Читать книгу Wyścigi - Joanna Chmielewska - Страница 7
ОглавлениеMiecio ględził brednie straszliwe.
– Mięciu, przestań – poprosiłam grzecznie. – Bo cię gwizdnę w to głupie ucho i zrobię ci coś złego. Nie mogę tego słuchać!
Jurek, mój powinowaty, odwrócił się w fotelu przede mną.
– Ty, słuchaj, czy on jest normalny? – spytał podejrzliwym szeptem.
– Kto?
– Ten. No, ten. Co tu siedział...
Miecio oddalał się właśnie, radośnie chichocząc.
– Nie – powiedziałam stanowczo. – To znaczy w życiu prywatnym owszem, ale tu go opada aberracja umysłowa. Słyszałeś przecież.
Jurek pokręcił głową ze zgorszeniem i zarazem podziwem, widocznie rozmiar Mieciowej aberracji wydał mu się imponujący, po czym odwrócił się ku szybie. Pan Marian wylał herbatę częściowo sobie na buty, a częściowo na program i lornetkę i natrętnie domagał się ścierki. Przyszła pani Jadzia i wytarła parapet, wyrażając mu pobłażliwe współczucie.
Siedziałam na swoim miejscu zła jak piorun i usiłowałam wzbudzić w sobie chociaż odrobinę chęci działania. Powinnam iść do dyrektora i powiedzieć mu, co widziałam, i nawet miałam na to ochotę przed gonitwami, ale dyrektora wtedy jeszcze nie było, a teraz przeszło mi radykalnie. Niezwykłe i podejrzane zjawisko całkowicie przestało mnie obchodzić, musiałam najpierw pogodzić się z własnym skretynieniem i opanować furię na siebie samą. Wiedziałam przecież, że w tej pierwszej gonitwie przyjdzie idiotyczna Ekstaza, najgorszy koń ze stawki, nie tyle może najgorszy, ile najporządniej ciemniony, zgadłam ją, byłam jej pewna absolutnie, postanowiłam grać wyłącznie ją jedną i, rzecz jasna, w końcu do ręki jej nie wzięłam! Tuman bezdenny. Oślica. Dno.
Dno, nie dno, wydarzeniem, które mnie rozproszyło i pogłębiło mój normalny debilizm, powinnam zająć nie tyle siebie, ile kogoś kompetentnego. Jeszcze tego mi brakowało, diabli nadali, akurat dzisiaj musiałam sobie robić wycieczki...
W plener za fontanną udałam się w celu sprawdzenia, czy berberys już dojrzał. Zbierając w ramach maniactwa rozmaite zielska, odkryłam tam dwa krzaki berberysu, niewidoczne z daleka, zasłonięte wysokimi trawami. Jeden z tych krzaków był mniejszy, ale za to bliższy. Drugi, większy, tonął w pokrzywach i wydawał się kompletnie niedostępny, ciągle jednak miałam nadzieję, że jakoś do niego dotrę.
Specjalnie przyjechałam nieco wcześniej, żeby obejrzeć cudowny krzew, na który czekałam od ubiegłego roku. Odwaliłam triplę i popędziłam w zarośla. Pośpiesznie przebyłam pusty trawnik, woda ze zbiornika leciała z dźwięcznym pluskiem, słońce wyszło zza chmur i ozłociło wrześniowy krajobraz. Było cicho, kolorowo i spokojnie.
Zjechałam z małej skarpki, przelazłam przez wysokie zielska, wyszukałam suchsze miejsca na podmokłym terenie i zygzakami zbliżyłam się do gęstej kępy czeremchy wymieszanej z głogiem, zasłaniającej upragniony berberys. Udeptałam nieco pokrzywy, rozchyliłam gałęzie, obejrzałam ten pierwszy, bliższy, krzaczek i poczułam rozczarowanie. Owoce wprawdzie już zaczynały dojrzewać, ale było ich dziwnie mało, nędza zupełna, ledwie po parę sztuk błyskało pomiędzy listkami, tyle samo akurat zawierał strzyżony żywopłocik na trawniku. Pamiętałam, że tamten drugi krzak zawsze był bogatszy i pomyślałam, że nie ma siły, muszę się do niego dostać.
Spróbowałam wprost, oparzyłam się w trzech miejscach od razu i zrezygnowałam z tej drogi. Ruszyłam w lewo, gąszcz pokrzyw zatrzymał mnie po kilku krokach. Gdzieś we wnętrzu zaczął mi rosnąć ośli upór. Obeszłam całość dookoła, spróbowałam od prawej, pod nogami zrobiło się grząsko, ale w bezdenne bagno nie wierzyłam, pchałam się dalej, pokrzywy były tu mniejsze i wreszcie udało mi się spojrzeć spod drzewka, ponad wysokim zielskiem.
Okazało się, że przewidywałam słusznie, ten krzak berberysu stwarzał większe nadzieje. Nie przedzierałam się dalej, ale już wiedziałam, że tu właśnie przyjdę, kiedy małe, różowe jagódki zrobią się zupełnie czerwone. Krzak rozrósł się jeszcze od zeszłego roku i stanowił długą, gęstą kępę.
Przyglądałam się jej z uwagą, oceniając przyszły łup, i wydało mi się, że dodatkowo widzę coś dziwnego. Zajęta przyrodą, dwukrotnie ominęłam to wzrokiem, nic na ten temat nie myśląc. Za trzecim spojrzeniem uświadomiłam sobie wreszcie, że widzę nogi.
Nogi, najprawdziwsze w świecie, w spodniach i męskich butach, leżały pod krzakiem berberysu. Ściśle biorąc, wystawały spod niego. Były ludzkie z całą pewnością i po chwilowym otępieniu pomyślałam, że chyba nie są odrąbane, powinna się za nimi znajdować jakaś reszta figury. Następnie zdziwiło mnie, że przy dzisiejszej, pochmurnej pogodzie ktoś się opala i skrytykowałam w duchu pomysł opalania się w gęstych, kłujących krzakach, na mokrym gruncie. Wreszcie oprzytomniałam do reszty i oceniłam własne myśli jako kretyńskie. Jakie opala, kto się opala w ubraniu, słońce pokazało się przed dziesięcioma minutami, a do tej pory były chmury, poza tym do opalania się służy łąka wokół zbiornika. Jakiś pijak zasnął w berberysie.
Zjawisko nie było niczym niezwykłym. Rozejrzałam się dookoła i odkryłam przerwę w pokrzywach. Ożywiło mnie to, natychmiast postanowiłam spróbować, czy ta droga do czerwonych owocków nie okaże się łatwiejsza. Przedzierając się ku przerwie, jeszcze raz spojrzałam na pijaka i wówczas w słońcu coś błysnęło. Zawahałam się, zatrzymałam na chwilę, po czym ostrożnie zbliżyłam się ku miejscu, gdzie powinna spoczywać góra tej moczymordy.
Nie byłabym go w ogóle poznała i nie przyszłoby mi nawet do głowy, że widzę Derczyka, gdyby nie jego wyjątkowa aparycja. Był mianowicie nieziemsko rudy i przeraźliwie piegowaty, przy czym rudość była tak jaskrawa, że oczy bolały patrzeć. W słońcu jego pokryta obfitymi loczkami głowa lśniła niczym latarnia i dostatecznie często oglądałam ten widok, żeby go dokładnie zapamiętać. Twarz dojrzałam niewyraźnie i nie przyglądałam się jej ze zbyt wielką uwagą, zawierała w sobie bowiem elementy sprzeczne z poczuciem estetyki, połyskujące czerwono uwłosienie wystarczyło mi najzupełniej. Tylko całkowita niewiara w to, co widzę, sprawiła, że nie krzyknęłam, nie zemdlałam i nie runęłam przed siebie na oślep poprzez zielska, bagienko i pokrzywy. Obeszłam zagajnik dookoła i pośpiesznie wróciłam do pawilonu.
Ciągle nie ufając własnym oczom, obejrzałam wywieszone na ścianie listy jeźdźców. Derczyk jechał w drugiej gonitwie, jego nazwisko widniało na kartce jak byk. Stałam tam jeszcze, kiedy podszedł goniec i na papierku z drugą gonitwą zawiesił inny. Na tym innym zamiast Derczyka zapisany był starszy uczeń Gomorek.
– A dalej? – spytałam z zainteresowaniem.
– Co dalej? – zaciekawił się goniec podejrzliwie.
–W następnych gonitwach. Zamieniony Derczyk
na Gomorka w drugiej, ale Derczyk jedzie jeszcze w następnych. O, w czwartej...
–Nie ma dyspozycji. Zresztą, może on jeszcze przyjdzie.
Byłam absolutnie pewna, że nie przyjdzie. Zaczęłam się zastanawiać.
W każdym innym miejscu i w każdych innych okolicznościach, bez chwili namysłu i nie zwlekając, zawiadomiłabym byle kogo o smutnym fakcie znalezienia w berberysie znajomych zwłok. Teraz jednak zawahałam się. A co będzie, jeśli wieść się rozejdzie i bodaj cząstka zgromadzonego tu tłumu runie na łączkę i do zagajnika? Co będzie, jeśli, nie daj Boże, wstrzymają gonitwy? Co będzie, jeśli zabiorą stąd jedną osobę, mnie, jako najważniejszego świadka, i nie pozwolą mi uczestniczyć w ulubionej rozrywce?
Na dobrą sprawę, jedyne prawdopodobne było to ostatnie. Żadne wstrzymanie gonitw nie wchodziło w rachubę, przy samej próbie obecne tu społeczeństwo byłoby zdolne do rozniesienia trybun na drobne kawałki. Po łące również nikt latał nie będzie, zajęci są czym innym i nie mają głowy do drobiazgów. Mnie mogą zabrać, owszem... Ponadto dostrzegłam nagle jeszcze jeden aspekt sprawy, jestem w tej chwili jedyną osobą, która wie bez najmniejszych wątpliwości, że Derczyk w czwartej gonitwie nie pojedzie. Nie pojedzie także i w szóstej. Mam szansę zrobić majątek, grając triplę na konie po Derczyku, może lepiej trochę pomilczeć...?
Najpierw zrezygnowałam ze zrobienia majątku, nie dlatego, że żerowanie na nagłym zejściu Derczyka mogłoby być nietaktowne, tylko z dwóch innych przyczyn. W piątej gonitwie, która musiałaby wchodzić w skład tripli, szło dziewięć koni i nie było siły, należało grać ścianę, to jedno, a po drugie przed kasą triplową kłębił się dziki tłum. Nie znoszę tłoku, od razu zniechęciło mnie to do pomysłu.
Następnie zrezygnowałam z kamiennego milczenia. Przyszło mi do głowy, że tego Derczyka znajdzie w końcu ktoś inny, zrobi się afera i mój pobyt za fontanną stanie się powszechnie znany. Udeptałam tam dookoła tyle trawy, że nikt nie uwierzy w przeoczenie elementu bądź co bądź dużego i padną na mnie Bóg wie jakie podejrzenia. Nie, za wiele ryzyka.
Postanowiłam załatwić to jakoś cicho, kameralnie i dyskretnie. Lekarz jest na miejscu, policja, jeśli przyjedzie, nie zwróci na siebie żadnej uwagi, wzywanie niegdyś milicji, teraz policji, przez megafon odbywa się tak często, że nikt się tym nie interesuje. Sensacji da się uniknąć...
– Co to, Gomorek? – powiedział nagle ktoś obok z wielkim zainteresowaniem. – Nie Derczyk? To zmienia postać rzeczy...
– Derczyk nie jedzie? – ożywił się ktoś drugi. – No to chyba ten koń ma szansę...?
Cały czas rozmyślałam, stojąc pod wywieszonymi na ścianie listami jeźdźców. Podjąwszy decyzję, porzuciłam tablicę i udałam się na poszukiwanie dyrektora.
Od pani Zosi dowiedziałam się, że dyrektora jeszcze nie ma, przyjedzie nieco później. Zastępcy też nie ma i dzisiaj nie będzie. Źle się układało, pomyślałam o kierowniku mityngu, zajrzałam gdzie popadło i poinformowano mnie, że kierownik mityngu poszedł do rachuby. Rachuba znajdowała się daleko. Został mi już tylko jeden przytomny człowiek, były sędzia-starter, który mógł wziąć sprawę w ręce i poprowadzić ją z sensem. Konie chodziły po padoku, opuściłam pawilon dyrekcji i udałam się do biur.
Nikt z pętających się w przejściu pomiędzy budynkami nie umiał odpowiedzieć mi na pytanie, czy jest Jeremiasz. Nie zdziwiło mnie to, pytałam dość beznadziejnie. Zaczynała się gra, dla graczy Jeremiasz nie był interesujący, nigdy w życiu nie udzielił nawet cienia informacji o formie i szansach koni, o układach, umowach, spiskach, sam nie grał, grą się nie zajmował i był z tego znany od lat. Nikogo nie obchodziło, czy Jeremiasz jest, czy go nie ma.
Dotarłam prawie do drzwi biurowca, kiedy wybiegł z nich jakiś chłopczyk. Musiał być miejscowy. Złapałam go.
– Słuchaj, nie wiesz, czy jest tam pan Jeremiasz?
– Nie – odparł chłopczyk. – Tak. Nie wiem. Był, ale poszedł.
Ciężko dyszał, trząsł się i rzucał na wszystkie strony spłoszone spojrzenia. Zaskoczona, zorientowałam się nagle, że ten chłopczyk śmiertelnie się czegoś boi. Obejrzał się na wejście do budynku, wyrwał mi się z rąk i uciekł. Popędził w stronę boksów. Niepewnie zajrzałam do wnętrza, zastanawiając się, co mógł tam spostrzec takiego przerażającego, ale zobaczyłam tylko dwóch wychodzących właśnie facetów. Jednego znałam.
– Nie widzieli panowie przypadkiem Jeremiasza? – spytałam smętnie.
–Jeremiasza? Był tu chyba? – odparł ten, którego znałam.
– Był, ale poszedł – poprawił ten drugi. – Zdaje się, że do stajni.
Wdarłam się jeszcze do wagi, gdzie osobom obcym wstęp był wzbroniony, i uzyskałam pewność, że Jeremiasza nie ma. Nie miałam czasu szukać go po stajniach, zajmowały teren przeszło stu hektarów. Dżokeje wychodzili z siodłami, dwóch zatrzymało się na moment, znalazłam się za ich plecami i usłyszałam trzy słowa.
– Dlaczego? – spytał jeden z wyraźnym zaskoczeniem.
– Bazyli kazał – mruknął drugi.
Widziałam ich z tyłu i rozpoznałam lepiej po barwach niż po sylwetce. Sarnowski i Białas. Jadą teraz, w pierwszej gonitwie.
Dyrektorów nie było, Jeremiasza nie było, kierownik mityngu pętał się gdzieś w oddaleniu. Zgniewało mnie to w końcu, nie to nie, mam co innego do roboty niż latać za kierowniczym personelem, mogę poczekać z udzielaniem informacji. Spojrzałam w kierunku fontanny, panował tam zupełny spokój, żywego ducha nie było. Przestawiłam sobie umysł na konie.
Niedostatecznie, bo zapomniałam o tej piekielnej Ekstazie. Być może rozpraszało mnie pilnowanie dyrektora, ciągle jeszcze nieobecnego. Sprecyzowałam ostatecznie opinię o sobie, podniosłam się, sprawdziłam, czy nadal go nie ma, i ponuro postanowiłam wykorzystać wiedzę o Derczyku w zakresie, jaki był mi dostępny.
Florian, na którym miał jechać Derczyk, przemieniony na starszego ucznia Gomorka, nosił numer cztery i wyglądał znakomicie. Zdecydowałam się zagrać go z trzema końmi, tripli już zmienić nie mogłam, pierwszą i tak załatwiła mi Ekstaza, ale porządkami miałam szansę odpracować błąd. Faworytem w tej drugiej gonitwie była Celia, jedynka, przyszedł jakiś cynk ze stajni i społeczeństwo rzuciło się na nią. W nosie miałam Celię, nie podobała mi się, a na wszelkie cynki zawsze byłam odporna. Z zaciętością zagrałam swoje, wróciłam na górę i usiadłam wreszcie spokojnie, łypiąc okiem w stronę dyrektorskich foteli.
Pan Edzio, dobroduszny osobnik ciężkiej wagi, zwierzał się, że raz w życiu wyszedł z tych wyścigów do przodu. Przytrafiło się to wyłącznie dzięki temu, że wygrał w pierwszej połowie sezonu i połowę pieniędzy pożyczył znajomemu. Drugą połowę w drugiej połowie sezonu przegrał do zera, ale to pożyczone mu ocalało i w ten sposób wyszedł na plus.
– A tak, to jestem zawsze do tyłu, ale nie tak znów dużo – zakończył pogodnie. – Teraz gram jeden pięć za dwieście.
– Pierwsza gra – skrzywił się pułkownik, emerytowany i w cywilu. – Bloki się rwą.
– Pierwsza, nie pierwsza, grunt, że przyjdzie. Celia tu już wisi!
– Chała wisi – mruknęłam pod nosem.
Jurek żywo odwrócił się ku mnie.
– Nie liczysz jej?
– Nie liczę. Napust na Glebowskiego...
Bomba poszła w górę, wszyscy gapili się na przeciwległą stronę toru, gdzie młode araby wchodziły do start-maszyny. Dwa nie chciały wejść, jeden uciekł do tyłu i gonił go chłopak stajenny. Ci bez lornetek nagabywali tych z lornetkami.
– Który to, panowie? Co tam uciekło?
– Czwórka, Florian...
– A skąd czwórka, czwórka jest czerwona! Fioletowe uciekło!
– Strzegom!
– Nie Strzegom, tylko Dwójnicki!
– Ale tam jeszcze drugi nie chce wejść! Też czerwony. Co tam jest czerwone?
– To Widzów, jedynka. Jedynka i siódemka, Trzaska już weszła!
– Który to koń. Trzaska? – usłyszałam za sobą rozpaczliwy, niespokojny szept.
Obejrzałam się. Na fotelu za mną siedziała bardzo ładna dziewczyna, obca zupełnie, widocznie była tu pierwszy raz. Obok niej tkwił jeden z graczy, zagapiony w start tak, że nie usłyszał pytania.
–Trzaska to nie koń – wyjaśniłam miłosiernie. – To trenerka.
– Zameczek znów uciekł! – krzyknął któryś z lornetką.
– O Boże, nic nie rozumiem – powiedziała bezradnie dziewczyna z tyłu. – Zameczek...?
Dopóki konie nie weszły, mogłam jej udzielać wyjaśnień.
– Zameczek to też nie koń. To dżokej. Koń to Mimoza. I nie siedzi na nim wcale Zameczek, tylko amator Bryś.
– To dlaczego oni tak...?
– Rozpoznają po kolorach. Każda stajnia ma swój kolor, dżokeje są w to ubrani. Do Zameczka na Dwójnickim są przyzwyczajeni, a mówią wszystko naraz, nazwiska trenerów, nazwiska dżokejów, nazwy stajni, numery, najrzadziej imiona koni. Nie wiem, dlaczego. Ma pani to wszystko napisane w programie.
– Ale że Derczyk tak ładnie wszedł? – zdziwił się Waldemar.
– Jaki Derczyk, Gomorek! Gomorek jedzie!
– Jak to...? O cholera, zmiana jazdy! Nie zauważyłem...
– Derczyk i Gomorek to dżokeje? – upewniła się nerwowo dziewczyna.
Przyświadczyłam. Jej towarzysz nie zwracał na nią żadnej uwagi, interesowały go wyłącznie konie. Bryś zawrócił Mimozę, chłopak stajenny przyprowadził Saronga, Celia zrezygnowała z oporu i pozwoliła się wepchnąć do boksu. Przestałam słuchać pytań dziewczyny.
– Poszły! – zawołał Jurek.
– Ruszyły! – zakomunikował głośnik beznamiętnym, damskim głosem. – Prowadzi Celia, na drugim miejscu Florian, trzecia Szprotka. Na trzecie miejsce przechodzi Sarong. Celia, Florian, Sarong...
– Celia to już wisi! – oznajmił gromko pan Edzio.
– Co on...? – zaniepokoił się pan Marian. – Z miejsca do miejsca chce...?
– Florian odpadnie – przepowiedział stanowczo pułkownik.
Wszyscy gadali równocześnie. Nie powiedziałam, co myślę o pułkowniku, bo nie wypadało mi się wyrażać. Florian to był mój osobisty faworyt, koń po Derczyku. Grałam go z trzema i miałam wielkie nadzieje, a odpaść powinna Celia.
Na fotel koło mnie padła w zdyszanym pośpiechu Maria, moja przyjaciółka, wychyliła się, patrząc w szybę.
– Co przyszło w pierwszej? – spytała w napięciu.
– Ekstaza! – warknęłam pod nosem.
– Nie mów? Poważnie? Co tam idzie?
– Celia z Florianem.
– Wygra Sarong – wyprorokował gwałtownie pan Edzio. – Celia lekko idzie!
– Przed wyjściem na prostą do przodu przechodzi Florian – mówił głośnik nad moją głową. – Na prostą wyprowadza Florian...
– I ucieka! – wrzasnął ktoś ze zgrozą.
Florian rzeczywiście wyrwał do przodu i oddalił się o kilka długości. Szedł jak maszyna. Za nim leciała Celia z Sarongiem.
– Dawaj, Celia! – wrzasnął rozpaczliwie pan Edzio.
– Złapie go! – wołał pułkownik. – Jeden cztery będzie! Złapie go!
–Ale co złapie, jak złapie, oddala się przecież! – zirytował się Jurek.
–Jeszcze ją dwójka przegoni – wywróżył ponuro pan Marian.
Sarong rzeczywiście wyprzedził Celię. Wysunął się do przodu o pół długości, był drugi. Florian wygrał z największą łatwością wśród dzikich ryków tłumu. Przyszło cztery dwa, grałam to, zgadłam Floriana, idiotka, zgadłam także Ekstazę, gdybym ją grała, gdybym wcześniej wiedziała o Derczyku, kończyłabym teraz fuksową triplę, kwinta by mi szła... Maria obok mnie gorączkowo grzebała w stosie papierów.
W komentarzach dźwięczał ton potężnego rozgoryczenia. Celia nawaliła okropnie, połamała wszystkim wszystko, przyszły fuksy.
– Kto grał Floriana? – dziwił się pan Marian. – Ostatni, przedostatni... Nijak nie wychodził! Kto grał?
–Ja grałem – oznajmił zwycięsko Jurek. – Zacząłem triplę.
–Ja też grałam – powiedziałam z satysfakcją.
– Floriana...? Skąd go pani wzięła?!
– Zmiana jazdy. Jedyna okazja dla konia...
– Prawda, przecież to Derczyk! Jeżeli Derczyk nie jedzie...
– A co, to nie Derczyk? – zainteresowała się Maria wręcz zachłannie. – Słuchaj, ja to mam przez pomyłkę!
Nagle przypomniałam sobie o Derczyku. Ciągle wisiał nade mną w charakterze nie załatwionego problemu. Już otworzyłam usta, żeby jej o nim powiedzieć, ale zamknęłam je czym prędzej.
Była doktorem medycyny, lekarzem z powołania, co prawda naukowcem, a nie praktykiem, ale na wszelkie sprawy zdrowotne reagowała w sposób nieopanowany, jeszcze by poleciała do tego Derczyka nie wiadomo po co. Zdenerwowałaby się tylko niepotrzebnie. Obejrzałam się na dyrektorską lożę i ujrzałam wchodzącego właśnie dyrektora. Zerwałam się z fotela.
– Derczyk dzisiaj nie jeździ – powiedziałam pośpiesznie, półgłosem. – Jak zdążysz, to zagraj triplę na konie po Derczyku, możemy do spółki, ja muszę załatwić jedno takie z dyrektorem, pilne. Od czwartej, potem był w szóstej, w środku ściana.
–Jesteś pewna?
– Absolutnie!
– To daj pieniędzy, bo ja już wszystko wydałam...
Wepchnęłam jej w ręce dwieście tysięcy złotych
i wybiegłam.
– Nie chcę się przesadnie wtrącać – powiedziałam ostrożnie zaraz po przywitaniu, wykorzystując fakt, że dyrektor akurat był sam – ale nie wiem, czy pan wie, że w berberysie za fontanną leży Derczyk. Możliwe, że należałoby coś z nim zrobić, bo sam z siebie nie wstanie.
Dyrektor był człowiekiem spokojnym i opanowanym. Nie okazał żadnego zdziwienia.
– Derczyk leży w berberysie? – powtórzył z namysłem. – Jest pani pewna?
– Widziałam na własne oczy. Poznałam te włoski i trochę nawet piegi. Wygląda, jakby był nieżywy.
– I myśli pani, że leży tam do tej pory?
– Raczej tak. Nikomu nie mówiłam, czekałam na pana. I nie było słychać okrzyków, więc chyba go nie znaleźli.
– W którym to jest miejscu?
– Za fontanną, w zaroślach niżej, pod tym wielkim krzakiem berberysu. Możliwe, że jest tylko strasznie pijany, ale osobiście przypuszczam, że gorzej. Mówię panu o tym na wszelki wypadek.
– Dziękuję bardzo – powiedział dyrektor i opuścił swoją lożę.
Więcej zajęta byłam grą, końmi i możliwościami, jakie stwarzała nagła zmiana, niż samym Derczykiem, ale spoglądałam co jakiś czas w stronę fontanny. Zobaczyłam kierownika mityngu, pana Krzysia, jak wchodził na schodki i majestatycznym krokiem ruszał przez łąkę, widocznie dyrektor wydelegował go w podejrzane rejony dla sprawdzenia mojego komunikatu. Ciekawa byłam, co będzie, jak wróci, i miałam szczery zamiar nie przeoczyć tego momentu, ale namiętność okazała się silniejsza.
Maria wdzierała się w tłum przy tripli, popatrzyłam na konie na padoku. Trzylatki, folbluty, Trojanka wyraźnie naparzona, w pląsach, Krzemień lezie i powłóczy za sobą nogami, Krzemień to koń Lipeckiego, gdyby to była imienna gonitwa, grałabym go za wszystkie pieniądze świata, jeżeli w imiennej gonitwie koń Lipeckiego wygląda, jakby już zdechł, mur-beton wygrywa, ale tu leci druga grupa. Diabli wiedzą co z nim zrobi ten piekielnik, Sarnowski, jak on go do tej pory nie chował, to ja jestem szach perski. Balbina się nie liczy, Diodor, Teorban, Sitwa, no owszem, wyglądają całkiem nieźle... Jesień się zaczyna, powinny przyjść klacze. Nasturcja spieniona, albo się zdenerwowała, albo jej dali glukozę, jeszcze Gwardia i Heronik. Nie grywam koni na samo H, to jest jakaś gorsza linia, przychodzą najwyżej raz do roku...
Zdecydowałam się na Trojankę, Krzemienia i Nasturcję, dołożyłam im jeszcze Sitwę, bez sensu, Trojanka pierwsza gra. Wróciłam na górę, Maria przyszła po dłuższej chwili.
– Sarnowski mi kończy – powiedziała filozoficznie. – Popatrz, gram to przez pomyłkę, pomieszały mi się gonitwy, to miało być od drugiej, a ja zagrałam, tu patrz, od pierwszej, Ekstaza, Florian i Krzemień, to miało być Mimoza, Trojanka i Sarniak.
– Mimoza nie przyszła, więc nie masz czego żałować.
– Nie mam. Jak ten Krzemień, bo nie zdążyłam zobaczyć?
– Bardzo dobrze. Nikt go nie gra, powinien przyjść.
– Nie grają?
– Wcale.
– No to ma szansę. Ale to już byłoby za dużo szczęścia.
– Wcale nie wiem. Przypomnij sobie, jak nieboszczyk pan Artur wygrywał w sobotę straszne fuksy, a potem okazało się, że grał z niedzielnego programu. Zdążyłaś z tą triplą?
– Zdążyłam. Derczyk, ściana i Derczyk, kto jedzie w szóstej?
– Nie wiem, nie spojrzałam.
Wrócił skądś Miecio i od razu objawił się szatańskim chichotem. Powiadomił nas, że przychodzi Balbina.
– Mięciu, czyś zwariował? – spytałam ze zgrozą. – Najgorszy koń w kupie!
– Nie szkodzi. Dawaj, Balbina!
– A co zrobi Trojanka? – spytała Maria z irytacją. – Co zrobi Krzemień? Co zrobią Diodor i Sitwa? Nogi połamią? Mięciu, przestań!
– Dawaj, Balbina!
– Marysiu, walnij go w moim imieniu – poprosiłam. – Masz bliżej.
–Walnę, słowo daję – obiecała Maria. – Mięciu, przestań mnie denerwować, ja tu gram przez pomyłkę triplę za miliony, a ty mi głędzisz! Uspokój się!
–Dawaj, Balbina – powtórzył Miecio z rozpędu i zainteresował się omyłkową triplą Marii.
Zaczęli przeglądać całe zwoje papieru. W kwestii tripli było mi wszystko jedno, pierwsza i druga przepadły, miałam wprawdzie szansę na zaczęcie trzeciej, ale i tak w nią nie wierzyłam, bo w czwartej gonitwie nie jadący Derczyk znów mi wchodził w paradę.
Połową ucha słuchałam gadania obok. Pan Edzio dobrodusznie informował, że dostał Diodora oraz poufny komunikat, że Trojanki ma nie być, ale na wszelki wypadek gra jedno i drugie. Pan Sobiesław dziwił się ogromnie, że Waldemar nie gra Kujawskiego, zawsze go przecież grywa, dlaczego teraz nie, zirytowany Waldemar odpowiedział, że Bolka nie będzie, sam siebie nie liczy, w ogóle w dniu dzisiejszym liczy się może w ostatniej gonitwie, wcześniej wcale, trzecie miejsce to góra. Pułkownik jadowicie powiadomił wszystkich, że Kujawski jedzie w czwartej dodatkowo, zamiast Derczyka, jest zmiana jazdy i już wywiesili, Waldemar się zdenerwował. Pan Marian wyznał, że jemu dali Nasturcję, ale wcale w nią nie wierzy, lało się z kobyły już na padoku...
– Znawcy jak z koziego ogona waltornia – powiedziałam ze złością, nie zniżając głosu. – Od Mokotowskiego Pola na te wyścigi chodzą, a jak odróżnią, które to koń, a które dżokej, to już sukces szczytowy. A zauważyć, że co innego arabski ogier, a co innego klacz folblut, nie łaska?
Niepotrzebnie się odezwałam, bo pan Marian usłyszał. Odwrócił się, popatrzył na mnie i zemścił się bez zwłoki.
–Jakie pani ma piękne kolana! – stwierdził z wyraźną przyjemnością.
– Żeby pan pękł i żeby panu mowę odjęło! – odparłam z całego serca i splunęłam przez lewe ramię.
Podlec złośliwy, załatwił mnie do reszty. Na wyścigach usłyszeć komplement, to już lepiej się powiesić, wszystkie pieniądze można od razu wepchnąć w kratki ściekowe, bez pośrednictwa uciążliwych manipulacji kasowych. Przegram z całą pewnością, ostatnia nadzieja to te konie po Derczyku, ale skoro jedzie Kujawski, będą go grali, żaden zysk...
– Ale mam drugą – powiedziała Maria. – Jak ja to zrobiłam...? Też omyłkową, popatrz, zaczęta Florianem, a teraz mam trójkę. Co to jest trójka?
– Teorban. Gratulacje. Kujawski powiedział Waldemarowi, że go nie będzie, słyszysz przecież.
– Nie słyszę, zajęta byłam. Weź tę czwartą i gdzieś schowaj, bo nie mogę się tu w sobie połapać. Mięciu, zamkniesz ty gębę czy nie?!
– Dawaj, Balbina! – kwiknął radośnie Miecio.
Nie zabiłam go, bo nad głową mi zawyło i bomba poszła w górę. Przy start-maszynie zaczęła się polka.
Bardzo długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie budzą w koniach odruchu warunkowego, wabiąc je do start-boksów marchewką albo cukrem. Ewentualnie jabłuszkami, czymś pachnącym, konie mają doskonały węch. W końcu dowiedziałam się, że owszem, budzą, wyłącznie za pomocą tych produktów spożywczych udaje się wprowadzić je na treningach do sztucznych boksów, potem do prawdziwych. Z chwilą jednakże rozpoczęcia wyścigów konie, stworzenia nerwowe, zmieniają poglądy i start-maszyna zaczyna im się kojarzyć z wysiłkiem, marchewka zaś popada w zapomnienie. Biegać chciały wszystkie, ale, być może, bez dyscypliny. Ledwo połowa wchodziła dobrowolnie i bez oporu, pozostałe pokazywały wszelkie możliwe sztuki, szczególnie co młodsze. A i tak maszyna startowa stanowiła postęp, przed piętnastu laty automatyczny dwuosobowy starter u nas polegał na tym, że jeden facet wrzeszczał: „Jazda!!!”, a drugi walił batem. Sędzią starterem był wówczas Jeremiasz i sam uważał za cud, że udawało mu się te konie puszczać mniej więcej razem. Skromność przez niego przemawiała, równiej ruszały niż teraz, a do tego jeszcze miał rekord wszechświatowy i był to widok, jakiego do śmierci nie zapomnę ani ja, ani nikt z tych, co nań patrzyli. Szło dwanaście koni w Derbach i Jeremiasz puścił je tak, że po całym torze gruchnęły oklaski. Dwanaście koni w jednym szeregu, w nieskazitelnie równej linii, w tym samym ułamku sekundy uniosło przednią nogę do góry i razem rąbnęło kopytem. Cud zdarza się raz, sztuka to była wielka, niepowtarzalna i niezapomniana...
– Ruszyły – powiedział głośnik i natychmiast wybuchł rejwach dookoła.
– Który to stracił?! Co zostało?!
– Lipecki, Krzemień! No, to już gotowy...
– Świnia! – wrzasnęła Maria. – Patrz, co robi...!
– Bolek się pcha! Bolek się pcha!
– Do tyłu ten gówniarz jedzie...!
– Co to odpada? Mów pan, co odpada...?!
– Nie wiem, piątka, Iwno, co to tam, Sitwa...
– Czego on się tak wyrwał?! Wyniesie go...!
– Prowadzi Trojanka – mówił głośnik. – Na drugim miejscu Teorban, trzecia Nasturcja, czwarta Balbina...
– Dawaj, Balbina!!! – darł się Miecio.
Zabójstwo na wyścigach powinno być usprawiedliwione z góry. Coś bym temu Mieciowi zrobiła, to pewne, gdyby nie przegradzała mnie od niego Maria, wpatrzona w Krzemienia. Sarnowski podciągał, już był w kupie, Sitwa i Heronik odpadły. Trojanka za ostro poszła na zakręcie, wyniosło ją aż pod parkan, od razu straciła ładne parę długości.
– Na czwarte miejsce przeszedł Diodor – mówił głośnik z kamiennym spokojem. – Trojanka wyłamała, na prostą wyprowadza Teorban, słabnie Balbina...
– Dawaj, trójka! – wrzasnął Jurek przede mną.
– Dawaj, trójka! – poparła go Maria, przypomniawszy sobie, że przez pomyłkę ma w tripli Teorbana. – Dawaj, Bolek!
– Dawaj, siódemka! – zawył pan Edzio.
– Dawaj, Balbina! – upierał się Miecio.
Nasturcja zaczęła wychodzić przed Teorbana, Teorban przyśpieszył, Diodor szedł środkiem pola, za nim Krzemień. Nasturcji z Teorbanem nie grałam, nie obchodziły mnie, do ręki w ogóle Kujawskiego nie wzięłam. Zainteresowałam się Krzemieniem. Szedł lekko, swobodnie, mógł wziąć tego Diodora jak nic, nie znam się na jeździe, nie wychowałam się w stajni, ale przysięgłabym, że Sarnowski trzyma go kurczowo z całej siły i tylko udaje, że jedzie. Dlaczego, na litość boską? Nie jest grany, byłby fuksem, jako fuks przychodzi z radością, chory jest tylko wtedy, kiedy musi przyjść w charakterze faworyta, więc o co mu teraz idzie...?
Nagle przypomniałam sobie te trzy słowa, usłyszane koło wagi. To Sarnowski, zaskoczony, spytał: „Dlaczego?”, Białas odpowiedział, że Bazyli kazał. Co za Bazyli jakiś, nie ma na tych wyścigach nikogo o takim imieniu. Jakiś Bazyli kazał mu nie przyjść w tej gonitwie...?
Bolek Kujawski umiał jeździć, nie dał się Nasturcji, był pierwszy o nos.
– Mam! – ogłosił gromko Jurek. – Mam Teorbana! Teraz kończę!
– Ja też – powiedziała Maria z uciechą. – Co prawda głupio, ale zawsze. Jednym idiotycznym koniem... Nie, czekaj, wcale nie idiotycznym! Ty wiesz, czym kończę? Popatrz!
Swoją omyłkową triplę kończyła koniem po Derczyku. Znów Kujawskim. Kto jak kto, ale Bolek na tym zwierzęciu powinien wygrać! Pan Sobiesław czynił wyrzuty Waldemarowi, Waldemar był wściekły, nie mniej pan Marian, grający Diodora. Pociechą była mu myśl, że nie wygrała Nasturcja, którą ominął, mimo tajemniczych wieści z zaplecza. Pułkownik zaprezentował porządek trzy osiem, Teorban z Nasturcją, grał za pięćdziesiąt tysięcy.
– Bez Trojanki to będzie majątek – przepowiedział Jurek wspaniałomyślnie.
– Czegoś ty się tak czepiał tej Balbiny, Mięciu? – spytałam ze zgorszeniem. – Grałeś takie kretyństwo?
– A skąd! – odparł Miecio. – Grałem Bolka z Diodorem. A dlaczego nie mam sobie pokrzyczeć o Balbinie?
– On się kiedyś doczeka – powiedziała Maria. – Czyś ty widziała, co ten łobuz robił z Krzemieniem? Ta komisja techniczna jest ślepa? Jeszcze Trojanka go przegoniła!
– A dlaczego nie miała go przegonić, skoro chowa konia, na co mu to czwarte miejsce? Dla pieniędzy? Popukaj się w głowę.
– No niby masz rację, ale szlag mnie trafi...
– Nie przejmuj się, teraz skończysz. I będzie to fuks.
Ogłosili wypłatę, dwadzieścia osiem tysięcy górą. Tripla dwanaście milionów z groszami. Przestałam się czepiać siebie o tę cholerną Ekstazę w pierwszej gonitwie. I tak bym nie trafiła, bo nie miałam ani Floriana, ani Teorbana, nie jestem jasnowidząca,
Teorbana to jeszcze, ale Floriana z Derczykiem nie dotknęłabym narzędziem na długim drągu...
Zainteresowałam się wreszcie, kto jedzie zamiast Derczyka w szóstej gonitwie i zrobiło mi się niedobrze. Uczeń Miazga. Nie, uczeń Miazga nie stwarza wielkiej nadziei, jedzie, zdaje się, trzeci raz w życiu. Gorzej niż Derczyk tego nie zrobi, ale wielkiej różnicy na plus również nie będzie. Westchnęłam, zagrałam pięć porządków, wszystko do Fatimy, i wróciłam na górę.
Maria z Mieciem usiłowali rozliczyć trzy ostatnie triple, które grali do spółki. Miecio zapłacił za jedenaście, Maria za dwadzieścia sześć, próbowali dojść, ile kto komu ma zwrócić, żeby wyszło równo. Wzięłam w tym udział, ustaliłam sumę bez wielkiego trudu, bo matematyka na tym poziomie leżała w pełni w moich możliwościach, i wyjawiłam obawy w kwestii ucznia Miazgi. Szlag nam trafi triple na konie po Derczyku.
– No to teraz ci powiem prawdę – rzekła Maria. – Miałam ci powiedzieć od razu, ale zapomniałam. Pomyliłam się i wcale nie kończymy Dżubarem, tylko Terencją.
– Co ty powiesz? – ucieszyłam się niepewnie. – Bo co?
– Bo dyktowałam z programu i zajrzałam do siódmej gonitwy, a w siódmej to miał być Fawor. I cały czas dyktowałam z Faworem, który ma, jak sama widzisz, numer pięć. Terencja też.
– Rozumiem. Dyktowałaś triple przez czwartą, piątą i siódmą gonitwę?
– Z pominięciem szóstej. Coś w tym rodzaju. Zobaczyłam to dopiero na górze, jak już było za późno.
– No i chwała Bogu, w ucznia Miazgę to ja nie wierzę, zagram go górą za dwie dychy i będzie z głowy. Derczyk czy Miazga, to prawie wszystko jedno.
– A skąd właściwie wiedziałaś, że Derczyk nie pojedzie?
Rozejrzałam się. Loża opustoszała, wszyscy pętali się na dole przy kasach, siedzieliśmy sami, jeśli nie liczyć pana Sobiesława, pogrążonego w przeglądzie prasy o parę foteli dalej. Trochę zniżyłam głos.
– Coś mi się widzi, że Derczyka mamy z głowy na zawsze...
Miecio drgnął gwałtownie i spojrzał na mnie.
– Bo co?
– Bo leży w berberysie i bardzo żywo nie wygląda. Moim zdaniem, przeniósł się na lepszy świat, chyba że jest taki strasznie pijany, ale nawet pijany, zanim padł, doznał silnych uszkodzeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki