Читать книгу Florencja córka diabła - Joanna Chmielewska - Страница 5
ОглавлениеCzwartego dnia wesele skończyło się definitywnie. O wczesnym poranku Zygmuś Osika, uczestniczący w obrzędach wprawdzie z przerwami, ale za to intensywnie, wyszedł przed dom i niemrawo, wzrokiem nie bardzo bystrym, popatrzył w dal. Dal wypadała stosunkowo blisko, bo ograniczała ją ściana lasu.
Patrzył dłuższą chwilę, zanim oglądany widok dotarł mu do świadomości. Widział coś znajomego i profesjonalizm w jego duszy odezwał się nieśmiałym piknięciem.
Na łące, po drugiej stronie drogi, pasł się koń. Ściśle biorąc klacz. Na bani Zygmuś znajdował się ciężkiej, ale widok do niego przemówił. Klacz była młoda, nie miała dwóch lat, coś w niej jednakże uwidoczniało się takiego, że Zygmusiowi znikły sprzed oczu droga, łąka i las, a zamiast nich ujrzał widok zupełnie odmienny. Błękitną wstęgę, stanowiącą od dzieciństwa przedmiot jego marzeń. Załopotały mu chorągwie, usłyszał fanfary, pod sobą poczuł siodło i twarde, sprężyste, końskie mięśnie, wiatr pędu owionął mu twarz. Prawie wytrzeźwiał, popatrzył przytomniej.
„Co za kobyła... – pomyślał. – Za młoda. Czyje to...? Jeszcze półtora roku i Derby ma jak w banku. Po kim ona może być...?”
Obok niego pojawił się nagle brat pana młodego, w stanie wskazującym na równie silny udział w uroczystościach.
– Ty – powiedział Zygmuś, może trochę niewyraźnie. – Kto to jest, ta klaczka? Czyje to i po kim?
Brat pana młodego wytrzeszczył oczy.
– A – rzekł po krótkim zastanowieniu. – To tego. Tego, znaczy, głupka kobyła. Znaczy, kobyła głupka to wylęgła, oźrebiła się, znaczy. To jest źrebię.
– Kto ją pokrył? – spytał Zygmuś zdecydowanie przytomniej.
– Sołtys – odparł bez namysłu brat pana młodego. – Znaczy, może nie osobiście, tylko ogiera załatwił. Za litra. Litra koniaku dostał, ale to paskudztwo.
Zygmuś, w stanie wyczerpania weselem, miał nieskończoną cierpliwość.
– Dobra, przyswajam. Ten ogier, to kto?
Brat pana młodego potarł nieogoloną brodę, podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
– A bo ja wiem? Nie pamiętam. Sołtys ci powie.
– Gdzie on jest?
– Kto?
– Sołtys.
– Głowy nie dam, ale zdaje się, że leży w wannie. Coś mi się obiło o uszy. Na piętrze.
Elegancka nowa willa wiejska została zaprojektowana z rozmachem europejskim i posiadała dwie łazienki. Zygmuś zwiedzał ją na samym wstępie, z wielkim podziwem i uznaniem. Pamięć mu już wracała, orientował się, gdzie na piętrze znajduje się ta druga łazienka imponujących rozmiarów, przypomniał sobie nawet, że wanna w niej została wpuszczona w podłogę, jak na zagranicznych prospektach, i pomyślał, że sołtys tam pewnie wpadł. I już został. Może mu było trudno wyjść...
Popatrzył jeszcze raz na klacz i ruszył do domu, bo całe jego jestestwo przywarło do tej istoty na łące i nie mogło się już oderwać. Zygmuś Osika miał końską duszę i był dżokejem z powołania. Ściśle mówiąc, dżokejem jeszcze nie był, dopiero praktykantem, ale do kandydata brakowało mu już tylko piętnastu zwycięstw. Do dżokeja zaś sześćdziesięciu pięciu. Wiedział, że w tym roku tego kandydata zrobi. W Derbach miał szanse wziąć udział, o ile by szło dużo koni, przypuszczał, że w tym roku pojedzie, i pożałował z całego serca, że nie na tej klaczy. Zapewne posadzą go na lidera...
Wchodząc na schody, pomyślał, że to nawet lepiej. To cudo ma teraz około półtora roku, na wiosnę mogłoby zadebiutować jako dwulatka, a w następnym roku pójść w Derbach. Do tego czasu on już odwali swoje sześćdziesiąt pięć zwycięstw, a nawet gdyby nie zdążył, nie szkodzi, pojedzie jako kandydat. I wygra. Ona wszystko wygra, ta klacz...
Jakim sposobem koń z chłopskiej łąki miałby brać udział nie tylko w Derbach, ale w ogóle w gonitwach na służewieckim torze, nie zastanawiał się. Myśl o wszystkich komplikacjach, przez jakie należałoby się przebić, nie miała na razie do niego dostępu. W tej fazie trzeźwienia na czele jego wszystkich potrzeb stal sołtys.
Mniej więcej po godzinie wysiłków oprzytomniał do reszty i pomyślał, zupełnie już trzeźwo, że łatwiej mu przyjdzie wygrać Derby niż uczłowieczyć sołtysa. Mimo wywleczenia go z wanny i ustawienia na nogach, jednego ludzkiego słowa nie mógł z niego wydobyć, ponadto widać było, że polska mowa do tego stworu nie dociera. Poszedł najpierw po rozum do głowy, a potem na dół, do sali weselnej. Nie zwracając uwagi na nielicznych biesiadników w rozmaitym stanie, znalazł jakieś naczynie, butelkę z bezbarwnym płynem, i kilka porozrzucanych po stole ogórków konserwowych, rozejrzał się, wypatrzył jeszcze ocalałą butelkę piwa i wszystko to razem zaniósł na górę, do łazienki, gdzie sołtys odpoczywał na sedesie, miękko wsparty o niski rezerwuar. Nie patrząc na Zygmusia, wymówił pierwsze zrozumiałe słowo.
– Klina...
Bez wdawania się w dyskusje Zygmuś posłużył lekarstwem. Sołtys dość zręcznie przechylił szklankę, otrząsnął się i częściowo otworzył oczy. Odczekawszy chwilę, podjął wysiłek konwersacji.
– Kwa-szusz-ka-pusz-ty...
Zygmuś zrozumiał wypowiedź, bo przed oczami ciągle miał widok z łąki, co wprowadzało jego bystrość na niebosiężne szczyty, i podsunął mu ogórka. Sołtys odgryzł kawałek, skrzywił się i resztę wyrzucił za siebie. Ogórek odbił się od ściany i wpadł do bidetu. Zygmuś pomyślał, obejrzał butelkę piwa. Tuborg, chyba z promu, kapsel powinna mieć odkręcany... Spróbował, poszło. Wetknął butelkę do rąk pacjenta. Sołtys bez sprzeciwu przechylił ją do ust i odjął pustą. Odetchnął głęboko.
– Już mi lżej – wymamrotał. – Bóg ci zapłać...
Po następnej godzinie obaj znaleźli się wreszcie na świeżym powietrzu. Stali, uczepieni sztachetek ogrodzenia, i z przyjemnością patrzyli na pasące się przed nimi kilka sztuk żywiny. Sołtys w tym momencie kochał Zygmusia nad życie i przepełniała go wdzięczność bez granic.
– Ja ci, bracie ty mój, synu kochany rodzony, całą prawdę powiem, ale trzymaj ty pysk na cztery kłódki zamknięty. Miał być ogier weterynarza i niby on był, ale zaś tam. Sam ją osobiście własną ręką doprowadzałem i jak raz na polu chodził ten...
Mimo resztek zamroczenia urwał, obejrzał się niespokojnie i przechylił do ucha Zygmusia.
– Diabeł...
Zygmuś szarpnął się i odłamał kawałek sztachetki, bo informacja była wstrząsająca. Diabeł, jeden z najlepszych reproduktorów Europy...! Znał jego potomstwo i wiedział, co to znaczy, krycie Diabłem kosztowało majątek! Sołtys nie zwrócił uwagi na wywołane wrażenie i szeptał dalej.
– Jak raz się ona parzyła, bo przez to z nią szłem, a on wywęszył z daleka. Zarżał, aż echo poszło, chłopak go prowadzał, wyrwał mu się z ręki, a kopyta to mu ino załomotały, rany Chrystusowe, kobyła mi się z ręki tyż prawie wydarła, ażem spotniał, że kto usłyszy i przyleci, no i pokrył ją, ani się było czasu obejrzeć. Jakie tam pomaganie, sam z siebie, powiadam ci, Zygmuś, syneczku, prawie że iskry szły...
Zygmuś dostał wypieków.
– Raz...?
– A tam, raz...! Za trzy dni, to już, skarż mnie Bóg, jak na spowiedzi powiadam, specjalnie na niego wyczatowałem. Przeznaczenie to było i wyroki boskie, świeć Panie nad moją grzeszną duszą...
Zygmusiowi modlitwa wydała się nie całkiem a propos, ale nie korygował. Przejęty się czuł do szaleństwa. Nic dziwnego, że mu się w tej klaczy niebieska wstęga objawiła!
– A jej matka po kim?
– A kto ją tam wie. Ale podobnież folbluta.
– I jak zapisane?
– A zapisane to tak, jak miało być, bo z weterynarzem umowa była i co go obchodziło, nawet jak raz wyjechał. Że to po tym jego Marmillonie. Imię dali za matką, Flora jej, a ta Florencja. I naprawdę to ona od Flory po Diable...
– A chłopak co? Ten, co prowadzał?
– Chłopak w drugą stronę się obrócił i włosy rwał, a teraz pary z pyska nie puści, bo na nim by się skrupiło, takiego konia z ręki puścił... Klęczał przede mną i żebrał, żeby nie skarżyć...
Zygmuś trzymał się ułamanej sztachetki i czuł wyraźnie, jak wewnątrz rośnie mu coś upojnie potężnego. Nie omylił się, w tej młodej klaczy ujrzał pochodzenie! Jeśli uda się załatwić co trzeba, jeśli istotnie jej matka, ta Flora, jest folblutem, ma rodowód jak się należy... Marmillon też koń, weterynarz, skoro trzyma reproduktora, zadbał chyba o to, żeby był pełnej krwi, więc oficjalne dane może wystarczą...
– Ten właściciel, to co? – spytał gwałtownie. – Ten od Flory?
– A co, nie mówiłem ci? Miastowy głupek. Za lasem ma gospodarstwo, z tamtej strony. Puste pole i straszydło takie stoi, chałupa to miała być, znaczy willa, ale nie skończył, pół na oborę zostawił i do niczego niepodobne. Litra dał, żebym z tą Florą poszedł, bo rano trza było, a on niezdatny...
Zygmuś porzucił podupadające wesele, po którym plątały się już tylko jakieś niedobitki. Wędrując przez nieużytek, zastanawiał się, co właściwie powinien zrobić. Nakłonić sołtysa do wyznania prawdy i narazić chłopaka ze stadniny na straszne konsekwencje? Pozostawić tę Florencję zapisaną pod fałszywymi danymi? Zrobić kant z Diabłem? A jeśli wyjdzie kiedyś na jaw...? Sołtys na łożu śmierci może doznać wyrzutów sumienia i wyspowiadać się z tego krycia... Ale po pierwsze, może ksiądz się nie połapie, na wyścigach chyba nie grywa, a po drugie sołtys jeszcze młody i do łoża śmierci mu raczej daleko... W każdym razie trzeba się dokładnie rozeznać w sytuacji, a jakby co, panna Monika mu pomoże...
Przekazany mu przez sołtysa opis budowli okazał się zadziwiająco ścisły. Istotnie, w polu pod lasem wznosiło się straszydło, częściowo murowane, częściowo drewniane, pokryte prowizorycznym dachem i w połowie bardzo podobne do obory. Drzwi do tego czegoś, ze zwyczajnych, nawet niezbyt grubych i nie heblowanych desek, okazały się zamknięte, ale okna były uchylone, Zygmuś zatem załomotał pięścią.
Łomotał tak dosyć długo i właściwie tylko po to, żeby mieć jakieś zajęcie przy intensywnym rozmyślaniu, bo był przekonany, że wewnątrz nikogo nie ma. Pewnie, w letnim czasie i o tej porze, jedenasta godzina, gdzież by ktokolwiek siedział w domu, a do tego jeszcze w takim... Gdzieś ten właściciel polazł i trzeba będzie poczekać, aż wróci...
Już się zamierzył pięścią ponownie, kiedy nagle zza drzwi coś usłyszał. Jakby człapiące, szurające kroki. Powstrzymał gest i zaczekał.
Ktoś przekręcił klucz i drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Za nimi stał młody facet w okularach, w piżamie i w rannych, przydeptanych kapciach, rozczochrany i najwyraźniej w świecie rozpaczliwie zaspany. Popatrzył na Zygmusia trochę nieprzytomnie.
Zygmuś zawahał się. Trafił chyba na jakiegoś gościa, letnika może, bo nie mógł to być przecież miastowy głupek. Miastowy głupek gospodarzył tu, na tych hektarach, miał konie i krowy, także grunt, na którym już się powinny zaczynać sianokosy, powinien był odstawiać mleko, karmić zwierzęta... Jaki gospodarz sypia do południa w letnim czasie?
– Ja do warszawiaka – powiedział niepewnie. – Tu taki jeden z Warszawy gospodaruje.
– No – zgodził się rozczochraniec w piżamie i ziewnął. – To ja. A co?
Zygmusiowi na moment odjęło mowę. Potem błysnęły mu dwie myśli. Jedna, że może on ma ludzi, którzy odwalają robotę i nawet ich nie trzeba pilnować, i druga, że taki idiotyczny facet może sprzedać swoją klacz, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Ta druga myśl natchnęła go nadzieją.
– Pan ma konia – powiedział zdecydowanie.
– Mam, nawet trzy – przyświadczył rozczochraniec i cofnął się w głąb. – Proszę bardzo, niech pan wejdzie. Napije się pan herbaty? A co, może któryś wlazł w szkodę?
Zaproszenie na herbatę Zygmuś przyjął bez namysłu i od razu zaprzeczył, jakoby ktokolwiek do któregoś konia miał pretensje. Rozczochrańcowi nawet to nie ulżyło, robił wrażenie wprawdzie zaspanego, ale przy tym beztrosko zadowolonego z życia. Tyle że dość niemrawo.
Przy herbacie Zygmuś mu pomógł, bo robota posuwała się tak nieudolnie, że zanosiło się wręcz na fajf. Usiedli w końcu przy stole. Dopiero teraz Zygmuś zwrócił uwagę, że z tej drugiej części budowli, z tej podobnej do obory, dobiega cały czas ryk krów. Nadstawił ucha.
– Ryczą, jakby głodne? – zauważył pytająco.
Rozczochraniec westchnął.
– Może i głodne. Trzeba je wypuścić.
– Dobra, to ja mogę – zaofiarował się Zygmuś po krótkim wahaniu, licząc na to, że zasługa ułatwi interesy.
Rozczochraniec kiwnął głową i ukroił sobie kawałek kaszanki. Zygmuś załatwił sprawę siedmiu krów, stwierdzając przy okazji, że wszystkie są okropnie chude. Wygonił je na łąkę, ograniczoną elektrycznym pastuchem, zauważył, że w jednym miejscu drut był przerwany, co wykluczało obecność w nim prądu, z powątpiewaniem popatrzył na chciwie skubiące trawę bydło i pocieszył się przypuszczeniem, że może już mają wyrobiony odruch warunkowy. Wrócił na herbaciane przyjęcie.
– Pański źrebak, klaczka, chodzi po tym pastwisku Lipkowskiego – zaczął bez dalszej zwłoki, bo niecierpliwość go pchała, a żadne zabiegi dyplomatyczne nie przychodziły mu do głowy.
Miastowy głupek chętnie przyświadczył.
– A tak. Ale Lipkowski się zgodził. Wszystkie moje konie tam się pasą, bo drutu one się boją, a zdaje się, że ten jego Sławcio chciał być na weselu. I co?
Zygmuś zrozumiał, że w ten delikatny sposób gospodarz chce się dowiedzieć, po co właściwie gość przyszedł i czego chce. Najwidoczniej nie żywił złudzeń, iż celem jego było wyłącznie wypuszczenie na trawę głodnych krów.
Zdecydował się wziąć byka za rogi.
– No i ta pańska źrebica mi się spodobała. Nie sprzedałby pan jej?
– Komu?
– A chociażby mnie, tak na przykład.
– I na co ona panu? To pełna krew, wierzchówka.
– Toteż właśnie. Ja jeżdżę.
– Ale ona za młoda!
– No to przecież urośnie, nie? Znaczy, rozwinie się, mam na myśli, wydorośleje? Sam bym ją wychował... Ale tak w ogóle, to ja chciałem o jej matkę spytać. Ona pańska, tak? Flora jej na imię. Rodowód pewno ma?
Niemrawy rozczochraniec jakby się odrobinę ożywił. Ziewnięcie powstrzymał w połowie i w oku mu coś zaświeciło. Zdjął łokcie ze stołu, odsunął nieco krzesło i oparł ręce na obgryzionych i odrapanych poręczach.
– Ma, oczywiście. W moich oczach się urodziła. Matka Forsycja, z warszawskiego toru zeszła chora, guza miała na nodze i nie chcieli jej. Jeremiasz ją potem prywatnie operował i proszę, a mówili, że nic z niej nie będzie! Pewnie, do wyścigów już się nie nadawała, ale tak ogólnie trzymała się doskonale i była w pięknej formie, kiedy została pokryta. I to kim! Saraganem!
Dla Zygmusia wszystkie imiona i nazwy zabrzmiały nagle znajomo. Jeremiasza znał osobiście i żywił dla niego cześć bez mała boską, o tej Forsycji coś mu się o uszy obiło, nie wiedział tylko, że Saragan miał w tym swój udział. Jakim cudem doprowadzili do pokrycia wybrakowanej klaczy takim ogierem...?!
– I pan ma to wszystko w rodowodzie? – spytał, usiłując taktownie ukryć niedowierzanie.
– Oczywiście! Flora, po Saraganie od Forsycji. Pan się pewno dziwi? Nie ma co się dziwić, ta Forsycja należała do córki jednego takiego, odkupiła ją po operacji, a ten jeden taki, to właściwie mógł wszystko. Jakby się uparł, to ja nie wiem, ale może premierem by ją pokryli...
– Saragan lepszy... – wyrwało się Zygmusiowi.
Z niepokojem obserwował przemianę, jaka nastąpiła w jego rozmówcy. Całkowicie przestał być zaspany, nie ziewnął ani razu, po niemrawości pozostał ledwo ślad, zaczął mówić przytomnie, z ożywieniem i wyraźną znajomością tematu. Niedobrze. Konie być może, stanowią jego hobby... Wyrwanie mu tej źrebicy może okazać się nie takie łatwe, bez panny Moniki chyba się nie obejdzie...
– Mogę ją zobaczyć?
– Którą?
– Tę Florę.
– A proszę bardzo. U Lipkowskiego chodzi. Pan poczeka, ja się tylko ubiorę i razem pójdziemy.
Po pięćdziesięciu minutach do szaleństwa zniecierpliwiony Zygmuś przestał oglądać i oceniać osobliwe gospodarstwo i zaczął się zastanawiać, w co też ten facet się ubiera. Frak...? Muszkę wiąże...? Lato jest, powinien włożyć gacie, spodnie i koszulę, niechby się umył przedtem, ile czasu można się myć...? Zasnął w wannie...? Gdzie tu wanna, w tym prymitywie?! No, niechby się ogolił... Godzina dochodzi, loków sobie chyba nie kręci...?!
Nagle nabrał obaw, że oderwany od rozmowy o koniach niemrawiec najzwyczajniej w świecie na nowo położył się spać. Zaniepokojony, skierował się znów ku domowi, niemrawiec jednakże właśnie w tej chwili ukazał się w drzwiach.
– Znalazłem – powiedział z zadowoleniem. – Szukałem tej jej metryki, jest. Proszę bardzo.
Po drodze Zygmuś chciwie obejrzał papiery. Zgadzało się, Flora, po Saraganie, od Forsycji po Aquino. Próbował przypomnieć sobie, czy na tej łące Lipkowskiego widział jakiegoś siwego konia, potomstwo Saragana, jeśli brało cechy po ojcu, przeważnie było siwe. Nie, chyba nie, zatem ta Flora podobna jest zapewne do matki. Jak to tam było z tą Forsycją, kretyn, że też nie słuchał dokładnie! Ale jednak coś pamiętał, zdaje się, że niezła była, dostała tego guza jako trzylatka, na początku sezonu, a żałowali jej bardzo, bo miała wielkie szanse na Derby... Tak, było gadanie, że kiedyś Wągrowska miała strasznego pecha, najlepsze konie diabli jej brali, Forsycja też była w jej stajni... W porządku, z tego wynika, że cechy po matce nie gorsze prawie niż po ojcu...
Na łące Lipkowskiego pasło się osiem zwierząt. Sześć koni, jedna koza i jeden baran, świeżo ostrzyżony. Z powątpiewaniem Zygmuś przyjrzał się koniom. Dwa potężne perszerony, jeden półkrewek, wałach, najwidoczniej dość stary, dwie dorosłe klacze i źrebica. Żadna z dorosłych klaczy nie wyglądała na córkę Forsycji i Saragana, jedna była doskonale utrzymanym koniem pociągowym, druga zaś prezentowała przerażające zapasienie; gruba jak beczka. Popatrzył pytająco na towarzysza.
– Flora! – zawołał z czułością miastowy głupek.
Zapasiona klacz podniosła głowę i podbiegła ku nim lekkim galopem. Ujrzawszy ruch, Zygmuś uwierzył w jej pochodzenie. To była wspaniała klacz, zmarnowana kompletnie, zapasiona, nie jeżdżona, nie trenowana, perła, można powiedzieć, rzucona w gnojówkę i obrośnięta mierzwą. Ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć czegoś, co by mu uniemożliwiło dalsze pertraktacje.
Miastowy głupek klepał ją po szyi i podawał na dłoni kostki cukru. Klacz przez niskie sztachety założyła mu łeb aż na plecy. Najwyraźniej kochała swojego pana i Zygmusiowi głupio przeleciało przez głowę, że te kobiety rzeczywiście są nieobliczalne. Kochać takiego idiotycznego pana...! Swoją drogą, nic dziwnego, że nie można jej było rozpoznać od razu...
– No tak – odezwał się wreszcie i odchrząknął. – To co by pan powiedział, jakby kto chciał kupić tamtą? Florencję?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki