Читать книгу Depozyt - Joanna Chmielewska - Страница 5

Оглавление

– Żadnych wygłupów z przelewami, ty nie bądź frajer – powiedział nerwowo wspólnik niejakiego Henryka Karpiowskiego. – Po pierwsze primo długo idzie, a cholera ich wie co mogą w międzyczasie wykombinować, a po drugie primo, co? Chcesz podatki płacić?

– To co? – spytał trochę bezradnie Henryk Karpiowski.

– To ja ci to podrzucę w gotówce. Pi razy oko, połowa twarda, połowa zielona. Gra?

– Gra. I co?

– Co, co?

– Co ja z tym zrobię?

– Nic. Potrzymasz, aż się sytuacja wyjaśni. A potem, to już jak uważasz.

– Kiedy?

– W ostatniej chwili przed wyjazdem.

– A twoje?

– Swoje wyślę przelewem, nie będę przecież woził nielegalnie, bo na fasolkę szparagową mi te całe nerwy? Holandia kraj przyzwoity, wydmuszki z klienta nie zrobią. W razie czego, jakby się interes pokazał, dzwonię do ciebie i już lecisz, ale też z pustymi rękami. Przelew się później załatwi, a na początek mojego wystarczy.

– A na kartę...?

– Na kartę można trochę, bez przesady...

Obaj, i Henryk Karpiowski, i jego wspólnik, nadawali się do interesów jak gęś do podkucia, ale tym razem im się udało. Dwóch głupków z wyższym wykształceniem przez czysty przypadek złapało niezwykłą okazję i wzbogaciło się potężnie do tego stopnia, że sami nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Wyobrazili sobie, wspólnik Karpiowskiego szczególnie, że objawił się w nich nagle wielki talent w owe klocki, i postanowili kontynuować proceder. Jeszcze jeden taki biznes i już Rothschild będzie przy nich neptek zwykły.

Stabilizujący się dopiero kapitalizm krajowy napełniał ich jeszcze lekką nieufnością, stąd chęć trzymania zdobytych dóbr przy piersi i grawitacja ku Europie. No, płacić w Holandii, to już przez bank i nie ma siły inaczej, ale od ruskich można było różnie. Wykorzystali to „różnie”. Teraz zwalił się na nich embarras de richesse i koniecznie próbowali udawać, że to nic takiego, bo do gór złota są przyzwyczajeni.

Jak rasowi hochsztaplerzy, rozmawiali w samochodzie, żeby ich przypadkiem ktoś nie podsłuchał. W knajpie stanowczo odpadało, w domach, przy rodzinie, też było niebezpiecznie. Czuli się niemal spiskowcami, wspólnikami światowej finansjery, członkami mafii, pogrążonymi w bagnie krew w żyłach mrożących sekretów i tajemnic. Cały dowcip zaś leżał w tym, że ich znakomity interes był nieskalanie legalny, nie zawierał w sobie żadnego przestępstwa, opierał się na bystrym i szybkim wykryciu potrzeb spożywczo-kulturalnych ogromnego społeczeństwa, które nagle zdobyło swobodę działania, wskoczył w owe potrzeby i zaowocował nieoczekiwanie wielkim zyskiem. Nawet transport ekwiwalentu wymiennego przez granicę, do ojczystego kraju, nie stanowił zbyt wielkiego wykroczenia na skutek chwilowego braku odpowiednio sprecyzowanych zakazów, a także z tej racji, że załatwił go kto inny, mianowicie oblatany w przemycie ruski kontrahent. Karpiowski ze wspólnikiem byli zatem czyści jak łza, ale najświęciej przekonani, że tak potężne pieniądze mogą być wyłącznie wynikiem jakiegoś przeraźliwego kantu, którym skalali się nieodwracalnie.

Wspólnik musiał przelać swój szmal do Holandii, dlaczego wymyślił akurat Holandię, Bóg raczy wiedzieć, wziął zatem swoją połowę w samych dolarach gotówką. Karpiowski na razie zostawał w kraju i mógł sobie pozwolić na posiadanie także złota i diamentów. Złoto w postaci monet, a diamentów zaledwie kilka, ale miło było na to popatrzeć. Zielone też dostał, tyle że odpowiednio mniej.

– I nie wygłup się jakoś, żeby ci tego kto nie rąbnął – rzekł jeszcze wspólnik z troską, po czym zapalił silnik.

***

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie idiotyczny przypadek. A może nawet zbieg przypadków.

Sytuacja rodzinna Henryka Karpiowskiego była nieco skomplikowana. Jego pierwsza żona umarła już dawno, pozostawiając mu córkę, obecnie dwudziestoletnią. Z drugą żoną właśnie niedawno się rozwiódł... ściśle biorąc, ona rozwiodła się z nim, lżąc go mianem rozlazłej niedojdy, za co Pan Bóg ją skarał, bo ów znakomity interes wypalił już po uprawomocnieniu się wyroku rozwodowego i nic jej się z niego nie należało. Z trzecią żoną nie zdążył się jeszcze ożenić, aczkolwiek już z nią mieszkał, przy czym istnym błogosławieństwem okazał się fakt, iż trzecia żona i córka pozostawały ze sobą w wielkiej przyjaźni, różniąc się wiekiem zaledwie o dziesięć lat. Przestrzeń mieszkalna nie bruździła, bo po pierwszej żonie zostało czteropokojowe własnościowe mieszkanie, w połowie należące do córki, wygodne i obszerne. Sielanka wprost niebiańska.

Elementem mącącym sielankę był szwagier, młodszy brat drugiej żony, który się jakoś do Karpiowskiego znarowił. Nie przyjął do wiadomości faktu rozwodu. Przywykłszy bywać i pomieszkiwać u niego od lat, bywał i pomieszkiwał nadal, być może z tego względu, że siostra zakazała mu wstępu do swego nowego domu. Wiedziała, co robi, a charakter miała twardy, w przeciwieństwie do byłego męża. Karpiowski szwagra nie kochał i wcale nie chciał gościć go u siebie, ale, jako osobnik miękki i ugodowy, nie umiał się wyłgać. Nie pozwalał też córce i żonie in spe usunąć go z łona rodziny w sposób stanowczy i brutalny, może nawet za pomocą rękoczynów, bo sposoby łagodne wiadomo było, że nie zadziałają. Rozpaczliwie usiłował unikać zadrażnień i cierpiał męki.

Szwagier bowiem kradł. Kradł jak szatan, bezczelnie i niemal jawnie, szargając wszelkie świętości. Każde jego przybycie wywoływało dziki popłoch, połączony z gwałtownym ukrywaniem portmonetek i zamykaniem szuflad na nowe zamki i klucze, bo stare szwagier miał w małym palcu. Nie było sposobu patrzeć mu na ręce bez przerwy, przechytrzył zawsze każdego, wdzierał się do sanktuariów, nawet się zbytnio nie kryjąc, gmerał w damskich torebkach, penetrował biurka i szafy. Miał przy tym dość rozumu, żeby nigdy nie okradać osób całkowicie obcych, wyłącznie rodzinę, bo w sprawy rodzinne policja bardzo nie lubi się wtrącać. Co prawda, po rozwodzie z jego siostrą Karpiowski przestał stanowić dla niego rodzinę, ale jakieś związki zostały i zupełnie obcy się nie zrobił. Szczęście jeszcze, że na stałe rezydował w Szczecinie i do Warszawy tylko dojeżdżał.

Oprócz córki, trzeciej zaplanowanej żony i nie chcianego szwagra, Karpiowski posiadał przyjaciela ze szkolnej ławy, niejakiego Seweryna Chlupa.

Przyjaźń z Chlupem również była nieco skomplikowana, a kłodą na jej drodze leżała pani Bogumiła Chlupowa, małżonka powyższego, prezentująca osobowość niejednolitą i wysoce uciążliwą. Poślubiwszy Seweryna Chlupa, kiedy Karpiowski miał już drugą żonę, jęła delikatnie kręcić nosem na wszystko. Na ową drugą żonę, która była od niej piękniej sza i lepiej umiała się ubierać. Na samego Karpiowskiego, który nie piastował żadnego znaczącego stanowiska i nie był znajomością życiowo użyteczną, a za to mieszkanie miał jakoś lepiej urządzone. Na własnego męża, który za mało zarabiał i nie potrafił zarabiać więcej. Na nieślubnego pasierba, bo Chlup miał syna, spłodzonego we wczesnej młodości przez nieostrożność i z głupoty. Na spotkania towarzyskie, które często opierały się na niewinnym brydżu, a ona w brydża grać nie umiała. Na intymne spotkania przyjaciół, którzy gadali ze sobą tak, że kompletnie nie mogła tego zrozumieć. Na potrawy, serwowane w obu domach, bo Karpiowska skąpiła i głodziła gości, ona zaś karmiła doskonale, ale ile się przy tym musiała narobić i jakie koszty...! Krótko mówiąc, na wszystko, z dwojgiem własnych dzieci włącznie, aczkolwiek dwunastoletni syn i dziesięcioletnia córka, wytresowani zostali doskonale.

Była chciwa i skąpa, a zarazem dziko ambitna, więc skąpstwo musiała ukrywać. Była zazdrosna i zaborcza, przy tym skryta, małomówna, introwertyczna, lubiła mieć własne sekrety i nie bardzo umiała pogodzić chęć odosobnienia z bezustannym trzymaniem męża za gardło. Najchętniej przywiązywałaby go do kaloryfera, sama robiąc swoje. Zarazem musiała go zachęcać, wręcz zmuszać do kontaktów z ludźmi, bo tylko przez ludzi można zyskać coś ekstra. Konflikt wewnętrzny wpędzał ją w nerwicę, do tego wszystkiego bowiem pracowała w rejestracji szpitalnej, gdzie między innymi należało udzielać informacji. Nienawidziła udzielać informacji, komunikat o godzinach przyjęć laryngologa, lub też lokalizacji rentgena, musiała wyrywać sobie z głębi trzewi, nie przechodził jej przez gardło i powodował chrypkę. Ponadto była patologicznie uparta.

Posiadała też zalety. Doskonała gospodyni, w domu utrzymywała czystość kliniczną, gotowała bezkonkurencyjnie, nie chorowała nigdy i sił miała dużo. Nie potrafiła wprawdzie wbić gwoździa, przepchać zlewu ani wymienić w kranie uszczelki, wszelkich instalacji elektrycznych bała się panicznie, ale za to lśniła urodą, o ile ktoś lubił potężne, zażywne, niebieskookie i rumiane blondyny, które miały na czym siedzieć i czym oddychać. Chlup akurat lubił. Ponadto uwielbiał jeść.

Upodobania te sprawiły, że ulegał wdzięcznej połowicy i z całej siły starał się ukrywać przed nią kontakty ze źle widzianym przyjacielem. Siłą rzeczy kontakty robiły się coraz bardziej ograniczone, nad czym obaj głęboko cierpieli, przywykłszy od dzieciństwa dzielić się każdą myślą i radzić siebie wzajemnie. Karpiowski Chlupa rozumiał i poddawał się presji, dzwoniąc do niego prawie wyłącznie w godzinach pracy, jeśli zaś wypadło mu dzwonić do domu, stosował sztukę osobliwą. Usłyszawszy głos pani Bogumiły, włączał nagraną sekretarkę. Sekretarka mówiła urzędowym tonem: „Do pana Seweryna Chlupa. Będzie mówił pan Jacek Nastaj” i powtarzała to, aż Chlup się odezwał. Jeśli nie odezwał się wcale, bo go na przykład nie było, wyłączała się po piątym apelu. Jeśli był i odebrał żonie słuchawkę, do swego przyjaciela Seweryn mówił: „A, witam, witam, panie Jacku!” i dalej usiłował odpowiadać tylko „tak” albo „nie”. Rzecz oczywista, pan Jacek Nastaj był postacią wymyśloną wyłącznie na ich użytek wewnętrzny i nawet nie wiedzieli, czy jakiś taki gdzieś istnieje.

Na szczęście pani Bogumiła miewała dyżury w swojej rejestracji o rozmaitych porach doby i zdarzało się, że, po południu czy wieczorem, w domu świeciła nieobecnością. Mogli wówczas usiąść przy piwku i pozwierzać się sobie swobodnie, jak w dawnych, bardzo młodych latach. Dzieci nie przeszkadzały, pod tym względem trzymały sztamę z ojcem i niektórych tajemnic mamusi nie wyjawiały.

Chlup u Karpiowskiego bywał dowolnie i bez przeszkód.

Tak wyglądała sytuacja ogólna, kiedy wspólnik przyniósł Karpiowskiemu jego część zysku w postaci upiornie ciężkiej, dużej teczki, w której spoczywały dwa potężne pliki studolarówek, dwadzieścia kilo złotych monet w rulonach i małe pudełeczko z wesoło błyskającymi diamentami. Razem wziąwszy stanowiło to dwadzieścia dwa miliardy złotych na ówczesne pieniądze.

W dwie godziny później wspólnik odleciał samolotem do Amsterdamu. Karpiowski jeszcze siedział nad teczką, zastanawiając się, gdzie ją ukryć, kiedy do domu wróciła jego córka, Elżbieta. Zajrzała do gabinetu.

– Tatusiu, Bubel przyjechał – ostrzegła szeptem. – Ze mną przyszedł. Jak co masz, to szybko chowaj. Zakotwiczę go na chwilę w jadalni.

Karpiowskiemu straszny dreszcz przeleciał po plecach. Bubel był to właśnie szwagier, którego, rzecz jasna, nie ochrzczono tak osobliwie. Naprawdę na imię miał Zygmunt, a owego Bubla wprowadziła jego własna siostra, kiedy wyszły na jaw cechy charakteru, czyniące go jednostką wybrakowaną. Musiał pojawić się właśnie teraz, w chwili najokropniejszej ze wszystkich możliwych, kiedy u stóp Karpiowskiego spoczywały dwadzieścia dwa miliardy złotych. Klątwa jakaś albo grom z jasnego nieba. I tak nie wiadomo było, gdzie ten majątek na razie ulokować, a jeszcze teraz, przy Bublu...?

Siedział dalej, zdrętwiały, wkopawszy tylko teczkę głębiej pod biurko i trzymając na niej nogi. Nic mu nie przychodziło do głowy, poza pełną rozgoryczenia myślą, że wspólnik przelał, poleciał, ma z głowy i takiemu to dobrze. Do gabinetu wkroczyła Krystyna, narzeczona, i starannie zamknęła za sobą drzwi.

– Nie wiem, co zrobić – oznajmiła z troską. – Rozjeżdżamy się, a Bubel jest. Elżbieta sama nie da mu rady. Masz jakiś pomysł?

W umyśle Karpiowskiego jakby coś nagle zatrzeszczało. Rzeczywiście, Krystyna, pracująca w wydawnictwie, leciała nazajutrz rano do Krakowa na międzynarodowe spotkanie wydawców, on sam zaś musiał jechać do Olsztyna na odbiór nowej instalacji łącznościowej w banku. Nie mógł powiedzieć swojej firmie, że nie jedzie, bo ma szwagra. Krystyna też nie powinna nawalić. Elżbieta ma wykłady, nie rzuci politechniki na drugim roku przez cholernego Bubla, dochodząca gosposia byłaby właściwie do pilnowania go najlepsza, ale przecież pójdzie do domu. Ma dzieci...

Czy on nie mógł przynieść tego naboju pojutrze...? Czy ten parszywy Bubel musiał przyjechać właśnie teraz...? Coś trzeba zrobić natychmiast...

– Może mu powiedzieć, że wyjeżdżamy wszyscy i zamykamy dom...? – zaproponował słabo.

Krystyna gniewnie wzruszyła ramionami i pokręciła głową.

– Ucieszy się, jak świnia w deszcz. Wierzysz w to, że nie wejdzie? Głowę dam, że ma klucze!

– Zabrać wszystko...

– Futro? – spytała Krystyna sarkastycznie. – Teraz, w maju? Wszystkie kasety wideo, książki, maszynę do pisania? Całą kolekcję geologiczną? Biżuterię owszem, cholera, wozić to ze sobą po całym kraju, jeszcze mnie okradną...

Karpiowski skupił wszystkie siły i opanował zamęt w głowie.

– Poproś Witowską, żeby posiedziała trochę dłużej, aż ja wrócę. Olsztyn blisko, postaram się, przed piątą będę. Ona go przypilnuje, Elżbieta jej pomoże.

– Idzie na wykłady.

– No to jeden opuści.

– No dobrze – zgodziła się Krystyna z niechęcią. – To i biżuterii nie wezmę, Elżbieta dołoży swoją i wetkniemy Witowskiej do schowania. Gdzie to ma sens, na litość boską, raz byś wreszcie tego padalca wyrzucił z domu...

Karpiowski wyraźnie poczuł, że teraz już go chyba wyrzuci. Choćby siłą, choćby przez policję...! Zarazem ogarnęło go przerażenie, futro futrem i kasety kasetami, ale on ma tu przecież świeżo zdobyte mienie na resztę życia...!!!

Krystyna poszła chronić dom i patrzeć Bublowi na ręce, a jej przyszły mąż nadal siedział z nogami na teczce i rozpaczliwie próbował znaleźć jakieś wyjście. W pierwszej chwili postanowił zabrać teczkę ze sobą, ale natychmiast opadły go refleksje. A jeśli, nie daj Boże, ukradną mu samochód...? Złośliwość losu bywa niezmierzona. Nosić ze sobą... rany boskie, przeszło dwadzieścia dwa kilo, a on przecież będzie latał po całym banku, to duży budynek, dwa piętra, na jakiś obiad może pójdzie... Nie zostawi tego nigdzie za skarby świata, bo ktoś rąbnie z pewnością, bankowy sejf też odpada, nie powie wszak, co to jest, podejrzenia się zalęgną, a diabli wiedzą w jakim stopniu ta forsa jest nielegalna, z tego wszystkiego pójdzie siedzieć...

Wreszcie, z rozpaczy, wpadł na szczęśliwą myśl. Jedynym ratunkiem mógł posłużyć wierny, prawdziwy, szlachetny przyjaciel.

Zadzwonił do Chlupa.

– To ja – powiedział żywo, acz nieco ponuro, usłyszawszy jego głos.

– A, witam, witam, panie Jacku! – wykrzyknął na to Chlup, co oznaczało, że pani Bogusia jest w domu i uszy jej rosną.

Karpiowski nie bawił się w wyszukaną konspirację.

– Sewciu, słuchaj, mam w domu takie coś, co nie może tu zostać. Bubel przyjechał, a ja wyjeżdżam, ale na krótko. Możesz mi to przechować, aż on wyjedzie?

– Tak – odparł Chlup prawie bez namysłu.

– To ja ci to muszę dostarczyć bliżej domu. Cholernie ciężkie. Dasz radę teraz wyjść na chwilę?

– Tak.

– Za jaki kwadrans, co? Podjadę od Statkowskiego...

– Nie – powiedział stanowczo Chlup.

– Nie...? Co nie? Nie za kwadrans czy...

– Nie.

– Znaczy, za kwadrans możesz?

– Tak.

– Znaczy, nie od Statkowskiego?

– Tak.

– To gdzie?

Chlupowi okropnie trudno było udzielić odpowiedzi, posługując się wyłącznie słowami „tak” i „nie”. Spróbował ostrożnie wzbogacić język.

– Tam jest koniec, panie Jacku – rzekł mężnie.

Karpiowski jął się usilnie zastanawiać. Gdzie też może być koniec i czego? Od Statkowskiego byłoby najbliżej, ale widocznie Sewcio chce dalej, Dalej... Co tam jest dalej...? I na końcu...?

– A...! – zgadł wreszcie. – Dawna pętla autobusowa? ’

– Otóż to, panie Jacku! – ucieszył się Chlup.

– Dobra, za kwadrans będę. Nie śpiesz się, poczekam.

– Nie ma za co. Moje uszanowanie, panie Jacku...

– Co ty zawsze z tym Nastajem tak jakoś dziwnie rozmawiasz? – spytała podejrzliwie pani Bogusia, kiedy małżonek odłożył słuchawkę. – Czego on chce od ciebie? Znów cię pyta o te jakieś dyrdymały elektryczne?

Rozmowa wydałaby się jej znacznie dziwniejsza, gdyby słyszała ją w całości, szczególnie zakończenie. Karpiowski niekiedy wcielał się w pana Jacka i ułatwiał przyjacielowi kamuflaż, teraz jednak nie miał do tego głowy. Chlup musiał dać sobie radę sam.

– Obliczenia matematyczne – skorygował. – Nie jest pewien i ze mną sprawdza. Nic takiego. Ale przypomniało mi się właśnie przez te jego pytania, że miałem wysłać ofertę przetargową i zapomniałem. Dziś ostatni termin, decyduje data stempla pocztowego. Jeszcze zdążę, poczty do ósmej otwarte.

– Wysyłasz te oferty i wysyłasz, i nic ci z tego nie przychodzi – skrzywiła się żona. – Tam pewno gdzieś posmarować trzeba, a ty co? Zaraz wracaj. A przy okazji możesz kupić po drodze twarożek wiejski. Dwie sztuki.

Z tego twarożku Chlup się nawet ucieszył, bo mógł udawać, że go długo szukał, ponadto pani Bogusia przyrządzała produkt w sposób niezwykły, nadając mu rozmaite przedziwne smaki, a przez ciężkie coś Karpiowskiego Chlup wcale apetytu nie stracił. Co do ofert natomiast, miałby duży kłopot z wyjaśnieniem, czego właściwie dotyczyły i o jaki przetarg mogłoby tu chodzić.

Spotkali się na owej pętli autobusowej, obaj samochodami, Chlup już z twarożkiem.

– Z naszego okna ten kawałek Statkowskiego widać – wyjaśnił przyjacielowi na wstępie. – Ze strychu, co prawda, ale kto ją tam wie, mogłaby akurat wejść. Co to jest, to coś co tam masz?

Karpiowski westchnął ciężko i wyjawił Chlupowi całą prawdę. Chlup się wzruszył i przejął. Przenieśli teczkę do jego samochodu i razem tam wsiedli, kontynuując pogawędkę. Rozważali kwestię legalności mienia, sposoby pozbycia się cholernego Bubla i miejsce ukrycia teczki w domu Chlupa.

Chlup mieszkał we własnej willi, o ile owa budowla na takie miano zasługiwała. Obszerna nawet dosyć, ale bardzo stara, drewniana, nieco zagrzybiona, pełna zakamarków, odziedziczona po przodkach w sposób prosty i gładki. Dziadkowie Chlupa tam mieszkali, potem rodzice, a potem on sam, i prawo własności z jednych na drugich przechodziło automatycznie, nawet w świeżo minionym ustroju. Komplikacji spadkowych nie było żadnych, ponieważ ani Chlup, ani jego ojciec, nie mieli rodzeństwa. Nie mieli także pieniędzy na generalny remont i właściwie trudno było się dziwić, że pani Bogusia kręciła nosem na wyposażenie domostwa.

W takim budynku Chlup bez trudu mógł znaleźć nawet kilka miejsc na ukrycie ciężkiego przedmiotu stosunkowo niewielkich rozmiarów.

– Albo na strychu w starym kufrze, albo w tej alkowie za sypialnią, tam taka skrzynia stoi, pamiętasz...? Albo pod łóżkiem w gościnnym, albo zwyczajnie, w mojej szafie ze sprzętem...

Sprzęt był wędkarski i pani Bogusia, żywiąc doń głęboki wstręt, nigdy tam nie zaglądała. Karpiowski zaakceptował wszystkie propozycje. Jasne było przy tym i zrozumiałe samo przez się, że Chlup utrzyma całą sprawę w najgłębszej tajemnicy przed rodziną.

Rozstali się wreszcie, a straszne fatum polatywało już nad nimi z lekkim świstem.

Wróciwszy do domu, Chlup wjechał samochodem do szopy, pozbawionej wrót, ale pełniącej obowiązki garażu, połączonej z domem wewnętrznym przejściem. Zaniósł żonie twarożek. Został zganiony za opieszałość, gdzie też się podziewał tyle czasu, tylko go po śmierć wysyłać, zniósł wymówki cierpliwie i skorzystał z kuchennych zajęć pani Bogusi. Matka rodziny gniewnie mieszała twarożek z posiekanymi rzodkiewkami, koperkiem i cebulką, a ojciec rodziny nerwowo zakradał się do własnego samochodu. Udało mu się wnieść teczkę do domu, natknął się na syna, Stasia, który z łomotem zbiegał po schodach, spróbował ukryć się przed nim, zahaczył ciężarem o słupek balustrady i teczce urwało się ucho. Na szczęście nastąpiło to tuż nad podłogą i upadek przeszło dwudziestu kilo nie zagrzmiał zbyt potężnie. Staś przemknął obok, nie zwracając na ojca uwagi, ponieważ zajęty był ukrywaniem przedmiotów własnych, mających służyć do zabronionej mu produkcji eksperymentalnej bomby. Ojciec nie dostrzegł przedmiotów i nie nabrał żadnych podejrzeń, aczkolwiek wionąca za jego synem woń jakby siarki powinna była go zastanowić. Staś znikł gdzieś w zakamarkach domu na dole, a Chlup z teczką w objęciach popędził na górę. Zdenerwowanie przyprawiło mu skrzydła i wdygował te dwadzieścia kilo na piętro zdyszany zaledwie odrobinę, po czym omal nie wpadł na córkę, Agatkę.

Agatka akurat niczego nie ukrywała i mogła zainteresować się ojcem.

– Co tam masz? – spytała ciekawie, wskazując teczkę.

Przyzwyczajony do szybkich reakcji napytania żony, z córką Chlup nie miał wielkiego kłopotu.

– Narzędzia – odparł łagodnie. – Bardzo ciężkie. Aż mi się ucho od teczki urwało. O...!

Narzędzia i urwane ucho obchodziły Agatkę tyle co zeszłoroczny śnieg, ale nie wytrzymała, żeby nie obejrzeć się za ojcem. Chlup wiedział, że się obejrzy, znał jej cechy, odziedziczone po matce. Z łomotem rzucił teczkę na biurko w swoim pokoju, otarł pot z czoła i udał się do łazienki, drzwi od pokoju pozostawiając otworem.

Gdyby je zamknął, Agatka bez wątpienia zakradłaby się tam i zajrzała do owych narzędzi, węsząc jakiś sekret. Skoro jednak ojciec nie pofatygował się, żeby coś ukrywać, nie mogło w tym być nic ciekawego. Zeszła na dół, bo z kuchni dobiegało już wezwanie na kolację.

Chlup zyskał chwilę dla siebie, ale czasu pozostawało mu niewiele. Skorzystał z miejsca, które znajdowało się najbliżej, mianowicie z ogromnej starej szafy, bez reszty wypełnionej wędkami, kołowrotkami, siatkami, kurtkami, gumiakami, kolekcją sztucznych rybek i tysiącem pudełek na haczyki, muszki i rozmaite inne przynęty. Cały ten chłam skutecznie przykrył teczkę z urwanym uchem.

Później zaś przyszła chwila, kiedy urwane ucho zyskało rangę zasadniczego dowodu rzeczowego...

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Depozyt

Подняться наверх