miejscu przeznaczonym do medytacji, żeby ci, którzy w coś wierzą, mieli gdzie kultywować swoją wiarę. Służby lotniskowe położyły nowy, niebieski dywan zamiast beżowego, odmalowały ściany, wstawiły nowy pulpit i pół tuzina nowych, miękko tapicerowanych ławek.
Przypuszczam, że takiej masy krwi po prostu nie da się zmyć – plama zostanie, choćby wylano na nią nie wiadomo ile środków czyszczących. Stanąłem w miejscu, w którym sympatyczny staruszek wyzionął ducha, żebym ja mógł żyć. Posmutniałem, ale w moim smutku nie było cienia goryczy; gdyby przyszło nam przeżyć te chwile jeszcze raz, obaj dokonalibyśmy takich samych wyborów. Żałowałem tylko, że tak krótko go znałem. Mało jest ludzi, którzy potrafią nauczyć nas czegoś na temat wiary, nie używając do tego słów.
Brat Wang zmarszczył brwi na widok pokrywającego pieski białego proszku. Z pytającą miną podniósł umazaną na biało rękę.
– Ups – powiedziałem.
– Aha. – Pokiwał głową. – Ups. Okej, ups.
I znów zmarszczył brwi.
– Coś nie tak?
– Czy wszystkie mały piesek w pudełku jestem?
– Zgarnąłem wszystkie, które były w budynku. – Wzruszyłem ramionami. – Może wcześniej ktoś podebrał część z nich.
– Okej – powiedział brat Wang. – Bardziej lepsze mniej niż nic. – Wyprostował się znad pudła i podał mi rękę. – Wielkie dzięki od moich braci.
Uścisnąłem jego dłoń.
– Nie ma za co.
– Samolot leci teraz do domu. – Wyjął zza pazuchy kopertę, dał mi ją, jeszcze raz się ukłonił, po czym zabrał skrzynkę i wyszedł.
Przeliczyłem otrzymane od kapłana pieniądze, co pewnie jakoś tam świadczy o moim cynizmie. Zgarnąłem całkiem pokaźną sumkę za tę robotę. Najpierw musiałem namierzyć czarownika, który ukradł szczenięta, potem go obserwować i węszyć tak długo, aż wiedziałem, kiedy wychodzi coś zjeść. Znalezienie ukrytego pokoju, w którym trzymał psiaki, zajęło mi prawie tydzień, a harowałem po szesnaście godzin dziennie. A ponieważ miałem je nie tylko znaleźć, ale także odzyskać, musiałem jeszcze zidentyfikować pilnujące ich demony i obmyślić zaklęcie je unieszkodliwiające, najlepiej nie paląc przy tym całego budynku. Ups.
Moje wynagrodzenie składało się z dwóch zgrabnych plików Benów Franklinów: rozliczyłem całą masę roboczogodzin, a potem jeszcze dorzuciłem prowizję za windykację. Oczywiście, gdybym przewidział ogniste kupy, stawka jeszcze by wzrosła. Czasem nadgodziny bywają niezbędne.
Wróciłem do samochodu. Thomas siedział na masce. Nie chciało mu się przestawiać Chrabąszcza na parking, więc zajął po prostu kawałek chodnika przed wejściem do terminalu. Policjantka zwróciła mu uwagę, że powinien przeparkować wóz, ale ponieważ była dość atrakcyjną kobietą, a Thomas był Thomasem, to zanim do nich podszedłem, on zdążył sobie założyć na bakier jej czapkę, a ona zaśmiewała się do rozpuku.
– Ej – zawołałem do niego – jedziemy! Mamy robotę.
– Ogromnie mi przykro. – Zdjął czapkę i z lekkim ukłonem oddał ją policjantce. – Chyba że chcesz mnie aresztować, Elizabeth?
– Nie tym razem.
– Ech, ja to mam fart.
Policjantka uśmiechnęła się do niego, a mnie zgromiła wzrokiem.
– Pan Harry Dresden, prawda?
– Tak.
Skinęła głową i włożyła czapkę.
– Tak mi się właśnie wydawało, że pana poznaję. Porucznik Murphy mówi, że porządny z pana gość.
– Dzięki.
– To nie był komplement. Murphy nie jest powszechnie lubiana.
– A to pech. Cały się rumienię, kiedy mi się schlebia.
Zmarszczyła nos.
– Co to za zapach?
– Przypalona małpia kupa – odparłem z kamienną twarzą.
Przez sekundę patrzyła na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie ściemniam, w końcu przewróciła oczami, zeszła z jezdni na chodnik i poszła sobie.
Thomas zsunął się z maski i rzucił mi kluczyki. Złapałem je i wsiadłem za kierownicę.
– No dobra – powiedziałem, kiedy on również wsiadł. – Gdzie znajdę tego gościa?
– Dzisiaj wieczorem urządza imprezkę dla swojej ekipy filmowej w apartamencie na Gold Coast. Drinki, didżej, przekąski itepe.
– Przekąski – powtórzyłem. – Miodzio.
– Tylko obiecaj mi, że nie będziesz wynosił ciastek i orzeszków w kieszeniach.
I Thomas wytłumaczył mi, jak dojechać do eleganckiego apartamentowca kilka mil na północ od obwodnicy.
Przez całą drogę milczał, dopiero pod koniec powiedział:
– Tutaj w prawo. – Podał mi białą kopertę. – Daj to ochroniarzowi.
Skręciłem we wskazaną przez niego alejkę i wychyliłem się przez okno, żeby podać kopertę ochroniarzowi w budce przy parkingu.
Spod mojego fotela dobyło się piskliwe, bulgotliwe warknięcie.
– A to co znowu, u licha? – zdziwił się Thomas.
Zatrzymałem się przy budce i wytężyłem swoje magiczne zmysły.
– Ożeż w mordę, to chyba jeden z tych...
Uderzyło mnie wrażenie tłustego, przyprawiającego o mdłości zimna. Zaparło mi dech w piersi, gdy wraz z zimnem wyczułem upiorny odór trupiarni, smród starej krwi i gnijącego mięsa. Zamarłem, podnosząc wzrok w poszukiwaniu źródła tych odczuć.
Istota, którą wziąłem za ochroniarza, była wampirem z Czarnego Dworu.
Za życia był młodym mężczyzną. Jego rysy wydały mi się znajome, ale po śmierci miał tak wymizerowaną i zasuszoną twarz, że nie miałem pewności, czy się nie mylę. Wyglądał jak karykatura człowieka. Jego oczy pokrywało oślizłe bielmo, a ściągnięte rozkładem wargi łuszczyły się płatami martwego ciała, odsłaniając pożółkłe zęby. Na głowie sterczały mu włosy do złudzenia przypominające kruche źdźbła suchej trawy poprzerastane jakimś mchem lub pleśnią.
Z prawdziwie nadludzką szybkością wyciągnął się w moją stronę i tylko mój magiczny refleks pozwolił mi uniknąć uścisku wychudzonej dłoni na nadgarstku – chociaż niewiele brakowało: czubkami palców złapał mnie za rękaw płaszcza. Próbowałem mu się wyrwać; wampir miał tyle samo siły w palcach, co ja w całym tułowiu, i musiałem się nieźle nawykręcać i naszarpać, żeby się uwolnić. Krzyknąłem ze zgrozą, ale w przypływie strachu mój krzyk zabrzmiał wątło i piskliwie.
Rzucił się na mnie. Wyśliznął się przez okienko w budce niczym jakiś liofilizowany wąż, a ja w ułamku sekundy zdałem sobie sprawę, że jeżeli zaczniemy się mocować w samochodzie, lekarze będą później wydłubywać moje organy do przeszczepu z góry złomu i części zamiennych.
Byłem za słaby, żeby coś na to zaradzić.