Читать книгу Las Pafnucego - Joanna Chmielewska - Страница 5

1. Goście ze spalonego lasu

Оглавление

W ogromnym, gęstym, pięknym lesie pojawiła się prawdziwa wiosna. W samym środku tej wiosny wielki niedźwiedź Pafnucy postanowił zapoznać swoją żonę, Balbinę, ze wszystkimi przyjaciółmi, jakich zdobył w ciągu czterech lat życia. A także, przy okazji, pokazać jej różne miejsca, które wcześniej zwiedzał sam. Balbina przybyła bardzo niedawno z innego lasu, który się spalił, i wszystkie zwierzęta stamtąd przywędrowały do puszczy Pafnucego.

Oczywiście Balbina od pierwszej chwili pokochała najlepszą przyjaciółkę Pafnucego, wydrę Mariannę, i razem z Pafnucym przebywała nad jeziorkiem Marianny prawie przez cały tydzień. Marianna i jej mąż, Łukasz, łowili ryby, a Balbina i Pafnucy jedli je z wielkim zapałem. Balbina była bardzo wygłodniała, jeszcze bardziej niż Pafnucy, przeszła bowiem strasznie długą drogę i przez cały ten czas miała niewiele do jedzenia, ponieważ panowała zima, a w zimie niedźwiedzie zazwyczaj śpią. Po tygodniu poczuła się już znacznie lepiej, wspólnie z Pafnucym wybrała się zatem na zwiedzanie okolicy.

Porzucili jeziorko Marianny także z grzeczności, ponieważ Mariannie urodziły się dzieci, dwa małe wydrzątka, które wymagały opieki i nie należało zawracać jej głowy niczym dodatkowym.

– Nie będziemy ci przeszkadzać, bo widać, że masz pełne ręce roboty – powiedziała Balbina ze współczuciem. – Pomóc ci nie możemy, twoje dzieci są jeszcze trochę za małe na zabawę z niedźwiedziem. Wrócimy później.

– Tylko nie odchodźcie nigdzie daleko! – zawołała za nimi Marianna. – Dzieci dziećmi, a bez Pafnucego z pewnością o niczym się nie dowiem. Wpadnijcie chociaż na chwilę, żeby Pafnucy mógł mi opowiedzieć, co się działo gdzieś tam!

– Wpadniemy i opowiemy ci wszystko – obiecał Pafnucy.

Podzielił się z Balbiną dwiema ostatnimi rybami, wyłowionymi na pożegnanie przez Łukasza, i ruszył w las.

Przede wszystkim zaprowadził Balbinę do leśniczego, który kochał go wprost bezgranicznie od czasu, kiedy Pafnucy, razem z innymi zwierzętami, uratował mu życie. Pafnucy również kochał leśniczego, ponieważ dostawał od niego najlepsze w świecie kruche ciasteczka z miodem. Specjalnie dla niedźwiedzia piekła je żona leśniczego.

Leśniczego zresztą kochały wszystkie zwierzęta, był to bowiem człowiek wyjątkowo rozumny i porządny. Dbał o nie, opiekował się nimi, starał się dla nich o pożywienie w zimie i doskonale pilnował całego lasu.

Siedział akurat w domu w towarzystwie drugiego leśniczego, tego, który przedtem strzegł spalonego lasu, i obaj razem, bardzo zmartwieni, zastanawiali się, jak ten spalony las ożywić i doprowadzić do porządku. Gdzie posadzić nowe drzewa i skąd przywieźć nową ziemię, bo ta spalona była niedobra i nic na niej nie chciało rosnąć. Leśniczy ze zniszczonego lasu martwił się dodatkowo o wszystkie swoje zwierzęta, które musiały pouciekać przed ogniem i straciły domy, a najbardziej martwił się o wielką i piękną niedźwiedzicę, gdzieś zaginioną.

Pafnucy z Balbiną podeszli aż do samej furtki i oczywiście psy leśniczego natychmiast zaczęły szczekać.

– Cześć, Pafnucy! – wykrzykiwały między szczeknięciami. – Witaj! Jak się masz? Czy to twoja żona? Wiemy, jak się nazywa, Balbina! Witaj, Balbino!

– Dzień dobry – powiedziała grzecznie Balbina. – Skąd mnie znacie?

– Twój leśniczy tu siedzi i rozpacza, że gdzieś zginęłaś – odpowiedziały psy jeden przez drugiego, na wyścigi, robiąc przy tym okropny hałas. – Dobrze, że ją tu przyprowadziłeś, Pafnucy, niech on się już przestanie martwić. Cały czas słyszymy ich rozmowę.

– Myślę, że oni was też doskonale słyszą – uczynił przypuszczenie Pafnucy. – I już pewnie wiedzą, że przyszliśmy. Dziwię się, że jeszcze nie wyjrzeli.

Psy okazały trochę irytacji, a trochę pobłażliwości.

– Muszą się pozbyć kotów – wyjaśnił jeden. – W czasie rozmowy koty wlazły im na kolana i przyniosły swoje małe kocięta. Mają na sobie pełno kotów i tak siedzą.

– A obaj są dobrymi ludźmi i nie zepchną ich, tylko powoli gdzieś odłożą – dodał drugi. – Koty ich uwielbiają. Korzystają z każdej okazji, żeby posiedzieć im na kolanach. Albo nawet na głowie.

W tym momencie leśniczy wyszedł przed dom i za furtką swojego ogrodu ujrzał dwa niedźwiedzie. Przez chwilę prawie nie wierzył własnym oczom, a potem wielkim i radosnym krzykiem wezwał drugiego leśniczego.

– To bardzo przyjemnie, kiedy ktoś nas tak wita – powiedziała Balbina, kiedy już wielkie wybuchy radości trochę przycichły, a wszystkie ciasteczka zostały zjedzone. – Pafnucy, twój leśniczy bardzo mi się podoba.

– Teraz to już jest nasz leśniczy – przypomniał jej Pafnucy. – Zostaniemy w naszym lesie bardzo długo, bo twój dawny las tak prędko nie odrośnie. Możliwe, że i nasz las by się spalił, gdyby nie Bingo.

– Co to jest Bingo? – zaciekawiła się Balbina.

– Bingo to jest słoniątko, które uciekło z cyrku i przyszło do nas z wizytą – wyjaśnił Pafnucy i potem musiał już opowiedzieć Balbinie porządnie o cyrku, o słoniątku, o wielkiej burzy i o pożarze, który został ugaszony strumieniem wody ze słoniowej trąby. Trwało to strasznie długo, ale Balbina słuchała z wielkim przejęciem.

– Słyszałam, że z dziećmi zawsze są takie okropne kłopoty – powiedziała. – Sam popatrz, uciekają z domu, nikną z oczu rodziców i wszyscy się o nie okropnie martwią. Ale tym razem przynajmniej był z tego jakiś pożytek.

– Bardzo wielki pożytek – powiedział Pafnucy z naciskiem.

Balbina od razu przyznała mu rację i przyjrzała się czemuś małemu, co siedziało pod krzakiem i popiskiwało żałośnie, najwyraźniej w świecie śmiertelnie przestraszone. Trochę było podobne do kotów leśniczego, które Pafnucy znał osobiście, ale zarazem trochę inne. Miało szare futerko, szeroko otwarte, wytrzeszczone oczka i sterczące uszka z pędzelkami na końcach.

– O, masz ci los – powiedziała Balbina. – Czyjeś dziecko.

Wszystkie zwierzęta zawsze doskonale wiedzą, czy coś jest dzieckiem, czy też kimś dorosłym, Pafnucy zatem kiwnął głową, chociaż takiego stworzenia nigdy przedtem nie widział.

– To nie kot – zawyrokował. – Koty leśniczego nie odchodzą tak daleko od domu i nie pchają się do środka lasu.

– Ciekawe, dlaczego – zainteresowała się Balbina.

– Psy mówią, że są na to zbyt leniwe – wyjaśnił Pafnucy. – Nie wiem, skąd to małe się tu wzięło i dlaczego się tak okropnie boi.

– Bo małe – odgadła Balbina. – Czy nie trzeba czegoś zrobić?

– Z pewnością trzeba – zmartwił się Pafnucy. – Tylko co?

W tym momencie z sąsiedniego drzewa, niczym szara błyskawica, spadło coś znacznie większego wprost na małe stworzonko. Przykryło je sobą, nastroszyło się, jakby napęczniało i zasyczało groźnie w kierunku Pafnucego i Balbiny.

– No, całe szczęście, znalazła się mamusia – odetchnęła Balbina z ulgą.

– To już nic nie musimy robić – powiedział Pafnucy również z ulgą. – Dzień dobry. Kim jesteś?

Nad ich głowami zaszeleściło i zagwizdało.

– O, rysica – powiedziała wilga z niskiej gałęzi. – Pafnucy, ona cię nie zna. To wariatka.

– Precz stąd! – zasyczała dziko rysica. – Nie zbliżać się, bo wydrapię wam oczy! Odsunąć się, ale już!

– Odsuńmy się dla świętego spokoju – rzekła pośpiesznie Balbina. – Pafnucy, proszę cię... Ona się boi o dziecko.

Pafnucy zdziwił się niezmiernie, bo dotychczas nie bało się go nigdy żadne zwierzę, nawet krowy i owce na łące wiedziały, że nikomu nie robi nic złego, ale posłusznie uczynił dwa kroki do tyłu.

– Boisz się zupełnie niepotrzebnie – zapewnił rysicę łagodnym głosem. – Ja jestem dobrym niedźwiedziem pod ochroną, a to jest moja żona, Balbina, która lubi małe dzieci. Możemy się zaprzyjaźnić. Dziwię się, że cię dotychczas nigdy nie widziałem.

Nad głową rysicy, na grubym konarze, pojawiła się znienacka kuna.

– Hej, cześć – powiedziała. – Jak się macie. Ona chyba też jest ze spalonego lasu. Balbina, nie spotykałaś jej tam?

– Jakoś się nie złożyło – odparła Balbina, przyglądająca się rysicy z wielkim zainteresowaniem.

Rysica, która już zaczynała wygładzać swoje futro, uniosła głowę, spojrzała na kunę i nastroszyła się na nowo.

– Zjeżdżaj stamtąd! – prychnęła z furią. – Żadnego gadania! Co to w ogóle za zbiegowisko, mam wam pokazać, co potrafię?!

– Oj, dobrze już, dobrze – skrzywiła się kuna i przeskoczyła nad głowy Balbiny i Pafnucego. – Akurat nie mam co robić, tylko się czepiać twoich dzieci. Zwierzęta ze spalonego lasu są naszymi gośćmi i nikt im nie zrobi nic złego. Przestań wyczyniać histerie.

– Dobrze ci mówić – mruknęła rysica, ale znów jęła układać gładko swoje futro na grzbiecie i bokach. – Zaraz. Zaniosę tego bachora do domu i możemy porozmawiać.

Chwyciła zębami małe rysiątko za skórę na karku i błyskawicznie wspięła się po pniu drzewa do ogromnej dziupli. Rysiątko coś pisnęło. Rysica bez ceremonii wrzuciła je do środka dziupli, zbiegła na dół, znikła w krzakach, wróciła z kawałem jakiegoś mięsa, znów wspięła się na drzewo, wrzuciła do dziupli także i mięso, po czym zeskoczyła na wielki, wystający korzeń i wreszcie usiadła spokojnie. Wszystko to uczyniła w takim tempie, że wręcz w oczach migało.

– Musiałam im dać jeść – wyjaśniła niechętnie. – Co za dzieci, ledwo przedwczoraj spojrzały na świat, a już się pchają do mięsa. Myślałam, że coś upoluję, ale leżało tu blisko... Skąd się właściwie wzięło?

– Masz na myśli mięso? – upewnił się Pafnucy.

– A cóż by innego? Mięso gotowe do jedzenia. Samo tu przyszło czy co?

– Nie bądź głupia – skarciła ją kuna. – To leśniczy przyniósł. Wie wszystko i dba o jedzenie dla zwierząt, szczególnie dla tych ze spalonego lasu. Z pewnością wie także, ile masz tych dzieci.

– Ile masz dzieci? – spytała z zaciekawieniem Balbina.

– Dwoje – odparła rysica. – Synka i córeczkę. Przepraszam, powinnam się przedstawić, bo już widzę, że nie jesteście wrogami. Przez te moje dzieci robię się trochę nerwowa. Nazywam się Cytra i rzeczywiście uciekłam ze spalonego lasu, i możecie sobie wyobrazić, jak wyglądały moje ostatnie dwa tygodnie podróży z małymi dziećmi i bez pojęcia, gdzie znajdę bezpieczne miejsce. Jestem tu dopiero trzeci dzień.

– I możesz zostać, jak długo ci się spodoba – zapewnił ją stanowczo Pafnucy. – U nas jest bardzo porządny las. I nie przychodzą żadne wycieczki ludzi, a podobno to jest coś zupełnie najgorszego.

Rysica Cytra westchnęła ciężko.

– Owszem, słyszałam o tym – powiedziała. – W czasie ucieczki zdążyłam poznać ludzi. Czy macie tu dużo myszy?

Kuna, wilga i Pafnucy zaczęli jej wszystko wyjaśniać i opowiadać o swoim lesie. Rysica wzajemnie wyjawiła im, że przebywa tu tylko chwilowo, mieszkanie w dziupli wcale jej się nie podoba, ale nie zdołała jeszcze znaleźć niczego odpowiedniego. Wolałaby głęboką norę pomiędzy korzeniami jakiegoś wielkiego drzewa albo wśród głazów i kamieni. Na razie musiała wykorzystać dziuplę, żeby zabezpieczyć dzieci.

– Ruchliwe są nie do wytrzymania – rzekła z lekką irytacją. – Ustawicznie mi się rozłażą, kiedy niosę jedno, drugie mi natychmiast gdzieś ginie. Zresztą, sami widzieliście, Kolec już zdążył wyleźć nawet z tej dziupli. Dałam mu na imię Kolec, bo ledwo się urodził, natychmiast nadział się na kolec tarniny.

– A twoja córeczka jak się nazywa? – spytała grzecznie Balbina.

– Mechatka – westchnęła rysica. – Dla odmiany od razu wytarzała się w czymś białym, co leciało z wiatrem, i cała była zmechacona. No, inna rzecz, że to wszystko działo się zaraz po tej katastrofie z ogniem i nie miałam szans na znalezienie spokojnego kąta. Może teraz wreszcie trochę odetchnę.

W tym momencie jedno z dzieci Cytry zjechało z dziupli w dół po pniu drzewa, drugie zaś, wyglądające na świat, omal nie wypadło za nim. Utkwiło, wychylone w połowie, i gorączkowo usiłowało wrócić, drapiąc korę przednimi łapkami. Oba rysiątka popiskiwały z wielkim niepokojem.

– No i macie! – krzyknęła Cytra, ale nic więcej nie zdążyła powiedzieć ani zrobić, ponieważ z krzaków wypadły małe dziczki i, zaskoczone całym towarzystwem, kwiknęły przenikliwie.

Natychmiast za nimi z łomotem i trzaskiem wypadła ich mamusia, potężna locha.

Nikt, z wyjątkiem Pafnucego i Balbiny, nie pozostał na swoim miejscu, a zgromadziło się pod drzewem już więcej zwierząt. Z zarośli ciekawie wystawiał głowę bardzo młody jeleń Kikuś, pod krzakiem siedział gość, obcy borsuk, blisko niego lis Remigiusz, a po niskich gałęziach skakało kilka wiewiórek. Żadne zwierzę nie miało ochoty narażać się na atak zdenerwowanej dziczej mamusi i wszystkie w mgnieniu oka rozprysnęły się w różne strony. Cytra bez słowa znów chwyciła swoje dziecko za kark i skoczyła na drzewo.

Mamusia małych dziczków zahamowała gwałtownie przed Pafnucym i Balbiną, wpatrując się w nich podejrzliwie.

– Witaj, Leokadio – powiedział czym prędzej Pafnucy. – Nic się nie dzieje i twoim dzieciom nic się nie stało. Możesz się uspokoić.

– Och! – jęknęła Leokadia. – No dobrze, widzę, bardzo was przepraszam. Ale sami rozumiecie, że muszę ich pilnować. Wszystkie dziewięć, jakby się zmówiły, ciągle się gdzieś pchają i tylko mnie denerwują niepotrzebnie. Dzieci, jazda stąd! I proszę się trzymać w gromadzie!

– Eufrozyna ma gorzej – zauważyła wilga pocieszająco. – Jedenaścioro, zdaje się...?

– Jedenaścioro – przyświadczyła Leokadia. – Taka ważna była, że ma więcej niż ja, a teraz o mało nie zwariuje. I mimo wszystko jednak moje są odrobinę grzeczniejsze.

Zapędziła swoje dzieci z powrotem w zarośla i skierowała je w stronę bagienka, gdzie rosły trzciny z bardzo smacznymi korzeniami.

Ledwo Leokadia z dziećmi znikła, po pniu znów ześlizgnęła się Cytra.

– No proszę, nawet porozmawiać nie można – powiedziała z irytacją. – Jakim cudem ja mam znaleźć dom, skoro te rozmaite dzieci chwili spokoju nie dadzą? Co za jakiś rok okropny, najpierw ogień, potem same kłopoty...

– Czekaj – przerwała jej Balbina. – Myślałam, że ogień był wcześniej. Ja też się błąkałam bardzo długo, a już dość dawno tu jestem. Czy mówimy o tym samym lesie i o tym samym pożarze?

– Z pewnością – odparła Cytra po krótkim namyśle. – Mieszkałaś daleko ode mnie i wiem, że u nas był spokój, a u was już się paliło. Potem wiatr się zmienił i poniósł ogień w naszą stronę. U nas zaczęło się palić o wiele później i ja chyba miałam dłuższą drogę. I oczywiście szłam wolniej, ze względu na dzieci. Czy możecie mi coś doradzić w sprawie domu?

– Owszem, możemy – odezwał się Remigiusz z krzaków. – Znam łąkę tuż pod lasem, całą zapchaną myszami. Oraz innym doskonałym pożywieniem. To w tym drugim końcu lasu, niezły kawałek, ale mam wrażenie, że znajdziesz tam nawet kilka domów do wyboru.

– Ejże, Remigiusz! – wykrzyknęła kuna na gałęzi. – A ty co tu robisz? Rzadko się przecież plączesz w środku lasu bez powodu?

Remigiusz skrzywił się i podrapał po głowie.

– Prawdę mówiąc, uciekłem z domu – wyznał z zakłopotaniem.

– Dlaczego? – zdumiał się Pafnucy.

Remigiusz skrzywił się jeszcze bardziej i podrapał za uchem.

– Zdaje się, że cały czas rozmawiamy na ten temat – mruknął. – Potworna ilość dzieci kotłuje mi się w norze, co najmniej trzy sztuki, i już tego nie mogę wytrzymać. Podrzuciłem im kilka... hm... jak by tu powiedzieć... no... kawałków jedzenia... zostawiłem z moją żoną i uciekłem.

– Na ogół nie mieszkasz z żoną – zauważyła wilga.

– Toteż właśnie – potwierdził Remigiusz.

Kuna zachichotała, bo kłopoty Remigiusza bardzo się jej spodobały. Zazwyczaj nie mieszkał z żoną i robił, co chciał, a tu wreszcie dzieci wsiadły mu na głowę. Bardzo dobrze, niech też trochę pocierpi.

I natychmiast jej uciecha się skończyła, ponieważ coś pisnęło za nią i na konarze drzewa pojawiło się małe kuniątko. Kuna odwróciła się błyskawicznie.

– A ty co tu robisz? – krzyknęła. – Gdzie twoja siostrzyczka i braciszek?

– Nie wiem – pisnęło kuniątko. – Gdzieś tam.

– No nie, to rzeczywiście nie do zniesienia! – zdenerwowała się kuna. – Jazda do domu, ale już! Gdzież ja teraz te bachory znajdę, a prosiłam, żeby ich borsukowa przypilnowała! Zmiataj, i marsz tą samą drogą!

Znikła wśród gałęzi, poganiając przed sobą kuniątko.

Rysica Cytra zdecydowała się pójść za radą Remigiusza i od razu rozpoczęła przeprowadzkę w kierunku wskazywanej przez niego części lasu. Wyciągnęła swoje dzieci z dziupli i przenosiła je mały kawałek po jednym, trzymając zębami za skórę na karku.

– W każdym razie to pójdzie szybciej niż gdyby lazły same – wyjaśniła Balbinie i Pafnucemu. – Przejdę całą drogę podwójnie, ale przynajmniej nie będę musiała szukać ich po zaroślach. Do zobaczenia!

– Uważaj na wilki – ostrzegł ją jeszcze Remigiusz. – Też mieszkają w tamtej stronie, chociaż trochę z boku. To znaczy wilki jak wilki, uważaj raczej na małe wilczęta.

– Strasznie ruchliwe dzieci widzę w tym lesie – powiedziała niepewnie Balbina do Pafnucego. – Czy to zawsze tak?

– Nie wiem – odparł Pafnucy, też niepewnie. – Wydaje mi się, że są ruchliwsze niż zwykle, ale to pewnie dlatego, że jest ich więcej. Wiesz, przyszli wszyscy ze spalonego lasu...

– Nazywam się Teodor – wymamrotał obcy borsuk, który do tej pory cicho siedział i do niczego się nie wtrącał. – Też jestem ze spalonego lasu. Ale, całe szczęście, jeszcze nie mam żadnych dzieci.

– Nic się nie martw, będziesz miał w przyszłym roku – pocieszyła go natychmiast Balbina i ruszyła za Pafnucym na dalsze zwiedzanie.

Ponieważ bardzo szybko spotkali jeszcze malutkie wiewiórki, które ustawicznym wyłażeniem z dziupli doprowadziły swoją matkę do rozpaczy, małą ziębę, która wypadła z gniazda, chcąc zbyt wcześnie nauczyć się latać, i najmłodszego wilczka, który wprawdzie umiał odnaleźć drogę do domu, ale bardzo się bał awantury, Pafnucy zdecydował się zmienić plany. Poznawanie lasu było wprost niemożliwe przez te wszystkie dzieci i niewymownie zdenerwowanych rodziców.

– Pójdziemy na łąkę – zaproponował Balbinie. – Jeszcze nie znasz nikogo z tamtej strony, a tam może będzie mniejsze zamieszanie. Tu wszyscy są tak okropnie zajęci kłopotami z dziećmi...

– Ach, to tylko kilka tygodni – powiedziała pobłażliwie Balbina. – Za kilka tygodni będziemy mogli spotykać się z nimi zupełnie spokojnie.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Pafnucy.

– Nie wiem skąd wiem, ale wiem. – odparła Balbina. – Z całą pewnością wiem, że dzieci rosną.

Pafnucy szedł przez chwilę w milczeniu i bardzo głęboko rozmyślał. Czuł odrobinę jakiejś pustki w żołądku i to, nie wiadomo dlaczego, przypomniało mu Mariannę. Nie widział się z Marianną ani wczoraj, ani dziś, a właściwie powinien jej opowiedzieć o rysicy Cytrze, nowej osobie w lesie, a także o całym zamieszaniu i rozmaitych kłopotach. Marianna bez wątpienia oczekiwała wiadomości.

– Czy nie jesteś głodna? – spytał nieśmiało.

– W zasadzie nie – powiedziała z wahaniem Balbina. – Ale gdyby przytrafiła się jakaś konkretna kolacja, sądzę, że byłabym zadowolona.

Pafnucy ucieszył się nadzwyczajnie i już dokładnie wiedział, dokąd powinni pójść w pierwszej kolejności...

*

– No, wreszcie! – wykrzyknęła Marianna na widok dwóch niedźwiedzi, wychodzących z lasu na polankę nad wodą. – Pafnucy, ja nie chciałam, żebyś mi znikał na całą wieczność! W lesie z pewnością się coś dzieje, a ja nic wiem, bo nawet ptaki nie mają czasu powiedzieć jednego zdania! Miałam nadzieję, że przyjdziecie. Proszę!

I z triumfem wskazała wielki stos świeżo wyłowionych ryb. Za stosem siedział jej mąż, Łukasz, pilnujący dwóch małych wydrzątek.

Pafnucemu na widok stosu zaświeciły się oczy. Jednakże bardzo pokochał Balbinę, nie rzucił się zatem od razu do ulubionego pożywienia, tylko zwolnił troszeczkę i z pięknym ukłonem zaprosił Balbinę na kolację. Balbina przyjęła poczęstunek z przyjemnością, nie strojąc żadnych fochów, a Pafnucy czym prędzej poszedł za jej przykładem.

Marianna przyglądała się temu z wielkim zainteresowaniem.

– No no, widzę, że ją naprawdę kochasz – powiedziała z uznaniem. – Ale jestem pewna także, że masz jakieś wiadomości. Coś się przytrafiło?

– Marianno...! – zaczął ostrzegawczo Łukasz, ale więcej nie zdążył powiedzieć, bo Pafnucy już wpadł w zapał. Zarówno do jedzenia, jak i do opowieści.

– We wpałochego łachu łychła łychyka – powiadomił skwapliwie wydry. – Machyka che Chykła...

Balbina zachowała więcej umiaru. Zauważyła wyraz twarzy Marianny i Łukasza i potężnie rąbnęła Pafnucego łokciem w bok, dzięki czemu umilkł i po krótkiej chwili rozpoczął jeszcze raz.

– Ze spalonego lasu przyszła rysica i nazywa się Cytra – powiedział szybko. – Ma dwa małe rysie, znaczy dzieci, okłokme łuchyche...

Marianna zacisnęła zęby, nie powiedziała ani słowa i skierowała wzrok na Balbinę.

– Okropnie ruchliwe – przetłumaczyła Balbina. – Śliczne rysiątka, ale rzeczywiście nieznośne. Cytra szuka domu. Przepraszam cię bardzo, ale te ryby są wyjątkowo doskonałe...

Pafnucemu udało się przełknąć wspaniałą, smakowitą porcję, uznał zatem, że może podjąć opowiadanie.

– Remigiusz jej poradził, gdzie może znaleźć ten dom – powiedział i następna ryba jakoś sama weszła mu do ręki. – Remigiusz był w lesie, kokechach kuchał ukek ch gogu, go kam gał geky...

Marianna nie wytrzymała.

– Pafnucy, nie! – wrzasnęła okropnie, aż małe wydrzątka przycupnęły w trawie i wytrzeszczyły oczy. – Nie wszystko naraz! Po kawałku może uda mi się zrozumieć, rysie w naszym lesie znalazły się po raz pierwszy, to nadzwyczajnie interesujące! Mów pomiędzy rybami! Balbina, proszę cię...!

Pafnucy właśnie znów przełknął, więc mógł powtórzyć zdanie.

– Ponieważ musiał uciec z domu, bo tam miał dzieci. Tak powiedział. Kchy chkuky...

– Trzy sztuki – wyjaśniła szybko Balbina.

Stos ryb skończył się wreszcie, Marianna uzyskała zatem wszystkie informacje. Przybycie ze spalonego lasu rysiej rodziny spodobało się jej nadzwyczajnie, a komunikat o ruchliwych dzieciach wręcz ją uszczęśliwił.

– Myślałam, że to tylko moje takie żywe – powiedziała z ulgą – ale widzę, że na ruchliwe dzieci panuje w tym roku urodzaj. A już się bałam, że moje są nienormalne.

– A tyle czasu siedzą spokojnie? – zdziwiła się Balbina.

– Bo widzą was. I słuchają. Są szaleńczo ciekawe, nie wiem po kim, chyba po Łukaszu...

– A cha, cha, cha – powiedział drwiąco, gniewnie i zgryźliwie borsuk spod krzaka. – Rzeczywiście, po Łukaszu! A cha, cha. Nie znasz innej ciekawej osoby? Bo ja znam taką osobiście i ciekawszej nawet nie umiem sobie wyobrazić. I te dzieci, to może jednak po niej, co?

Łukasz zaczął się śmiać cichutko, żeby nie zdenerwować Marianny, a małe wydrzęta nadstawiły uszu. Marianna obejrzała się na nie.

– Jazda do wody! – wrzasnęła. – Uczyć się pływać! Łukasz, to twoje dzieci, pokaż im jakąś małą rybkę! Od czego dzieci mają ojca?!!!

Odpowiedział jej wielki, potrójny plusk.

Późnym wieczorem opowieści dobiegły wreszcie końca i ustalono, że po śniadaniu Pafnucy pójdzie z Balbiną na łąkę, żeby pokazać jej wszystkich przyjaciół poza lasem.

*

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy Balbina obejrzała sobie wielką, piękną łąkę, pasące się na niej krowy i dalej, na skraju, ludzkie domy. Nie przestraszyła się, bo ludzkie domy już widywała, i to nawet z bliska.

Pafnucy uważał, że koniecznie powinien przedstawić ją krowom i koniom.

– Bo widzisz – tłumaczył – mnie już znają i muszą poznać także i ciebie. Wiesz, żeby nie było nieporozumień. Żeby znów nie wyszło, że ja jestem w dwóch miejscach równocześnie. Pójdziemy do nich bardzo powoli i spokojnie...

Możliwe, że poszliby do nich bardzo powoli i spokojnie, gdyby nie to, że Balbina nagle coś dostrzegła. To coś siedziało na skraju lasu pod krzakiem, nastroszone podobnie jak Cytra, i milczało zupełnie. Patrzyło tylko szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

– Czekaj, Pafnucy – powiedziała. – Co to jest? Ja to chyba znam?

Pafnucy spojrzał i bardzo się zaciekawił.

– Ja nie znam – stwierdził. – Ale podobne to jest bardzo do dziecka Cytry i chyba także do... Tak. Do kotów leśniczego. Mnóstwo razy widziałem z bliska trzy koty leśniczego i to jest do nich podobne.

– To jest dorosłe – oceniła Balbina. – Nie dziecko. Dlaczego jest takie śmiertelnie przerażone?

– Pachnie ludźmi – powiedział Pafnucy po chwili węszenia. – To co to jest? Kot...? Może trzeba zapytać Pucka?

Przez chwilę wszyscy troje, Pafnucy, Balbina i przerażone coś pod krzakiem, trwali w bezruchu i w milczeniu. Coś pod krzakiem przestało być nastroszone i przybrało postać naprawdę podobną do kota.

– No dobrze, jestem kotem – powiedziało cichutko, znękanym głosem. – Możecie zapytać Pucka, on jest przyzwoity i normalny. Wiem, że jedno z was jest niedźwiedziem, drugie pewnie też, i chyba nie zrobicie mi nic złego. W razie czego ucieknę na cienkie drzewo.

Był to pomysł bardzo rozumny, ponieważ na cienkie drzewo nie zdoła wejść żaden niedźwiedź, kot natomiast uczyni to bez trudu.

– Co to za jakaś mania uciekania? – zdziwił się Pafnucy. – Na pewno nie zrobimy ci nic złego. Czy tutaj mieszkasz? Pod lasem?

Kot prychnął gniewnie.

– Skąd, wcale nie pod lasem. Najczęściej mieszkam w stajni.

– I nie boisz się koni? – zdziwił się znów Pafnucy.

– Konie to bardzo delikatne zwierzęta – odparł kot z godnością. – Żaden na mnie nie wlezie, żaden mnie nawet nie muśnie kopytem. Za to wszystkie jedzą owies, a owies to jest coś, co bardzo lubią myszy i jest ich w stajni mnóstwo. Ludzie się tym denerwują, nie chcą, żeby myszy zjadały koński owies, więc ja je łapię. Te myszy. Z przyjemnością.

– To dlaczego siedzisz pod lasem? – spytał Pafnucy, ogromnie tym zaciekawiony.

Kot nie zdążył mu odpowiedzieć, bo Balbina wydała nagle okrzyk.

– Coś podobnego! Przecież to dzieci krów! Pafnucy, popatrz!

Krowy na łące pasły się spokojnie, niektóre nawet leżały i przeżuwały trawę, pomiędzy nimi zaś ukazało się znienacka coś niezmiernie ruchliwego. Trzy rozbrykane, bardzo młode cielęta zaczęły się bawić. Podskakiwały w różne strony, rozpędzały się, nie umiały zahamować i waliły głową w boki dorosłych krów, jedno zaś wpadło na leżącą krowę, aż stęknęła. Najwyraźniej w świecie były zachwycone swoją zabawą.

– Cielęta – powiedział kot. – Te krowy mają do nich anielską cierpliwość.

– To prawda – przyświadczyła Balbina. – Straszne dzieci.

– Straszne dzieci! – miauknął kot gniewnie. – Też coś...! Cielęta to jest nic, naprawdę straszne są tylko ludzkie dzieci!

Pafnucy już chciał powiedzieć, że ludzkich dzieci nie zna wcale, ale przypomniał sobie zagubioną w lesie dziewczynkę, która wydawała mu się bardzo sympatyczna. No owszem, dość uciążliwa, ale jednak raczej miła. Poglądy kota mocno go zaintrygowały.

I znów nie zdołali wrócić do tematu, ponieważ na łące pojawił się Pucek. Szczeknął tylko jeden raz, bo widać było, że od jego szczekania cielęta rozbrykają się jeszcze bardziej, a może nawet przestraszą, i wtedy zrobią się już zupełnie nieprzytomne. Zrezygnował zatem z wtrącania się do krów, popatrzył w stronę lasu i dostrzegł Pafnucego z Balbiną. Najpierw znieruchomiał ze zdumienia, a potem popędził ku nim z całej siły.

– Cześć, Pafnucy! – wołał już z daleka. – O rany, wreszcie rozumiem! Karuś mi już mówił, ale w dwa niedźwiedzie nie mogłem uwierzyć! Coś takiego...! Fajnie, że przyszliście! Zaraz powiem koniom, Sasanka ma dziecko, przedstaw mnie twojej żonie!

Było to możliwe, ponieważ dopadł już lasu i zatrzymał się przed niedźwiedziami tak gwałtownie, że aż poślizgnął się na trawie. Pafnucy spełnił jego życzenie.

– To jest Balbina – powiedział dumnie. – Możesz ją obwąchać. Balbino, to jest Pucek.

– Wiem, oczywiście, słyszałam o tobie – rzekła Balbina grzecznie i życzliwie. – Jeśli masz ochotę na wąchanie, proszę cię bardzo.

– O, prawie nie muszę – odparł Pucek, ale jednak trochę powąchał. – Potrafię was rozróżnić, chociaż pachniecie właściwie tak samo. Hej, zaraz, ktoś tu jeszcze jest!

Wywęszył i zauważył kota, który wcale nie zamierzał uciekać, tylko cofnął się odrobinę dalej pod krzak.

– Mruczek! A ty co tu robisz?

– Głupie pytanie – mruknął kot.

– No owszem, chyba głupie – przyznał Pucek z lekkim zakłopotaniem. – Na twoim miejscu też bym pewnie wolał tu siedzieć.

Pafnucy czym prędzej skorzystał z okazji, bo sprawa kota wciąż go interesowała. Strasznie dużo drobiazgów zdążyło go zdziwić i ucieszył się, że w wyjaśnieniach weźmie udział Pucek.

– No właśnie – powiedział z ożywieniem. – On mówi jakieś takie rzeczy o stajni, o myszach, o ludzkich dzieciach i nie wiem o czym jeszcze, ale chciałbym to zrozumieć. Balbina też by chciała.

Kot był tak głęboko rozgoryczony, urażony i znękany, że nic na to nie odpowiedział. Pucek musiał go zastąpić.

– O ludzkich dzieciach, no tak, wiesz, aż mi nieprzyjemnie to mówić – powiedział niechętnie. – Dzieci w ogóle są okropnie kłopotliwe, ale chyba rzeczywiście ludzkie są najgorsze. Chociaż może to nie ich wina.

– A czyja? – mruknął kot spod krzaka.

Pucek westchnął ciężko.

– Dorosłych. To przecież dorośli ludzie szczują psy na koty i wcale nie patrzą, co ich dzieci robią. Żaden pies nie będzie sam z siebie ganiał kota, szczególnie jeśli znają się od dzieciństwa, i może nie kochamy ich nad życie, ale czasem nawet lubimy. A dzieci są po prostu głupie i dorośli powinni im wyjaśnić, że takich okropnych głupot się nie robi.

– Jakich okropnych głupot? – zainteresował się Pafnucy.

– Rozmaitych – powiedział Pucek z jeszcze większą niechęcią. – Łapią je za ogon i ciągną, i jeszcze gorzej, ale nie mogę o tym mówić, bo mnie dławi...

– A nawet jeśli chcą się bawić – przerwał mu kot, przygnębiony – postępują idiotycznie. Lubimy być głaskane po głowie, za uszami, pod szyją... Ale nie ugniatane, miętoszone i przyduszane. Ciekawe, jak byście się czuli, gdyby was ktoś gniótł z całej siły, wykręcał na wszystkie strony i dusił, aż brakowałoby wam tchu...

Wszyscy na chwilę zamilkli, bo nikt nie umiał sobie wyobrazić, że jakaś istota mogłaby tłamsić, ugniatać i dusić niedźwiedzia. A jeszcze bardziej dwa niedźwiedzie.

– Naprawdę robią coś podobnego? – spytała Balbina ze zgrozą.

– Naprawdę robią. Nie wszystkie, ale większość. Im mniejszy kot, tym więcej cierpi. I potem się dziwią, że drapiemy.

– Drapiecie dzieci? – zgorszył się Pafnucy.

– A co mamy robić? – zdenerwował się kot. – Jakoś przecież musimy się bronić. Inaczej takie dziecko zadusi nas na śmierć.

Balbina, bardzo zmartwiona, uczyniła przypuszczenie, że przecież istnieją chyba dobrzy ludzie i dobre dzieci, nie wszyscy są potworami.

– Istnieją – zgodził się kot. – Jest ich jak na lekarstwo. Ale zdarzają się owszem, dostatecznie mądrzy i rozumni, żeby odróżnić żywe stworzenie od piłki, poduszki, zabawki, i nie wiem czego jeszcze. Piłce i poduszce jest wszystko jedno.

– No więc właśnie! – zawołał żywo Pucek. – One, te dzieci, naprawdę po prostu nie wiedzą, że kot się tak strasznie męczy. I dorośli ludzie powinni im to wytłumaczyć!

– Pokazać – poprawił kot zgryźliwie. – Bo w samo gadanie one nie wierzą. Ktoś powinien chwycić je za rękę albo za nogę i kręcić je w kółko, albo przygniatać je z całej siły i dusić. Albo wyrywać im włosy. Żeby zobaczyły dokładnie, jaka to przyjemność. Inaczej nie uwierzą, że kot w ogóle coś czuje.

– Wyrywać dzieciom ręce, nogi i włosy to chyba przesada – skrytykowała Balbina. – Ale ogólnie masz rację. To niemożliwa rzecz, żeby dzieci były takie okropne!

– Ale są – powiedział stanowczo kot.

– Tylko z głupoty – zaprzeczył Pucek. – Gdyby wiedziały, że kota męczą...

– Ty ich zawsze bronisz – przerwał mu kot z wyrzutem. – Wszystkie psy bronią ludzi. A przecież oni i nad psami też się znęcają, a ty sam, proszę bardzo, z tym dzieckiem twojego pana w ogóle nie masz życia!

Pucek znów się zakłopotał.

– No owszem – przyznał. – Ale ja przecież jestem zobowiązany do opieki.

– I co robisz? – spytał szybko Pafnucy.

– Pilnuję go – odparł Pucek i ciężko westchnął. – Tego dziecka. Ono jest jeszcze małe i przerażająco ruchliwe, a za domem mojego pana znajduje się sadzawka. I to dziecko ustawicznie leci do tej sadzawki i stara się wpaść do wody, więc muszę je doganiać i łapać za ubranie, żeby nie wpadło. Chwilę spokoju mam tylko wtedy, kiedy to dziecko śpi. Rzeczywiście, straszne dziecko.

Kot upierał się przy swoich narzekaniach, bo ciągle czuł się urażony i nieszczęśliwy.

– A ten Ciapek waszych sąsiadów to co? – wypomniał. – Bez przerwy siedzi przy budzie uwiązany na łańcuchu, zimno mu, mokro, nawet pobiegać nie może, nawet się rozgrzać, tyle ma do jedzenia, ile mu dadzą, czasem o nim w ogóle zapominają, a jeszcze do tego dzieci mu rzucają kości za daleko, żeby nie mógł dosięgnąć. I śmieją się z niego.

– A cóż za straszne dzieci! – wyrwało się Balbinie.

– No to przecież cały czas to mówię! – krzyknął z gniewem kot.

Pafnucy wyraźnie poczuł, że czegoś podobnego tak zostawić nie można, trzeba coś zrobić. Oczywiście nie przyszło mu do głowy, żeby łapać ludzkie dzieci, dusić je i miętosić, taki sposób postępowania wydałby mu się całkiem niewłaściwy, poza tym całym sobą wiedział, że żadnemu dziecku za nic w świecie nie zrobiłby krzywdy, ale przynajmniej Ciapka należało uwolnić. Jeśli ludzie sami o tym nie pomyślą, powinno się dać im coś do zrozumienia.

– Idziemy! – powiedział stanowczo.

– Dokąd? – zdumieli się równocześnie Pucek, Balbina i kot.

– Do tego Ciapka. Nie wiem, co to jest łańcuch, ale trzeba go odwiązać i niech sobie pobiega. Czy on biega?

– Kto? – spytał zaskoczony Pucek.

– Ten łańcuch – odparł Pafnucy.

– Nie – powiedział kot. – Łańcuch nie biega. Tylko trzyma Ciapka.

– Wobec tego zabierzemy łańcuch, a Ciapek niech sobie pobiega. Pomożemy mu.

Pucek zaniepokoił się zupełnie poważnie.

– Pafnucy, ależ nie możesz przecież robić czegoś takiego pomiędzy ludźmi. Od razu byłaby potworna awantura!

– Ale możemy przynajmniej zobaczyć, jak to tam wygląda – powiedziała uspokajająco Balbina i odważnie ruszyła w kierunku wsi.

Poszli wszyscy razem aż prawie pod dom pana Jasia, do którego należał Pucek. Po drodze spotkali znajome konie, Sasankę i Zuchelka, ale zanim zdążyli przywitać się i przedstawić im Balbinę, coś nagle wybryknęło z najbliższych krzaków. Popędziło kawałek, zawróciło, przeskoczyło przez Pucka, wpadło pod brzuch Sasanki, zrobiło się tego tyle, jakby było co najmniej w trzech osobach. Skacząc i brykając, znajdowało się w kilku miejscach równocześnie.

– Końskie dziecko! – wykrzyknęła zachwycona Balbina. – Jakie śliczne!

– No owszem, nasze – przyznała z westchnieniem Sasanka, która natychmiast poczuła wielką sympatię do Balbiny. – Cieszę się, że ci się podoba, ale od razu wam powiem, że można z nim zwariować. Potwornie ruchliwe, sami widzicie. Kajtuś, uspokój się chociaż na chwilę!

Końskie dziecko, to znaczy źrebaczek, dopiero teraz zauważyło, że z wizytą przyszły niedźwiedzie, i zdumiało się tak niezmiernie, że zamarło w bezruchu z szeroko otwartymi oczami. Dzięki czemu na chwilę nastał spokój.

Pafnucy skorzystał z tego czym prędzej.

– Chcemy zobaczyć Ciapka, przywiązanego do łańcucha – oznajmił stanowczo. – Gdzie on jest?

Oba konie osłupiały i same nie wiedziały, co mu odpowiedzieć, bo pies Ciapek nie należał do pana Jasia, tylko do pana Franka, mieszkającego o cztery domy dalej, w głębi wsi, wśród ludzi. Z wielką łatwością można było dojść do niego zwyczajną, ludzką drogą, natomiast prawie niemożliwe wydawało się dojście od tyłu, od strony łąki, sadów, różnych szop, wielkich dołów, zarośli, ogrodzeń i krzaków. A zarówno Pucek, jak i kot, jak i oba konie, wszyscy doskonale wiedzieli, że widok dwóch niedźwiedzi, maszerujących środkiem drogi, po której czasem jeździły nawet samochody, może mieć skutki wprost przeraźliwe.

Pafnucy uparł się i nie interesowały go żadne niemożliwości. Powtórzył swoje pytanie.

– Pafnucy, czekaj – powstrzymał go bardzo zakłopotany Pucek. – Trzeba się zastanowić. Nie pchaj się tak między ludzi, przypomnij sobie, już raz przez ciebie ustawili wielką tablicę z napisem: „Uwaga, niebezpieczne niedźwiedzie”. A Balbinę ganiali z drągami i widłami...

– Otóż to! – przyświadczyła Balbina, ale nie cofnęła się nawet o krok, ponieważ wierzyła, że Pafnucy potrafi wszystko i była bardzo dumna z niego.

– Czy ten Ciapek siedzi w samym środku ludzi? – spytał Pafnucy wyjątkowo mało łagodnie.

– Nie – powiedział kot, teraz już bardzo zaciekawiony całą sytuacją. – Siedzi od podwórza. Od tyłu.

– W takim razie możemy iść od tyłu – zadecydował Pafnucy. – Gdzie on jest, ten tył?

– Tu, gdzie jesteśmy – wyjaśniła Sasanka, która już odzyskała odrobinę równowagi. – Ale my byśmy tamtędy nie poszli.

– Każdy koń połamałby sobie nogi na tych dołach i dziurach – poparł ją Zuchelek.

– Ale przecież my nie jesteśmy końmi – zwróciła mu uprzejmie uwagę Balbina.

– Spokój, proszę! – zażądał Pucek. – Dobra, ale tam jest ogrodzenie, taki parkan. Każdy normalny pies przeskoczy, owszem, ale niedźwiedź...? No owszem, są dziury, kot przejdzie... Ale niedźwiedź...? Wiesz, Pafnucy, ty jesteś raczej duży...

– Nic nie szkodzi – powiedziała Balbina. – Ja też jestem raczej duża. Pomimo to możesz chyba nam tę drogę pokazać?

Zuchelek odzyskał równowagę całkowicie i przyjrzał się całemu towarzystwu.

– Pucek, myślę, że możesz – rzekł z uciechą. – I jestem pewien, że Pafnucy da sobie radę. Popieram pomysł, żeby uwolnić Ciapka chociaż na trochę, słyszymy tu przecież, jak on wyje, i bardzo nam go żal. Przynajmniej spróbujcie.

Pucek się ugiął, westchnął i ruszył od tyłu domów i ogrodów, gdzie rozciągał się istny śmietnik. Nic nie było uporządkowane, wśród szopek, stodół, chlewików, drewna, zielska i rozmaitych resztek panował kompletny bałagan, może dlatego, że teren był tam bardzo nierówny, pełen dołów i wzgórków. A może ludzie byli po prostu leniwi i niedbali, i nie chcieli mieć od tyłu niczego ładnego.

Okazało się, że dla dwóch niedźwiedzi wcale nie stanowiło to przeszkód. Ich las w wielu miejscach był o wiele bardziej nierówny, zawalony gałęziami i znacznie gęściej zarośnięty.

Lasu jednakże nigdzie nie przegradzały żadne żerdzie ani parkaniki z desek.

Pierwsza żerdź, najzwyczajniej w świecie, uniosła się nad grzbietem Pafnucego i złamała z trzaskiem, a pierwszy parkanik, troszeczkę popchnięty, położył się na ziemi. Zarośnięty ostami i jeżynami dół w ogóle nie zwrócił na siebie uwagi niedźwiedzia.

– Niech ja w domu nie nocuję... – mruknął Pucek pod nosem.

– Nic nie rozumiem – zdziwił się Pafnucy. – Czy to jest ten tył? Bardzo łatwo się tędy idzie.

Pucek nic nie odpowiedział, tylko pokazał mu ostatnie nadłamane ogrodzenie, za którym znajdowało się podwórze pana Franka i Ciapka. Wszyscy weszli tam za Pafnucym bez żadnego trudu.

Ciapek, dosyć duży pies, niewiele mniejszy od Pucka, stał obok swojej budy i nie odzywał się ani słowem, bo już od dłuższej chwili wiedział, że zbliża się ku niemu coś dziwnego. Wywęszył Pucka, którego znał osobiście, ale wywęszył też niedźwiedzie, których nie znał wcale. Nie wiedział, co powinien robić. Na same obce zapachy szczekałby z pewnością, na znajomego Pucka w ogóle nie musiałby szczekać, ale taka dziwna mieszanina napełniła go samą niepewnością. Stał zatem i czekał.

Pucek czym prędzej wyskoczył przed Pafnucego.

– Tylko nie rób hałasu! – ostrzegł Ciapka pośpiesznie. – To jest Pafnucy, słyszałeś o nim chyba?

– Nie ma psa, który by nie słyszał – odparł Ciapek, zdumiony i zaskoczony. – Rany boskie, co tu robicie?

– Przyszliśmy do ciebie, żeby cię odczepić od łańcucha – powiedział Pafnucy z wielką stanowczością. – Jestem Pafnucy, a to jest moja żona, Balbina...

– Wiem przecież – przerwał mu Ciapek, wciąż troszeczkę osłupiały. – Wszyscy wiedzą. Czekajże, nie rozumiem, co mówisz. Odczepić mnie od łańcucha? Jakim sposobem? To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe! Pucek, co on wygaduje?

– Fakt, rzeczywiście po to przyszli – przyświadczył Pucek. – Pafnucy się uparł...

– Nie wiem jeszcze, jakim sposobem – powiedział równocześnie Pafnucy. – Gdzie on jest, ten łańcuch, i jak on cię trzyma?

– A o, tak – odparł z rozgoryczeniem Ciapek i odbiegł malutki kawałeczek od budy. Łańcuch, oczywiście, natychmiast go zatrzymał.

Pucek rozpoczął wyjaśnienia.

– Tu jest przymocowany, do tej budy, widzisz? Jednym końcem. Widzisz?

– Widzę – powiedział Pafnucy.

Chwycił łapami łańcuch i bez żadnego wysiłku wyrwał go z drewnianego słupka razem z hakiem, do którego był przymocowany. Łańcuch legł na ziemi. Ciapek natychmiast skorzystał z okazji, wlokąc go za sobą, podbiegł kawałeczek dalej i porwał wielką, wspaniałą kość, której przedtem nie mógł dosięgnąć. Czym prędzej zaniósł ją do swojej budy.

– No, chociaż tyle mojego! – sapnął, siadając obok. – Dzięki, Pafnucy, ta cudowna kość doprowadzała mnie do rozpaczy! Wreszcie ją mam!

– Ale chyba teraz pobiegasz? – spytała Balbina z troską.

– Pobiegać! – prychnął Pucek. – Jak on ma biegać z tym ciężkim żelazem na szyi? Będzie się za nim wlokło, brzęczało, zaczepiało o wszystko i jeszcze mu nogi połamie. Pafnucy, to był dopiero jeden koniec, chciałem ci pokazać drugi.

– Drugi mam na szyi – rzekł smętnie Ciapek. – Przyczepiony do obroży. Nie odczepisz go, chyba że mi urwiesz głowę. Do tego trzeba mieć ludzkie ręce. Albo małpie.

– Nie mam ludzkich rąk – zmartwił się Pafnucy. – I nie wiem, czy umiem coś urywać...

Nagle zainteresował się tym, co powiedział Ciapek.

– Zaraz. Co ty mówisz? Małpie? Co małpie?

– Małpie ręce – wyjaśnił Ciapek. – To znaczy ręce małpy.

– Co to jest małpa? – zaciekawiła się Balbina.

– Takie stworzenie – wyjaśniał cierpliwie Ciapek. – Dwa razy to widziałem. Do mojego pana przyjeżdża czasami człowiek, który ma małpę, słyszałem, jak mówili, że to małpa. Przywozi ją ze sobą. Strasznie dziwna, raz przyleciała tu, na podwórze, pachniała ludźmi i oprócz tego czymś jeszcze, czego wcale nie znam. Trochę była podobna do ludzkiego dziecka... Chociaż nie, wcale nie była podobna... Była o wiele chudsza niż ludzkie dzieci i o wiele bardziej zręczna, i miała ręce i nogi prawie jednakowe. I ogon. Powiedziała, że całe życie mieszka wśród ludzi, ale podobno pochodzi skądś tam, sama nie wiedziała skąd, więc ja nie wiem tym bardziej. Chciała się bawić i była bardzo śmieszna, ale zachowywała się okropnie i właziła wszędzie. Koty się jej bały.

– Jakieś takie to było okropnie ruchliwe – wymamrotał kot Mruczek z dachu budy. – Ale do zabawy owszem, niezłe. Tylko nieobliczalne.

– Przylecieli na podwórze i zabrali ją – ciągnął Ciapek. – Troszczyli się o tę małpę okropnie, a ona ich miała w nosie. Ale rękami umiała zrobić wszystko i poodczepiała im różne rzeczy, które suszyły się na sznurku, a jedno coś ukradła i zostawiła na dachu stodoły. Ale potem pozwoliła się zabrać do domu.

Pafnucy wyraźnie poczuł, że Marianna o tę tajemniczą małpę będzie się dopytywać w nieskończoność.

– Gdzie ją można znaleźć? – spytał. – Albo chociaż zobaczyć?

– Nie mam pojęcia – odparł Ciapek. – Ten człowiek do mojego pana dość często przyjeżdża, ale z małpą był tylko dwa razy. Z tym że za drugim razem pokazała się ledwo na chwilę, uwiązali ją do sznurka i pilnowali, bo się bali, że znów coś poodczepia.

– Pafnucy, daj spokój – skrzywił się Pucek. – Może by ta małpa się teraz przydała, ale skoro jej nie ma, nic nie poradzimy. Musimy dać sobie radę własnymi siłami.

Balbina ujęła kawałek łańcucha w zęby i pośpiesznie go wypluła.

– Fu! – powiedziała ze wstrętem. – A cóż to za obrzydlistwo! Nie da się przegryźć, za twarde.

– Gdyby dawało się przegryźć, dawno bym to zrobił – mruknął Ciapek.

Kot siedział na dachu budy i przyglądał się całej scenie. Teraz się wtrącił.

– On ma na szyi obrożę – zauważył. – Wiem, że ta obroża jest stara i zrobiona ze skóry. Mogłoby ją przegryźć każde stworzenie, które umie dobrze gryźć takie rzeczy.

Wszyscy spojrzeli na niego i zaczęli się zastanawiać, jakie stworzenie mogłoby przegryźć starą obrożę na szyi psa. Kot wiedział doskonale, że najlepsze do takiej roboty byłyby myszy, ale równie dobrze wiedział, że żadna mysz nie zbliży się do podwórzowego psa. Żadna się tu w ogóle nie pokaże, ponieważ natychmiast wyczułyby ją koty i złapały w mgnieniu oka. Ponadto myszy miały wokół dość jedzenia i wcale się nie pchały do starej skóry.

– Szczur wodny! – krzyknął nagle Pafnucy w olśnieniu, przypomniał sobie bowiem wojnę o piknik, kiedy to szczur wodny wykazał się szaloną pracowitością i olbrzymim talentem do gryzienia.

Pucek również przypomniał sobie opowiadania na ten temat.

– Obawiam się, że szczura wodnego nie da się tu sprowadzić – westchnął smętnie. – Poza tym, koty...

– Osobiście mógłbym się na chwilę powstrzymać – rzekł wspaniałomyślnie Mruczek – ale żadna mysz i żaden szczur w to nie uwierzy. W dodatku tam, na stajni, leży Mićka, której nie przetłumaczysz, na widok myszy coś w nią wstępuje. Ma rekord w łowieniu. O myszach i szczurach nawet nie myślcie.

Pafnucy zmartwił się bardzo.

– Może bobry...? – zaproponował niepewnie.

– Wydaje mi się, że bobry wolą drewno – powiedziała równie niepewnie Balbina.

Sprawa zrobiła się beznadziejna. Ciapek siedział obok budy i słuchał rozważań. Pafnucy podszedł do niego, żeby obejrzeć tę okropną obrożę i ten wstrętny łańcuch, obwąchał jedno z drugim, spróbował ugryźć, ale do gryzienia okazało się zbyt obrzydliwe, zdenerwował się zatem ogromnie. Wlazł tylnymi łapami na leżący łańcuch, mocno chwycił przednimi ów ostatni kawałek przy samej obroży i szarpnął z całej siły do góry. Wcale nie wiedział, po co to robi i dlaczego, bo przecież nie znał się zupełnie na pracach technicznych, ale zrobiło mu się to jakoś samo.

I łańcuch, niezbyt gruby i zardzewiały, pękł. Pękł tuż pod przednimi łapami Pafnucego, pozostawiając przy obroży ledwo malutki kawałeczek.

Ciapek wręcz nie uwierzył swemu szczęściu. Jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, trochę oszołomiony szarpnięciem, a wszyscy gapili się na niego. Potem wykonał potężny skok, jak szalony popędził przez podwórze do szopy i natychmiast wrócił.

– Pafnucy, uwielbiam cię! – krzyknął. – O Boże, pobiegać! Wreszcie pobiegać, chociaż troszeczkę! Kości mi skamieniały, nóg nie czuję, chory byłem! Rozgrzać się, ruszyć, pobiegać!

Miał jeszcze dość rozsądku, żeby nie pędzić przed dom i na drogę, tylko na owe uciążliwe tyły, które przebył wielkimi skokami. Wypadł aż na łąkę, obiegł dookoła cały jej wielki kawał i tak samo wrócił, nieco zdyszany.

– No i popatrzcie, straciłem kondycję! – wyziajał. – Jeszcze trochę, a zrobiłby się ze mnie kompletny paralityk! Ach, pobiegać tak chociaż raz dziennie...!

– Ale przecież ci chyba niewygodnie z tym kawałkiem, który został – zatroskała się Balbina.

– Kawałkiem! – wykrzyknął Ciapek, cały czas biegając wokół podwórza. – To jest nic. Niech się pałęta, wolę biegać z czymś takim niż wcale! Uratowaliście mi życie!

Kocica Mićka, która leżała na dachu stajni, oglądała przedstawienie i doskonale rozumiała, o co w nim chodzi, ponieważ koty są bardzo mądre. Nie przepadała za Ciapkiem, szczekającym ze złością na wszystkie koty, ale przyznawała sprawiedliwie, że jest źle traktowany. Wiedziała też, że nie koty ma teraz w głowie, tylko tę niezbędną mu odrobinę ruchu, poza tym zawsze mogła przed nim uciec, poza tym ogromnie ciekawiły ją niedźwiedzie, które widziała po raz pierwszy, poza tym miała wielką ochotę oglądać to całe dziwowisko nadal, poza tym wcale nie chciała, żeby ludzie przeszkodzili w nim na zawsze. Z dachu szopy miała doskonały widok na okolicę.

– Hej, wy tam! – miauknęła przenikliwie. – Opamiętajcie się! Ludzie idą! Zróbcie jakiś porządek!

Ciapek nagle stanął jak wryty, zaniepokoili się wszyscy, ale Pucek zachował przytomność umysłu. Znał ludzi doskonale i wiedział, co należy zrobić.

– Ciapek, do budy! – warknął. – Siedź jak uwiązany, nie waż się ruszyć! Pafnucy, pomóż mi, łap ten łańcuch, niech on mu tam leży pod nogami! Nie zauważą, że on jest odczepiony, polatasz sobie o świcie, kiedy oni jeszcze śpią! Schowaj tę kość, kretynie! Balbina, w krzaki!!!

Jego rozkazy zostały natychmiast spełnione i kiedy na podwórze wbiegły ludzkie dzieci, nie działo się tam nic. Ciapek leżał w wejściu do swojej budy, widać było pod nim kawałek łańcucha, a na dachu budy spokojnie siedział kot. Żona pana Franka, właścicielka domu i Ciapka, wyniosła za dziećmi dużą miskę z resztkami jedzenia i nawet do drugiej miski nalała wody. Dzieci próbowały podrażnić się z psem, pokazując mu kości i kawałki kiełbasy, ale Ciapek nawet nie drgnął, zajęły się zatem zwabianiem kota. Kot Mruczek na dachu budy przeciągnął się, wygiął grzbiet i pięknym skokiem umknął na najbliższe drzewo. Stamtąd zdążył jeszcze miauknąć do Ciapka:

– To ja ich sprowadziłem, Pafnucego i Balbinę. Jeśli jeszcze raz na mnie szczekniesz...!

– Na żadnego kota nawet nie warknę – odmruknął Ciapek. – Będę tylko udawał...

Rzecz oczywista, żadne ze zwierząt nie wiedziało, że cała akcja udała się tak doskonale tylko dzięki temu, że do pana Franka przyjechała rodzina z miasta i wszyscy zostali podjęci obiadem, po którym nastąpił deser. Żadna siła nie oderwałaby od stołu dzieci, które rzadko dostawały aż tak znakomity, miejski tort i lody czekoladowe. Podwórze zatem, zazwyczaj pełne ludzi, przez cały ten czas było puste...

*

– Nie wiem, czy nie powinno się wcale nie wspominać Mariannie o małpie – powiedział zatroskany Pafnucy, zbliżając się do jeziorka. – Uprze się i każe mi zaraz szukać tej małpy, a ja wcale nie wiem, co to jest i gdzie to można znaleźć.

– Bez przesady, mój drogi – odparła pobłażliwie Balbina. – Nie ma tego w lesie, a Marianna nie chce przecież poznawać całego świata...

– Owszem, chce – przerwał smętnie Pafnucy. – Niektóre rzeczy chce nawet oglądać osobiście.

Balbina wiedziała swoje. Nie miała pojęcia skąd, ale wiedziała bardzo dużo o dzieciach.

– Zapewniam cię, że małpę zostawi na później – rzekła stanowczo. – A później... Przyznam ci się, że ja też chciałabym zobaczyć małpę, bo zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, co to jest i jak wygląda. Może dowiemy się od Pucka, co ludzie na ten temat myślą, ale nie musi to być zaraz. Trochę później.

Pafnucy uspokoił się, ponieważ głęboko wierzył, że Balbina jest bardzo mądra. Właściwie miał tyle do opowiadania Mariannie, że o małpę nie musiał się martwić.

Nad jeziorkiem zastali sytuację niezwykłą. Na brzegu leżał ogromny stos ryb, wyłowiony bez wątpienia wczoraj, bo woń ich zaczynała już być niezwykle interesująca, nie było natomiast ani Marianny, ani Łukasza, ani ich dzieci. Nie wnikając na razie w przyczyny nieobecności wydr, Pafnucy z Balbiną czym prędzej przystąpili do jedzenia. Dopiero teraz poczuli, jak bardzo są głodni po wszystkich emocjach.

Stos ryb znikł, kłącza różnych wodnych roślin okazały się doskonałym deserem, a Marianny z rodziną ciągle nie było. Zza krzaka wylazł za to borsuk.

– Hej, cześć, jak się macie – powiedział znękanym głosem. – Da się tu obok trochę odpocząć?

– Nie widzę żadnych przeszkód – odparła grzecznie Balbina. – Jesteś czymś szczególnie zmęczony?

Borsuk rozejrzał się dookoła.

– A to co? – zdziwił się. – Marianna jeszcze nie wróciła? Owszem, jestem zmęczony. Nie po raz pierwszy mamy dzieci, ale muszę przyznać, że tegoroczne są wyjątkowo nieznośne. Uczyłem je kopać nory, moja żona mi kazała, też nie po raz pierwszy w życiu, ale było to uciążliwe, jak nigdy.

– Czy rzeczywiście jest tu jakiś wyjątkowy urodzaj na męczące dzieci? – zastanowiła się Balbina.

– Gdzie jest Marianna? – spytał równocześnie Pafnucy.

– Tak. W dole rzeczki – odparł borsuk. – Odpowiadam wam na dwa pytania razem. Co do dzieci, mam wrażenie, że jest ich więcej niż zwykle i mają na siebie wzajemnie zły wpływ. Co do Marianny, to ich dzieci wpadły w szał pływania od chwili, kiedy zrozumiały, że potrafią. Uciekły im w dół rzeki, a, jak sami widzicie, rzeka jest w tym roku nieco obfitsza niż zwykle, więc obawiali się, że głupie smarkacze nie zdołają wrócić. Popłynęli za nimi.

Nadleciał dzięcioł i usiadł na gałęzi nad ich głowami.

– Ptaki zawsze wiedzą najwięcej – oznajmił. – Szczególnie te, które mają trochę rozumu. Mogę wam powiedzieć, że istotnie, nieco się u nas zagęściło, mamy wszystkich ze spalonego lasu. Zdaje się, że ludzie również uważają, że jest to duży kłopot. Pafnucy, mógłbyś się dowiedzieć mnóstwo od psów leśniczego, to jego sprawa, a psy rozumieją, co się tam mówi. Ja wiem tyle, że podobno rośnie nowy las, nikt prawie tam nie mieszkał, bo był za gęsty i jakiś taki... nienaturalny. Ludzie mają go poprawić. Dopóki to nie nastąpi, będziemy się trochę gnietli, a dzieci robią, co mogą, żeby rodzicom zatruć życie.

– Zawsze zatruwają, jednakże nie tak bardzo jak teraz – powiedział borsuk. – Na ogół dajemy sobie z nimi radę, bo i tak, mam wrażenie, nasze dzieci są grzeczniejsze niż ludzkie, ale w tym roku panuje wyjątkowo nerwowa atmosfera.

W górze zaskrzeczało i obok dzięcioła usiadła sroka.

– Hej, słuchajcie, ta rysica, Cytra, już sobie znalazła mieszkanie – zawołała. – Jest nawet z niego bardzo zadowolona, tylko jej dzieci latają po całym lesie i spotkały się z małymi wilczkami. Obie o mało nie zwariowały od tego, i wilczyca, i Cytra, bo się bały, że te małe pozagryzają się wzajemnie, tymczasem one zaczęły się bawić. Widziałam to, mówię wam, ale ubaw!

– No proszę – wytknął dzięcioł. – Wszystko przez ciasnotę.

– Ale to chyba dobrze, że dzieci się bawią, zamiast bić – zauważyła Balbina.

– Za to u ludzi było jakieś zamieszanie – ciągnęła sroka. – Przez ludzkie dzieci, które zrobiły okropny bałagan...

– Ludzki bałagan nas nie obchodzi – przerwał jej stanowczo borsuk. – Dość mamy własnych bałaganów.

Pafnucy i Balbina doskonale wiedzieli, jaki bałagan zrobiły ludzkie dzieci, widzieli to bowiem zza krzaków, i już chcieli odpowiedzieć sroce, ale im z kolei przerwał wielki chlupot wody i z jeziorka wyłoniła się rozzłoszczona Marianna. Za nią Łukasz wypędził na brzeg dwa małe wydrzątka, skruszone i troszeczkę przestraszone.

– O, jesteście! – zawołał uradowany Pafnucy.

Marianna wyskoczyła na trawę i rozciągnęła się na całą długość.

– Jestem, ale tak, jakby mnie nie było. Co za dzieci...! – westchnęła. – Cześć, jak się macie, mam nadzieję, że znaleźliście kolację? A może to był obiad...?

– Myślę, że raczej śniadanie – poprawił Pafnucy delikatnie. – Czy coś się stało?

– Stało...! – prychnęła Marianna. – Stało...! Rzeczywiście...!

Więcej nic nie chciała powiedzieć, Łukasz zatem odetchnął i wyjaśnił, że wydrzątka zrobiły sobie wycieczkę w dół rzeczki i jedno o mało nie wpadło w paszczę olbrzymiego szczupaka. Udało się je uratować, ale w drodze powrotnej były kłopoty, bo rzeczka ostatnio bardzo się powiększyła i wydrzątka nie dawały sobie rady z prądem. Nie umiały jeszcze wybrać miejsc, gdzie woda płynęła łagodniej, i prawie dotarły do bobrów. Za wcześnie chciały być samodzielne.

– Żeby ryba zjadła wydrę, to jest przeciwne naturze – stwierdził borsuk z niesmakiem.

– Toteż nie zjadła – powiedziała Marianna i podniosła się z trawy. – Pierwszy raz w życiu mam dzieci i chyba mi brakuje trochę doświadczenia. Okazuje się, że bez przerwy trzeba ich pilnować, dobrze, że mi Łukasz pomaga. No, odetchnęłam już trochę, czas chyba na obiad?

Pafnucy przyświadczył z wielkim zapałem, a Balbina poparła go odrobinę skromniej. Marianna z Łukaszem wykorzystali okazję, żeby kształcić swoje dzieci w łowieniu ryb, każde mogło zjeść tylko to, co samo złowiło.

– Skoro chcecie być samodzielne, proszę bardzo – zarządził Łukasz stanowczo. – Samodzielność zaczyna się od zdobywania pożywienia. Jazda!

Wydrzątka wydawały się niezmordowane. Po tak uciążliwej wycieczce, z entuzjazmem wskoczyły znów do wody. Więcej małych rybek wyłowiły niż mogły zjeść, co nadzwyczajnie spodobało się Pafnucemu i Balbinie. Z pewnością klaskaliby, gdyby mieli na to czas.

– Zawsze dzieci mają więcej siły niż dorośli! – westchnął melancholijnie borsuk. – No, chyba muszę wracać, bo do mojej żony miała przyjść z wizytą druga rodzina. Z dziećmi...

– Wyrazy współczucia! – zawołał z gałęzi dzięcioł.

Nowy stos ryb znikał już w ustach Balbiny i Pafnucego, kiedy nagle Marianna przypomniała sobie, że nie słyszała żadnych nowin. Tak była zajęta i zmęczona swoimi wydrzętami, że zupełnie zapomniała spytać Pafnucego, gdzie był i co się działo tam, gdzie był. Wyrzuciła na brzeg ostatnią rybę i odsapnęła.

– No, to teraz opowiadaj! – zażądała niecierpliwie.

Pafnucy z kolei tak był zajęty wszystkim, że kompletnie zapomniał o małpie i zaczął od razu.

– Kokałychmy koka – oznajmił. – Chekał ga chłaju łachu...

– Pafnucy...!!! – wrzasnęła okropnie Marianna, a jej dzieci znieruchomiały na brzegu i nadstawiły uszy.

Pafnucy zreflektował się czym prędzej, ale zanim zdążył przełknąć, wyręczyła go Balbina.

– Spotkaliśmy kota – wyjaśniła. – Siedział na skraju lasu.

– Co to za szczęście, że on się z tobą ożenił! – wykrzyknęła Marianna z ulgą. – Tylko dzięki tobie wszystko można zrozumieć! Co to jest kot?

Balbina podziękowała jej wyłącznie mruknięciem, bo właśnie napoczęła kolejną rybę, ale Pafnucy uczynił chwilę przerwy.

– Takie małe, podobne do dzieci Cytry – rzekł. – Leśniczy ma koty i ja je znam osobiście...

– A czy ja też mogłabym je poznać osobiście? – zainteresowała się Marianna.

– Musiałabyś iść do leśniczego – powiedział Pafnucy, tęsknie spoglądając na ostatnią rybę. – Koty po lesie nie chcą chodzić nigdzie daleko, przebywają tylko blisko leśniczówki i na podwórzu, bo podobno są leniwe. Kak kochekał Kukek...

– Tak powiedział Pucek – skorygowała Balbina, która skończyła już posiłek.

– Może bym i poszła, gdyby nie moje dzieci – westchnęła Marianna. – I co ten kot?

Nie mając już przeszkód w postaci pożywienia, Pafnucy opowiedział jej porządnie i szczegółowo o trudnościach, kłopotach i nieszczęściach kotów, o nieznośnych ludzkich dzieciach, o wiele gorszych niż dzieci leśne, o cielętach i rozbrykanym dziecku Sasanki, i wreszcie o znękanym psie Ciapku, bez przerwy uwiązanym do łańcucha.

– Co to jest łańcuch? – spytała z przejęciem.

– Coś niezmiernie obrzydliwego – odpowiedziała jej Balbina, krzywiąc się ze wstrętem. – Twarde, nie do przegryzienia, i ohydne w smaku.

– I w zapachu – przyświadczył Pafnucy. – Ale dość łatwo daje się przerwać na kawałki. Jeden taki kawałek został przy Ciapku, przyczepiony do obroży, bo nie dał się odczepić, bo do tego są potrzebne...

Tu zająknął się okropnie, bo nagle przypomniał sobie o małpie.

– Ludzkie ręce... – dokończył słabo.

Marianna przyglądała mu się podejrzliwie.

– I co te ludzkie ręce? – spytała z naciskiem.

– No, ludzkie ręce – powtórzył zakłopotany Pafnucy, przyzwyczajony dotychczas opowiadać Mariannie wszystko bez żadnych ograniczeń. – One są jakieś inne i my takich nie mamy. Odczepić łańcuch od Ciapka tak całkiem mogą tylko ludzkie ręce, tak powiedział Ciapek.

– Ale powiedział też, że ten kawałek wcale mu nie przeszkadza i może z nim biegać, ile zechce – podjęła czym prędzej Balbina. – Woli biegać z kawałkiem niż wcale i biegał jak oszalały. A potem te urwane kawałki schowaliśmy przed ludźmi, bo tak kazał Pucek.

– I co? – spytała Marianna z jeszcze większym naciskiem.

– I musieliśmy uciec, ponieważ pokazali się ludzie – powiedział z ulgą Pafnucy. – Ale schowaliśmy się od tyłu, za krzakami, i widzieliśmy wszystko, a resztę powiedział nam Pucek...

I opowiedział Mariannie porządnie i dokładnie, jak ludzkie dzieci z przeraźliwym wrzaskiem wypadły na podwórze, jak nie mogły dosięgnąć kotów, które schroniły się na dachu stajni, ani rozdrażnić Ciapka, który udawał, że jest przywiązany, jak rozpędziły kury, które też uciekły, porzuciły zatem w końcu podwórze i popędziły kawałek dalej, nad sadzawkę. I tam, oczywiście, dwie sztuki, te najmniejsze, wpadły do wody. I mogły się utopić.

– Jak to, utopić? – zdumiała się Marianna. – W wodzie? Utopić?

– Tak, utopić się w wodzie – przyświadczyła Balbina.

– Jak można utopić się w wodzie? – zdumiała się Marianna jeszcze bardziej. – To przecież niemożliwe!

– Jak dla kogo – mruknął borsuk, który zamierzał iść do domu, ale z daleka usłyszał zabawę licznych borsuczych dzieci i czym prędzej wrócił pod krzak.

Balbina wyjaśniła Mariannie, że ludzkie dzieci nie umieją pływać od urodzenia i bardzo łatwo mogą się utopić w dostatecznie głębokiej wodzie. A sadzawka, jak dla małych dzieci, była nawet bardzo głęboka.

– I co? – spytała Marianna, opanowując swoje zdumienie.

– I popędziły tam psy – podjął opowiadanie Pafnucy. – Ale nie wiedziały, co zrobić, więc strasznie szczekały, a dzieci krzyczały i zrobił się okropny hałas. Tylko Pucek wiedział, że trzeba te dzieci ratować...

– Nie wiem po co... – mruknął borsuk.

– ...więc wyciągnął z wody jedno – mówił dalej Pafnucy z wielkim przejęciem. – Ale tego nie widzieliśmy, bo wcale nie widzieliśmy sadzawki, ale on nam potem wszystko opowiedział. I Ciapek nie wytrzymał, przestał udawać, że jest przywiązany i też tam popędził...

– To widzieliśmy – wtrąciła Balbina.

– Tak – przyświadczył Pafnucy. – Widzieliśmy, jak popędził. I uratował drugie dziecko, które się topiło przy brzegu. Złapał je zębami za... za skórę... za to, co na wierzchu...

– To się nazywa ubranie – wtrąciła sroka.

– Za ubranie – zgodził się Pafnucy. – I tak trzymał je nad wodą, aż przylecieli ludzie i wyciągnęli je. I Pucek mówi, że dopiero później zauważyli, że Ciapek jest odczepiony od łańcucha, i wcale nie mogli zrozumieć, jakim sposobem łańcuch poszarpał się na kawałki. Ale to dziecko, to akurat było dziecko pana Franka, to znaczy jego pana, więc powiedzieli, że już nigdy więcej nie będą go przyczepiać i odczepili od niego nawet ten ostatni kawałek łańcucha.

– I teraz już może biegać? – upewniła się Marianna.

– Może – powiedziała Balbina. – Ile chce. Ale nie odbiega nigdzie daleko, żeby wszyscy zobaczyli, że i bez przywiązania trzyma się domu.

– Każde normalne stworzenie trzyma się swojego domu – mruknął borsuk. – Chyba że ma tam nadmiar dzieci...

– No proszę, więc nawet z ludzkiego dziecka można mieć jakąś korzyść – wtrącił Łukasz.

– Mogliście przynieść ten odczepiony kawałek łańcucha – rzekła Marianna z lekką naganą. – To chyba nie było duże?

– Nie było – odparła Balbina. – Ale przecież mówię ci, że było strasznie obrzydliwe!

– No to co? – zirytowała się Marianna. – Przynajmniej zobaczyłabym, jak taka obrzydliwość wygląda! Nigdy w życiu nie widziałam łańcucha!

Borsuk fuknął z oburzeniem, a sroka zachichotała.

– Może sowa ci przyniesie – podsunęła. – Chwyci w pazury i już, a oni musieliby nieść w zębach. I nie wiem, jak wytrzymaliby taką długą drogę z obrzydliwością w zębach.

– Sowa? – zastanowiła się Marianna. – To niezła myśl. Jeśli ktoś zobaczy gdzieś sowę, niech mi ją tu przyśle!

– No, no! – zawołał ostrzegawczo Łukasz. – A dzieci?

– Co dzieci? – prychnęła Marianna.

– Nasze dzieci są jeszcze trochę za małe na spotkania z sową – zwrócił jej uwagę Łukasz. – Mogłyby jej się pomylić z czymś innym... jadalnym...

– Och, zawracanie głowy! – zniecierpliwiła się Marianna. – To niemożliwe, żeby dzieci przeszkadzały we wszystkim! Schowają się w wodzie. Sowa do wody się nie pcha, nawet ich nie zobaczy! Chcę sowę!

– Dobrze – powiedział ugodowo Pafnucy. – Załatwię ci sowę. Ale teraz muszę ci się przyznać, że to śniadanie... to znaczy, ten obiad... to znaczy, ta kolacja... była już strasznie dawno temu...

Marianna popatrzyła na niego i, nic więcej nie mówiąc, chlupnęła do wody.

Kiedy nowa kolacja już się kończyła, Balbina powiedziała:

– Ale jest w tym wszystkim kilka pocieszających myśli. Wiesz, gdyby nie to całe zamieszanie z dziećmi w lesie, nie poszlibyśmy na łąkę i nie spotkalibyśmy kota...

– I nie uwolnilibyśmy Ciapka! – ucieszył się Pafnucy.

– I ja bym nic nie wiedziała o łańcuchu – podchwyciła żywo Marianna.

– I nie dowiedziałabyś się, że ludzkie dzieci są o wiele nieznośniejsze niż nasze – wytknął jej Łukasz.

– O, to rzeczywiście największa pociecha! – wykrzyknęła Marianna kąśliwie.

– Nie – zaprzeczyła Balbina. – Nie to. Największą pociechą jest fakt, że, wiesz, dzieci rosną...

Wszyscy spojrzeli na nią z wielkim podziwem, bo też istotnie, była to myśl nadzwyczaj pocieszająca!

Zaraz potem Pafnucy spotkał sowę, która zgodziła się odnaleźć i przynieść w pazurach łańcuch, ponieważ bardzo, ale to bardzo lubiła Pafnucego. Oczywiście postarała się znaleźć ten mniejszy kawałek, odczepiony od Ciapka, bo większy byłby dla niej za ciężki. Miała wprawdzie wielką ochotę zrobić głupi dowcip i wrzucić łańcuch do wody na środku jeziorka, opanowała się jednak i upuściła go na trawę przy brzegu. Marianna, oba wydrzątka, Łukasz i nawet borsuk oglądali ów kawałek później z wielkim zaciekawieniem, przyznając, że była to jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie zdarzyło im się widzieć.

Sowa przy okazji znalazła sobie obok stajni doskonałą kolację, wszyscy zatem byli bardzo zadowoleni.

I tylko Pafnucemu została gdzieś w środku odrobina niepokoju, bo wciąż się bał, że w jakimś momencie, przez roztargnienie, zapomni się i powie Mariannie coś o małpie...

Las Pafnucego

Подняться наверх