Читать книгу Długa droga do domu - Joanna Jax - Страница 6
Prolog. Polska, Teresin, 1990 rok
Оглавление– Jest pani pewna? – zapytała Teresa Łopiańska, wręczając mi pęk kluczy godny klasztornego klucznika.
Spojrzałam na nią. W jej oczach zobaczyłam błysk politowania. To było całkiem adekwatne do sytuacji, w jakiej się znalazłam. Dom, przed którym stałyśmy, był idealnym dopełnieniem mojej godnej pożałowania egzystencji w ostatnim czasie. Łopiańska wykrzywiła twarz w grymasie, który wedle jej zamysłu miał imitować uśmiech, pożegnała się pośpiesznie i odjechała, pozostawiając po sobie tuman kurzu.
Stanęłam samotnie przed kutą bramą. Była zamknięta na kłódkę, dużą i ciężką, która na tle lekko przerdzewiałych prętów odbijała się blaskiem charakteryzującym nowe rzeczy. Włożyłam klucz, jeden z wielu znajdujących się na dziwacznym breloku wręczonym mi przez panią Teresę, i przekręciłam. Wtedy z głośnym rykiem silnika podjechał inny samochód. W tej ciszy poranka, mąconej chwilami szumem drzew i świergotem ptaków, jego dźwięk zabrzmiał niczym syrena w remizie, rozdzierająca spokój złowróżbną przepowiednią kataklizmu. Odwróciłam się pośpiesznie i nieco nerwowo. Za kierownicą siedział pan Kądzior, właściciel firmy transportowej, i poinformował mnie, że moje meble dotrą po weekendzie, ponieważ w jego samochodzie ciężarowym urwał się wahacz czy też inna część, której brak uniemożliwiał podróż. Jęknęłam w duchu i pomyślałam, że jeśli tapczanik ze służbówki zniknął od czasu, gdy ostatni raz go tam widziałam, spędzę noc w samochodzie. Kolejny człowiek, który sprawił mi tego dnia zawód. Pierwszy, pan Maciejak, mistrz remontów wszelakich, odłożył wizytację w moim nowym domu na następny tydzień. A ja diabelnie potrzebowałam się czymś zająć.
Skrzydło bramy zaskrzypiało niczym wrota do bram piekielnych, płosząc ptactwo skrywające się w gałęziach dzikiej jabłoni. Cała przestrzeń między bramą a schodami porośnięta była chwastami, którym nie oparła się nawet kamienna ścieżka wiodąca do drewnianego ganku. Popatrzyłam raz jeszcze na swój najnowszy zakup i pomyślałam, że doprowadzenie go do stanu świetności zajmie mi jakieś kilkadziesiąt lat. I bardzo dobrze, bo odepchnie na ten czas pytania, które kołatały mi w głowie i których nie potrafiły zagłuszyć ani egzotyczne podróże, ani kolejna para pantofli. Jedynie tytaniczna praca mogła nieco uspokoić moją zszarganą rozterkami duszę. A tutaj roboty będzie pod dostatkiem. Kiedy zaś zakończę swoje dzieło, będę już ogarnięta chorobami wieku starczego, dzięki którym przyjdzie zapomnienie. A być może dzisiejsze dylematy zastąpią rozważania o życiu na tamtym świecie, z naciskiem na niebiańskie przyjemności, uważałam bowiem, że piekło już widziałam. Mój rozwód sam w sobie był przykry, chociaż uniknęłam czegoś, co potocznie zwykło się nazywać praniem brudów. Zatem ubyło mi w życiu jednej osoby, przybyło za to kilka ładnych zer do kwot na moim koncie, co było pewnym plusem, ponieważ łatwiej przeżywać rozdarcia wewnętrzne na Malediwach niż w wynajętej klitce.
Mój adwokat, zażywny staruszek, który wiele już w życiu widział i nabrał wad cynika, stwierdził, że jakbym nie miała co do garnka włożyć, moje rozterki duchowe znacznie obniżyłyby swoje loty, ograniczając się do przyziemnych spraw codziennej egzystencji. Dał mi tym samym do zrozumienia, że w głowie mi się poprzewracało od dobrobytu. Kto wie, może coś w tym było. Nadmiar czasu i pieniędzy może zająć ciało w stopniu niemal doskonałym, tym samym uwalniając myśli od walki o przetrwanie w świecie powszechnego konsumpcjonizmu.
Drewniane schodki zatrzeszczały pod moim ciężarem i znalazłam się na ganku, który był idealnym miejscem ucieczki przed nadmiernym upałem lub ulewnym deszczem. Gdybym miała jednym zdaniem określić swój nowy dom, brzmiałoby ono: „nadaje się do kręcenia horrorów”. To w dużym uproszczeniu. Czas zrobił swoje, na elewacji pojawiły się zacieki i zielonkawe plamy. W niektórych miejscach tynk w ogóle odpadł, odsłaniając cegły w trudnym do odgadnięcia kolorze, których faktura nasuwała myśl o szyderczym uśmiechu. Okna na parterze – duże, z łuszczącą się farbą na ościeżnicach, na strychu – małe, wykuszowe, jakby dające do zrozumienia, że nie mieszkają za nimi ludzie, ale ich tajemnice. Obrazu dopełniała okrągła wieżyczka z dużą liczbą okien, świadcząca o wielkim kunszcie architekta, bo w przeciwieństwie do nowobogackich willi nie trąciła groteską. W przypadku tegoż domu miała ona również funkcję praktyczną, nie była zaś fanaberią właściciela. Wiedziałam, że pierwszym mieszkańcem willi był artysta malarz, który w wieżyczce z silnym strumieniem wpadającego przez okna światła urządził sobie atelier. Z pewnością nie był to znany twórca, ponieważ nikt nie potrafił powiedzieć, co namalował, a i w galeriach próżno było szukać prac Huberta Tańskiego.
Dwuskrzydłowe drzwi, z odpryskującą farbą w kolorze pruskiego błękitu, miały staroświecki zamek z ogromną dziurką od klucza, przywodzącą na myśl manię podglądania. Otworzyłam je. Podobnie jak brama wydały z siebie jęczący dźwięk. Przypomniały mi się słowa Łopiańskiej, jakoby atrakcyjna cena domu wynikała nie ze złego stanu budowli, ale z grasujących w niej duchów zmarłych, w tym jednej samobójczyni. „Zawsze to jakieś towarzystwo” – myślałam z przekąsem w chwilach głębokiej samotności, nie bacząc na to, że był to mój własny wybór, gdyż ludzie drażnili mnie bardziej aniżeli cisza i pustka. Może przeszkadzali mi w ciągłym samobiczowaniu?
Przeszłam przez hol, z równie skrzypiącą podłogą, i otwierałam po kolei wszystkie pomieszczenia. A było ich bez liku. Służbówka (tapczanik jednak zniknął), kuchnia, spiżarnia, jadalnia, dwa ogromne pokoje połączone drzwiami, sypialnie, komórki i łazienka. Normalny duży dom, jakby kompletnie nieprzystający do artysty malarza. Mebli nie było żadnych, oprócz ogromnego fotela stojącego niemal na środku salonu. Obity zielonym pluszem w kwiatowe wzory, sprawiał wrażenie równolatka domu, chociaż trzymał się od niego znacznie lepiej.
Weszłam na strych i przekręciłam staromodny włącznik. Światło słabej żarówki dodawało atmosferze grozy, zamiast ją rozpędzić swoim blaskiem. Przeszłam po kilku pustych pomieszczeniach, z rozczarowaniem stwierdzając, że nie kryją w sobie ani duchów, ani śmiercionośnych tajemnic.
Stary mały kuferek ujrzałam dosłownie w ostatniej chwili. Pokryty grubą warstwą kurzu, stał samotnie za wąskimi drzwiami jednego z pokoików. Wysunęłam go na środek drewnianej podłogi, dłonią starłam pył i próbowałam odnaleźć w pęku kluczy otrzymanych od Łopiańskiej nadający się do otworzenia kłódki przy kuferku. Żaden nie pasował, ale jeden, najsolidniejszy i największy, który nie wiadomo, do jakich drzwi był przeznaczony, posłużył mi jako narzędzie włamania do tajemniczej skrzyneczki. Otwierając ją, słyszałam głośne bicie swojego serca, jakby przeczuwając, że znajdę tam coś niezwykłego. A może były to jedynie wyrzuty, że gwałcę czyjąś tajemnicę?
Wnętrze kuferka wypełnione było brulionami, notesami, notatnikami i kopertami. Wyjęłam zeszyt, który wyglądał na wiekowy, i odczytałam tytuł napisany staranną kaligrafią, jakiej uczono w przedwojennych szkołach: Dzienniki Antoniny Tańskiej 1938. Uśmiechnęłam się do siebie, mając nadzieję, że poprzez pamiętniki mieszkanki tego domu odtworzę jego historię i poznam klimat czasów, kiedy ów dom tętnił życiem. Wzięłam kufer pod pachę, zeszłam do pustego salonu i siadając w ogromnym fotelu, zaczęłam czytać. Nazywam się Antonina Teresa Tańska i wczoraj skończyłam 11 lat – napisała w swoim brulionie mała dziewczynka. Zafascynowana czytałam z wypiekami na twarzy opowieści małej Antosi, nie spodziewając się nawet, w jaką podróż wyruszam… Podróż, która zmieniła całe moje życie…