Читать книгу Wariatka - Joanna Jodełka - Страница 5
ОглавлениеSpójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?!
Cisza!
Nie słychać mojego krzyku? Nie dziwię się. Nie otwieram ust.
Tylko ty, który to czytasz, wiesz, że wykrzykuję to całą sobą.
Tymi wykrzyknikami mogłabym zabić... gdyby tylko udało się je naostrzyć.
Ale o co? Jest tylko ten odrapany stół i dwa krzesła. Wszystko solidne, zespawane – tak, by nie dało się wykręcić ani jednej śrubki. Nie dziwię się. Mogłabym którąś wydłubać, a potem wbić w oko temu grubasowi, co obserwuje nas zza szyby.
Z rękami założonymi na piersi. Ze znudzeniem... Nie spuszcza z nas wzroku – ten babochłop. Jest tępy i ta tępota to jego tarcza.
Ale właśnie tylko ono – to coś na pograniczu, co nie może się zdecydować, czy być babą z fiutem, czy facetem z cycami – nie ufa mi.
Ono jedno w całym tym szpitalu. Nie uśmiecha się do mnie. Nie współczuje. Nie jest przychylne.
Obserwuje tylko. Bez przerwy.
Nie martw się, nic ci nie zrobię... Nie chce mi się.
Moje ciało waży tonę. Jak pomnik. Tors jest z mosiądzu, a ręce i nogi z ołowiu. Myśli też mam metalowe. Wolno płyną. Gęste jak rtęć. W gardle stop tego wszystkiego.
Patrz więc sobie do woli. Na mnie i na tego, który siedzi naprzeciwko mnie.
Ma naiwną twarz. Przesuwa po niej otwartą dłonią od czoła w dół, zaciskając palce na brodzie. Jakby chciał coś zetrzeć...
Kłopot chce zetrzeć. Powiedziałabym mu... nie uda ci się. Ale nie chce mi się otwierać ust.
Nie zareagowałam, gdy się przedstawił. Nie zainteresował mnie, ani sobą, ani nazwiskiem, ani niczym. Plótł coś trzy po trzy. O czymś, co było mi obojętne. O niczym.
Odwracał przy tym głowę i wzrok.
Brzydził się mnie.
Wzruszyłabym ramionami, gdyby mi się chciało. Ale mi się nie chce. Za ciężka jestem.
I wiem, jak wyglądam.
Śmierdzę.
Nie chce mi się myć. Czuję wokół siebie kwaśny pot. I ten smród mi nie przeszkadza. Otula mnie. Chroni przed wszystkimi, którzy chcą się do mnie zbliżyć. Pasuje mi.
Tak samo jak włosy. Grubymi, tłustymi strąkami opadają na twarz pełną czerwonych plam i rozdrapanych pryszczy. W kącikach ust pieni się ślina. Później ją przełknę.
Wysuwam tylko głowę na długiej szyi zza przygarbionych pleców. Niczym żółw ze skorupy.
Mam puste oczy.
Zastygła. Otępiała. Krzywo wygięta jestem... Ale nie przeceniaj się, chłopczyku o naiwnej twarzy!
Już myślę sobie. Powoli, ale myślę sobie, że gdyby tylko chciało mi się kiwnąć palcem... małym palcem... nie oderwałbyś ode mnie wzroku. A jeśli uruchomiłabym całą rękę, byłbyś marionetką, podrygującą, gdy tylko czubkiem języka oblizałabym usta.
Ale nie chce mi się tego palca przesunąć nawet o milimetr. Języka też nie.
– To ja już pójdę – mówi w końcu chłopiec.
To idź – mówię, nie mówiąc nic. Patrzę tylko, jak wstaje i zawraca w pół drogi.
– Zostawię książkę – dodaje przepraszającym głosem. Zostawia. I idzie przepraszającym chodem.
Idź – myślę.
I bezwiednie poruszam otępiałymi oczami. Patrzę na książkę.
Książkę?
Z moim nazwiskiem na okładce. Napisaną dawno temu... Pierwszą. Nigdy nieopublikowaną. Przecież.
Moje rozcapierzone palce suną po stole w jej kierunku. Myśli też mam poruszone.
Spójrz na mnie! Natychmiast! Po co tu przyszedłeś?! – teraz to krzyczę.
Moje ciało wrzeszczy bezgłośnie... Ale naiwny chłopiec tego nie słyszy. Odchodzi niepocieszony. Z opuszczoną głową. Z zaciśniętymi pięściami w kieszeniach.
Z niczym.
Nie martw się. Jeszcze cię pocieszę...
Myślę sobie znowu. I tą myślą popycham rękę, by się przesunęła... i jeszcze raz to poczuła! Tę doskonałą chropowatość stu pięćdziesięciu papierowych kartek.
Jedna na drugiej! Jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej, jedna na drugiej... jedna na drugiej... jedna na drugiej... jedna na drugiej...
Drżę w bezruchu.
I tylko ten tępy grubas zza szyby coś widzi. Opuszcza złożone na piersi ręce. I robi krok w kierunku drzwi. Patrzy na mnie i na moją książkę.
Nie martw się. Nie zjem jej! – syczę jak kobra. Z zaciśniętymi ustami.
Tylko sobie na nią patrzę...
I wiem już dlaczego...
Powoli to wiem.
Wiem, dlaczego ktoś chce mnie zabić...
– Chcę laptop... Będę grzeczna – mówię najcichszym z szeptów.
I dostaję.
I teraz piszę. I chcę, żebyś to przeczytał. Ty!
Nie! NIE CHCĘ – żądam!
Będziesz moim świadkiem.
– Zaczynaj...
Jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej, jedna po drugiej.
* * *
Joanna bardzo długo gładziła palcami klawisze. Przesuwała po nich opuszkami delikatnie i powoli, jakby chciała przywitać każdy z osobna. Nawet te nigdy nieużywane. Te z nawiasami kwadratowymi i klamerkami. I ten z apostrofem. I kilka innych, których przeznaczenia nie poznała. I nie zamierzała poznać, bo nie były jej do niczego potrzebne. Nie oderwała wzroku nawet wtedy, gdy koleżanka z sąsiedniego łóżka zaczęła szturchać ją w ramię. Nie reagowała, choć tamtej się nie znudziło. Nie była dzieckiem, więc nie było też nadziei, że się znudzi. Poza tym tacy zazwyczaj się nie nudzili, a już na pewno nie powtarzalnością ruchów czy słów – wprost przeciwnie. Ta powtarzalność dłubania, rwania, skubania, monotonnego wypowiadania w kółko tych samych wyrazów oddziaływała na nich uspokajająco – czyli zupełnie odwrotnie niż na tych, którzy nie byli pacjentami.
Joanna o tym wiedziała. I to jej nie przeszkadzało. A nawet odpowiadała jej ta rytmiczność zaczepek. Mogła przecież krzyknąć na namolną sąsiadkę albo przestraszyć ją tak, by uciekła w kąt łóżka, zakryła oczy kołdrą i nie wyjrzała spod niej przez dwa dni – ale jej się nie chciało. Nie tym razem.
Tym razem postanowiła być grzeczna i posłuszna. Jeść zupę do końca i brać leki, jakie jej przyniosą. Udawało się. Większość patrzyła na nią życzliwie lub uśmiechała się z pobłażaniem, widząc, jak przykłada do piersi darowany laptop. Myśleli, że świadczy to o powolnym dochodzeniu do zdrowia. Widzieli w tym przejaw aktywności. Mylili się... Przynajmniej częściowo.
Nie chodziło tylko o urządzenie, które było jej przypisane. Jak atrybut świętej. Bez którego czuła się niekompletna i bezwartościowa. Pisała przecież książki. O czym wiedział każdy, począwszy od ordynatora, przez pacjentów, na sprzątaczce skończywszy. Chodziło o coś znacznie ważniejszego. O życie! I nie o zwykły powrót do zdrowia, ale o życie w sensie zwyczajnym. Biologicznym. Być albo nie być. Zwykłe, regularne wdechy i wydechy. Które ktoś mógł przerwać.
Była pewna, że jest w niebezpieczeństwie. I była pewna jeszcze jednego – tutaj nikt jej w to nie uwierzy!
To przeświadczenie zakiełkowało jeszcze przed wizytą chłopaka, który przyniósł jej książkę. Tyle że wcześniej nie mogła tego, co się wokół działo, poskładać w sensowną całość. Oplatała ją masa szczegółów i zdarzeń, na które nie reagowała. Były jak porozrzucane płytki w scrabble’u. Można było ułożyć z nich słowa – UWAŻAJ albo ZAGROŻENIE, albo nawet ŚMIERĆ. Miała wszystkie litery przed oczami. Dobrze punktowane! Ale co z tego, skoro same litery znaczenia nie mają, a kolejności nie potrafiła im nadać... Poza tym nie obchodziło jej ani to, ani cokolwiek innego.
A zaczęło obchodzić dopiero, gdy zobaczyła książkę. Ze swoim nazwiskiem na okładce. Z postacią odwróconej tyłem dziewczyny. Wysokiej, z jasnymi, długimi włosami, w czerwonej sukience z chińskiego jedwabiu... Rozpoznała ją.
I ten tytuł... Zaginęłaś czy ktoś cię zabił, Justyno? – wytłoczony, lakierowany, lśniący. Długo pocierała go palcami, porządkując chaos w głowie. I chaos na całym świecie. Łączyła mozolnie strzępy pamięci, splatała myśl z myślą, szczegół ze szczegółem i wiązała ze sobą fakty. Z początku nieskładnie, a potem już każdego dnia coraz sprawniej, aż pojawił się obraz sytuacji. Właściwie ledwo utkany zarys, ale wystarczający, by przypuszczać, że wkrótce coś się wydarzy. Nie przeraziło jej to. Raczej zaciekawiło.
Ciekawość sprawiła, że myślała o tym intensywnie. Przez cały czas... Ale nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie poruszając oczami. Ostrożnie. Najostrożniej, jak się da. Tak, by nikt nie zauważył. Jeden błąd już popełniła. Więcej nie mogła.
Tego też była pewna. I dostała potwierdzenie już pierwszej nocy po tym, jak zobaczyła tę książkę. Wtedy zaatakowała ją Nikola.
Nikola, dwudziestotrzyletnia niegroźna schizofreniczka, usiadła na niej, gdy spała.
Była gruba i ciężka. Już samo to wystarczyłoby, żeby zadusić ją na śmierć. Joanna zdołała tylko otworzyć usta, ale nie mogła ani zaczerpnąć oddechu, ani wydobyć z siebie żadnego dźwięku prócz charczenia. Wielkie pośladki w kraciastej piżamie rozlały się po jej klatce piersiowej i zaczęły ją miażdżyć. Jakby tego było mało, Nikola wpychała jej w otwarte usta róg poduszki, i to tak, jakby zamierzała wepchnąć ją do gardła. Całą.
Joanna miała wrażenie, że oczy wypłyną jej na wierzch. Widziała rozczochrane włosy Nikoli. Nadęte policzki. Zaciekłe usta. Wiedziała, że ta nie przestanie. Nigdy. Poczuła ból w rozrywanych ustach i w końcu zemdlała. Gdy otworzyła oczy, miała zarzyganą koszulę. Czuła ból w klatce piersiowej i obolałych wargach. Kilka osób trzymało szarpiącą się Nikolę, która nim dostała zastrzyk, wykrzyczała, że musi ją zabić... „bo ona grzebie laserem w jej głowie... bo chce zmienić jej kod genetyczny”.
Gdyby Joanna nie zwymiotowała, sama dostałaby coś na uspokojenie i być może nic nie obudziłoby jej intuicji i nie kazało włączyć logiki. Pielęgniarki nie chciały, żeby odpłynęła, dopóki się nie przebierze i nie przemyje twarzy. Miała więc czas. Niewiele, lecz to wystarczyło, żeby zastanowić się nad tym, co powiedziała Nikola.
Dziewczyna była chora, ale i głupia sama z siebie. Joanna słyszała ją wcześniej i była przekonana, że nie skończyła nawet podstawówki. Zapewne jedynym obco brzmiącym wyrazem, jaki znała, było jej imię, a i z tego chyba nie zdawała sobie sprawy. Jakim więc cudem mogła mówić o laserach i kodach genetycznych? Prawdopodobnie zrozumiała jedynie to, że ktoś jej grzebie w głowie. Skoro można grzebać w śmietniku, można i w głowie. I tym kimś jest Joanna. Niedziwne, że się zdenerwowała. Każdy by się zdenerwował! A ona zwyczajnie chciała być zdrowa. Dowiedziała się, kto psuje jej mózg, i postanowiła usunąć przyczynę. To było proste, więc Joanna zaczęła zastanawiać się nad czymś innym. Kto jej to wmówił? I kto ją do tego przekonał? Kto odstawił jej leki? Dziewczyna powtórzyła słowo „genetyczny” dwa razy, trzeci raz nie dała rady, bo było za długie. I nim całkiem odleciała, mówiła już tylko: „Ona mi dłubie... Ona mi tym grzebie! Psuje! Miesza mi! Dlatego mnie boli. Dlatego!”.
Psychiatra, który pełnił nocny dyżur, zbadał Joannę i początkowo był bardzo przejęty jej stanem. Sprawdzał każde żebro. Zlecił jeszcze prześwietlenie, żeby się upewnić, czy któreś nie jest pęknięte. I uśmiechał się do niej pogodnie, dopóki nie zaczęła mówić mu o swoich podejrzeniach. Przestał się uśmiechać i patrzył na nią kontrolującym wzrokiem. Odchylił się i słuchał, podpierając ręką głowę. Próbowała go przekonać, że grozi jej niebezpieczeństwo, że Nikola sama tego nie wymyśliła, bo za tępa... że ktoś podsunął jej taką myśl. I ona się obawia, że ten ktoś będzie chciał to powtórzyć... Bardzo się obawia. Gdy to mówiła, zaczął notować. I w końcu przejmował się bardziej tym, co sam pisze, niż tym, co ona mówi. Przestała się do niego odzywać, a wtedy zapytał, czy sama jej nie sprowokowała. Zdziwiła się.
– Niby jak?
– Nie wiem... Może pokazałaś jej piorunochron i powiedziałaś, że co noc wtykasz go przez nos do jej głowy, żeby miała zaburzenia...
– A wszystko po to, bym się obrzygała, tak?! Nie chciało mi się wtykać palców do gardła, więc poprosiłam, żeby wepchnęła tam poduszkę?
Miała dosyć. Wtedy on zaczął szeptać coś na ucho pielęgniarce. Joanna usłyszała nazwy kilku leków, które należy jej podać, i ucieszyła się, że nie zdążyła powiedzieć nic o książce. Poddała się. Zmieniła taktykę.
Oni też.
Na tę noc sala z wieloosobowej zmieniła się na jednoosobową, a okrągłe tabletki na owalne. Pielęgniarka, patrząc na Joannę, głośno westchnęła. I wyciągnęła pojemniczek.
– Asiu, nie rób problemów – powiedziała bez przekonania, podając jej lekarstwa.
Joanna często odmawiała, gdy częstowano ją proszkami, w których nie wiedziała, co jest. Ale teraz postanowiła zachowywać się inaczej, więc pielęgniarka nie kryła zdziwienia, widząc, jak pacjentka potulnie bierze tabletki, wkłada do ust, a potem prosi o coś do popicia. Pogładziła ją nawet po włosach i uśmiechnęła się do niej.
Joanna głośno przełknęła, czując w ustach gorzki smak.
– Jeszcze jedna – powiedziała pielęgniarka, dając jej kolejną, prawie płaską tabletkę.
Pacjentka włożyła ją do ust. Znowu przełknęła.
– Mogę dostać swoją powieść? – zapytała, miętoląc w rękach róg nocnej koszuli.
– Jest już późno. Jutro poczytasz. Za chwilę będziesz spać. – Pielęgniarka ruszyła w kierunku drzwi.
To się jeszcze okaże – pomyślała Joanna, włożyła palec do ust i wyciągnęła pigułkę.
Siostra zatrzymała się w drzwiach. Nic nie mówiła, więc Joanna wepchnęła dwa palce drugiej ręki głęboko do gardła.
– Dobrze już. Zaraz ci przyniosę. – Pielęgniarka westchnęła znużona i wyszła z sali. Wróciła po chwili i znowu głośno wzdychając, podała Joannie książkę. – A teraz będziesz już grzeczna? – zapytała.
Joanna przytaknęła. Chyba niezbyt wyraźnie, bo tamta z niedowierzaniem pokręciła głową.
Nie miała pojęcia, że w tym momencie Joanna przyrzekła sobie, że będzie grzeczna. Przecież nie jest już dzieckiem i wie, jak to się robi! Włożyła z powrotem tabletkę do ust. Przełknęła i uczciwie pokazała gardło.
Musi być grzeczna, bo inaczej ktoś ją zabije – pomyślała, wyciągając język w kierunku zaglądającej do przełyku pielęgniarki.
Tylko kto?
Leżąc już w łóżku, otworzyła książkę na chybił trafił. Tu musi być odpowiedź! Strona dwudziesta czwarta, rozdział drugi...
– Odłóż ją już – poprosiła pielęgniarka. – Gaszę światło. Dobranoc.
Dzień był upalny... – zdążyła przeczytać Joanna, gdy w pokoju zapanowała ciemność.
Przytuliła książkę do piersi i mocno objęła ramionami. Nie potrzebowała światła, by wiedzieć, co tam jest napisane. Słowo po słowie. Pamiętała wszystkie. Tak dobrze, jak tylko można pamiętać pierwszą książkę. Czytała więc dalej. Dokładnie od tego momentu, w którym jej przerwano.
Dzień był upalny... Prokurator Michalina Donaj włożyła złote baletki...
* * *
Strona 24
Pasowały do dnia. Było słonecznie i ciepło. Jak na dziewiątą rano, nawet bardzo ciepło. W południe mogło być już tylko gorąco. Zaledwie o tym pomyślała, cofnęła się z korytarza do łazienki. I jeszcze raz uniosła rękę, oglądając i wąchając pachę. Skrzywiła się trochę, widząc czarne kropki kiełkujących włosów. Zgoliła je wieczorem, kiedy pluskała się dwie godziny w wannie. Ale widocznie niezbyt dokładnie albo żyletka była zbyt tępa. I tak pogratulowała sobie, że się nie pocięła. Pachy przecież zostawiła na koniec. Czyli gdzieś między trzecim a piątym kieliszkiem wina, kiedy to już nie klęła i nie płakała, tylko pociągała nosem, dogaszając papierosy pianą i obmyślając różne warianty zemsty na kolejnym dupku, który zszargał jej nerwy. Zasnęła, dokończywszy butelkę, tę, którą wyniosła z łazienki, i pociągnąwszy trochę z następnej. Miała wolne i do tego trzeba było jakoś się ukoić. Tak pomyślała, budząc się, ciągle zawinięta w biały, miejscami wilgotny jeszcze ręcznik. Był poplamiony winem, więc rzuciła go w kąt i zamieniła na turkusowy jedwabny szlafrok w chińskie wzorki. I tak zamierzała chodzić przynajmniej do wieczora. Dopóki nie zadzwonił telefon.
Nie odebrała cztery razy z rzędu. Na wyświetlaczu pojawiał się „Tomek Palant”. Nie miała ochoty z nim gadać. Tym bardziej że domyślała się, czego może chcieć. Znali się od lat. Z jednego liceum, z jednego roku, z tej samej aplikacji. Odebrała dopiero, gdy zaczął dzwonić z aparatu żony.
– Nie proś mnie o nic! – wrzasnęła do słuchawki. – Nie pójdę za ciebie do roboty. Nawet jeśli nie żyjesz!
– Misiu, Michaszku, Michalino... Tylko raz.
– Stary, chyba cię popierdoliło! Nie!
– Nie wygłupiaj się... Tytus pobił się w szkole. Dwa przednie zęby złamał...
– Bo miał za długie! Teraz będą w porządku – warknęła do telefonu i ociągając się, poszła w kierunku szafy. Zastanawiając się, co na siebie włoży, spojrzała jeszcze w okno. Słońce raziło w oczy.
– Zobaczysz, jak sama będziesz miała dzieci, wtedy...
– Nie zanosi się na to. Znowu... jeśli chcesz wiedzieć. – Wyciągnęła krótką, jasną, obcisłą sukienkę z mocno wyciętymi pachami.
– Wielkie mi halo – odpowiedział po chwili. – I tak był niższy od ciebie. A radca z niego jak...
– Daruj sobie! – weszła mu w słowo. – Jak się skupię na wyższych, to do końca życia będę za ciebie chodzić do roboty.
– Mówiłem, że pójdzie – usłyszała w telefonie tryumfujący głos.
Warknęła z wściekłości, że nie przetrzymała go dłużej. Poszło mu za łatwo. Choć dla obojga było jasne, że w końcu się zgodzi, że za dziesiątym razem odbierze, że się zwlecze, to i tak się wkurzyła.
– O co te żale? – jęknęła, bo już nie było sensu tego przeciągać, i otworzyła szufladę z biustonoszami. Będzie go trochę widać z głębokich wycięć, więc wybór nie był prosty.
– Samobój. Wyskoczył z okna. Masz niedaleko. Parkowa.
A, no to cielisty z czarną koronką, będzie się fajnie odznaczać – pomyślała. Centrum. Uda się kogoś wyciągnąć na obiad, a jak nie, to wyda całą wypłatę.
– Na co skoczył?! – wrzasnęła do słuchawki. Od tego mogło zależeć, ile czasu to zajmie.
– No nie, stara, gdyby na główkę, tobym cię nie prosił. Na nogi. Stopy mu pękły. Reszta cała. Nie potrwa długo.
– Jasne – westchnęła, patrząc na złote baletki.
– Wiesz... nie mam już czasu... – oświadczył uszczęśliwiony rozmówca.
– Spadaj. – Rzuciła telefon na poplamiony ręcznik, zsunęła z ramion szlafrok i weszła pod prysznic.
Zaparkowała tuż za samochodem policyjnym. Przed kamienicą ciągle było wpatrzone w trupa zbiegowisko. Gapie przepychali się, odciągali dzieci, wysuwali głowy. Jeden przez drugiego. Ale gdy tylko zatrzasnęła drzwi, jeden po drugim zaczęli odwracać się w jej kierunku. Trup od dłuższego czasu się nie ruszał, a ona tak. Mocnym, sprężystym krokiem. W obcisłej, połyskującej w słońcu sukience. Z rozwianym włosem... Rozstępowali się, gdy szła prosto przed siebie, nie rozglądając się na boki. Była do tego przyzwyczajona. Nie zbaczała z drogi w tłumie. Nigdy. Inni się odsuwali.
Nie było to trudne. Metr osiemdziesiąt wzrostu, z czego większość przypadała na nogi. Poza tym długie blond włosy. Mocno umalowane kocie oczy, które i tak znikały w konkurencji z szerokimi, wydętymi ustami, uszminkowanymi najczerwieńszą z czerwieni.
Z reguły rozmawiający z nią policjanci dopiero po kilku zdaniach orientowali się, z kim mają do czynienia, a sens jej słów pojmowali później, gdy już się prawie napatrzyli. Choć nigdy do końca. Zabawa zaczynała się od nowa, kiedy Michalina siadała, zakładając nogę na nogę, albo maleńką szczeliną ściśniętych w trąbkę ust wypuszczała chmurę dymu.
Nie inaczej było z dzielnicowym Andrzejem Bystrym, który długo drapał się po siwej głowie, nim zaczął składnie relacjonować przebieg zdarzeń.
Sześćdziesięcioletni mężczyzna z roztrzaskanymi kośćmi wystającymi z pękniętych, wbitych w ziemię stóp był lokalnym, podobno niegroźnym furiatem. Zbierał rupiecie i z reguły bełkotał coś pod nosem. Mówił niewyraźnie i bez sensu, więc nikt go zazwyczaj nie słuchał. Nie inaczej było, gdy stał na balkonie odrapanej kamienicy i wykrzykiwał niezrozumiałe zdania. Ktoś utrzymywał, że coś o pójściu do nieba, ale reszta nie była przekonana. Potem skoczył. Było kilkoro świadków. Nie odnotowano udziału osób trzecich. Tego wszyscy patrzący byli pewni. Świadkowie zostali przesłuchani i spisani. Lekarz pogotowia stwierdził zgon.
Słuchając o okolicznościach zajścia, prokurator Michalina Donaj wachlowała się torebką i rozmyślała o planach na resztę dnia. Tam, gdzie jest klimatyzacja... Najlepiej chłodnik i jakaś sałata. Może tylko z wątróbką na ciepło. W głowie sporządzała listę osób, które mogłyby zrobić sobie przerwę w pracy. Nie potrafiła tylko się zdecydować, czy ma ochotę żalić się na byłego, czy gadać o czymś zupełnie innym.
Sprawa, w której wyręczyła Tomka, nie była zbyt kłopotliwa ani szczególna. Papiery standardowe. Samobójca, jak zwykle. Bezużyteczne już ciało i nieregularna plama krwi na chodniku. Widok był całkiem przeciętny, więc za bardzo jej nie poruszył. Uważała, że ten temat ma przerobiony. A po samobójcy, który zderzył się z pociągiem, zakładała, że nic nie jest w stanie zrobić na niej wrażenia. Wtedy nie dość, że jedna połowa ciała była na przodzie składu, a druga na jego końcu, to jeszcze przez trzy godziny szukali w lesie głowy. Zresztą w pamięci zostało jej przede wszystkim to, że było cholernie zimno. Poza tym trup to trup. Uczestniczyła w wielu sekcjach zwłok i nigdy nie odwracała głowy, jak to robiło wielu jej kolegów. Raczej ją to umiarkowanie ciekawiło. Stała i patrzyła. Wychodząc, zapominała, odkładała w głowie na półkę z napisem „praca”.
Zamierzała jak najszybciej zakończyć oględziny i włączyć klimatyzację w samochodzie. Przeglądała właśnie listę kontaktów w telefonie, zastanawiając się, kogo wybrać, gdy dzielnicowy stanął obok i uparł się, żeby jeszcze przeszukać mieszkanie. Nie miała zbytniej ochoty na łażenie po zapyziałej norze, ale dzielnicowy, pracujący w tym rejonie od dawna, wspomniał coś o córce, którą ten człowiek kiedyś miał.
Michalina zastępowała Tomka i mogłaby się jakoś zmyć, jednak westchnęła tylko pod nosem i podreptała za policjantem po zbutwiałych drewnianych schodach na czwarte piętro kamienicy przy ulicy Parkowej...
* * *
Pamiętam ją dokładnie. Ją i te złote baletki, z których można było wyżymać krew.
Pamiętam wszystko dokładnie, mimo że od tego czasu minęło już prawie dziesięć lat.
Gdybyś ty, który to teraz czytasz, ją zobaczył, też byś zapamiętał.
Trzydziestoletnia, wysoka, seksowna, z szerokim, czerwonym uśmiechem i krótkim, ciętym językiem. Nie do zapomnienia. Gdy ktoś mi ją kiedyś przedstawił i powiedział, że jest prokuratorem, roześmiałam się. „Tak! Chyba z filmów Tarantina” – odparłam.
A jednak była to prawda.
Wtedy wpadłam na pomysł, że nadaje się do książki. Wtedy w ogóle wpadłam na pomysł napisania książki.
Patrzyłam na nią i myślałam. Postać literacka. Dokładnie cała. Dokładnie taka, jaka jest...
Z tym chudym, gnącym się na boki ciałem. Z tą strażacką czerwienią na ustach. Kolorowymi paznokciami targającymi plączące się, postrzępione, gęste blond włosy. Zawsze niebanalnie ubrana. Ciuchy wyszukane w second handach typu vintage. Z różnych epok i regionów. Lśniące, kolorowe. Z reguły obcisłe...
Miała świadomość swojego ciała i wrażenia, jakie robi na karkach, podstarzałych sędziach, policjantach, kobietach korpulentnych i tych w garsonkach.
Mówiła z niekłamaną otwartością...
– Popełniłeś przestępstwo? Cóż, przestępstwa się popełnia... Zobaczymy, co dalej... Jechałeś po pijaku? Złapali cię? No stary! Chyba wiesz, jak jest... Nie pierdol, że nie wiedziałeś...
Nic nie udawała, więc nie trzeba było wymyślać...
Tylko opisać... Jeden do jednego. Jak to się robi tylko raz.
Tylko w pierwszej książce.
Umówiłam się z nią miesiąc po tej sprawie. Jadła sałatę z wątróbką, popijała winem. I opowiadała. Szczegółowo. Ludzie lubią opowiadać mi swoje historie. Bo umiem słuchać. Nie przerywam. Nie oceniam. Tylko zapamiętuję.
Spotkałam się z nią jeszcze parę razy. Wypiłyśmy kilka butelek wina, może kilkanaście. Potem, gdy przestała być prokuratorem, też się widywałyśmy.
Ale już z tego, co mi powiedziała pierwszego dnia, zrobiłam wstęp. Narysowałam postać. Nakreśliłam dla niej tło, by szczegółowo przedstawić późniejsze wydarzenia.
Nie. Nie trzeba było zbyt wiele wymyślać.
Opisałam wtedy wszystko, czego się dowiedziałam o zaginięciu Justyny Lenart.
Wszystko i wszystkich. Wszystkich, z którymi rozmawiałam wtedy i potem. Jeden do jednego. Fakt po fakcie.
Zmieniłam tylko zakończenie!
Więc teraz zastanawiam się, co mi grozi. To, co było prawdą? Czy to, co wymyśliłam?
Fakty chcą mnie zabić czy wyobraźnia?! Rzeczy, które się wydarzyły, czy te, które wydarzyć się mogły.
Popsułam komuś szyki? Niechcący wyjawiłam prawdę? A może to zupełnie coś innego...
Jedno jest pewne: ta książka, odgrzebana po latach, dziś niesie zagrożenie.
Tylko że nikt mi w to nie uwierzy. Nie tu.
Tu potulnie łykam tabletki. Działają. Ale nikomu tego nie mówię.
A dopóki znowu mogę pisać, to piszę!
Może to jedno po mnie zostanie.
A ty czytaj dalej.
Idź po moich śladach. I błądź razem ze mną.
* * *
Joanna wcisnęła się w kąt łóżka i odwróciła laptop tak, by siadający przy niej lekarz nie widział ekranu. Psychiatra lekko się uśmiechał. Ale niewiele to znaczyło. Miał misiowaty wyraz twarzy i taką samą misiowatą minę. Z półuśmiechem, który wykroił mu się w pucułowatej twarzy na stałe, bez względu na nastrój. Pamiętała tylko, że ma na imię Bartłomiej. Idealnie dla kogoś, kto mógł się stoczyć ze zbocza i nie poczuć kamieni pod pulchnym, nalanym ciałem, które rozpychało się pod koszulą, rozciągając dziurki przy guzikach.
Przysunął krzesło do łóżka.
– Lepiej się dziś czujemy? – zapytał.
– My oboje? – Joanna nawet na niego nie spojrzała.
– O! – Uśmiechnął się szerzej, unosząc całe policzki. – To znaczy, że dobrze...
– Tak samo dobrze jak pan. – Tym razem wlepiła w niego wzrok, jak jaszczurka.
Przez chwilę nie mógł znaleźć słów. Musiał się zastanowić, co ona ma na myśli.
Joanna opuściła głowę. Wystarczyło jej jedno spojrzenie, by określić stan doktora. Przytył trochę. Ciągle miał ślad po obrączce, która przez dwadzieścia lat musiała nieźle ściskać pulchny palec. Może nawet nie obyło się bez ślusarza. Przyzwyczajona do ucisku tkanka ciągle jeszcze się nie rozlazła, choć musiało już minąć trochę czasu. A więc opuchnięte palce, przekrwione policzki, zmierzwione włosy. Wszystko to nie świadczyło o dobrej nocy. Tym bardziej że współgrało z idealnie białymi gałkami ocznymi. Gdyby te były równie przekrwione, można byłoby powiedzieć, że pan doktor miał dyżur, chwyta go przeziębienie... i nie byłoby wtedy czego ukrywać. Ale on potraktował je chlorowodorkiem tetryzoliny. Rozjaśnił, zakraplając. I zrobił to parę razy. Bo były idealnie białe. Zbyt białe – ukrywał, że pije! Była już pewna, że doktor nie zaśnie, dopóki nieprzytomny nie zlegnie w pustym łóżku. A potem ledwo się z niego zwlecze. Automatycznie wykonując zestaw ruchów maskujących, by iść w świat i nie dać nic po sobie poznać.
Wiedziała to, ale nie zamierzała mu tego mówić. On – wprost przeciwnie, był wyjątkowo rozmowny.
– Podobno leki zaczynają działać? – zapytał, lecz Joanna nie przytaknęła. – Może w końcu udało się nam trafić. Może to nie lekoodporna depresja...
Nic wam by się nie udało, gdybym nie zechciała – pomyślała, ale nie powiedziała tego, tylko spojrzała w jego kierunku, szerzej otwierając oczy.
W świecie psychiatry znaczyło to tyle samo, co nawiązać kontakt i potwierdzić, więc uśmiechnął się dobrotliwie.
– Słyszałem też, że w końcu zgodziła się pani spotkać ze swoim adwokatem.
Dwa razy zwrot „w końcu”, w dwóch kolejnych zdaniach – pomyślała Joanna. Mówi o sobie – zaczęła mu stawiać swoją diagnozę. To on by chciał, żeby coś się wreszcie skończyło, żeby w końcu tak nie bolało, żeby w końcu sam mógł spotkać się z adwokatem. No tak... Rozwód. I nie jest na to gotowy... Byle wątroba ci wytrzymała – pożyczyła mu w duchu. Rzuć to świństwo. Masz tu cały arsenał lepszych specyfików. Dobrze pomieszane mogą uczynić cuda...
Tak myślała, ale powiedziała tylko:
– Dobrze jest w końcu uporządkować swoje sprawy... – I znowu na niego spojrzała.
– No tak... no tak... – wydukał, przecierając ręką zmarszczone czoło. – Damy mu znać. To dobry adwokat? – zapytał nieoczekiwanie dla siebie. Bo dla niej już nie.
– Dużo rozumie. – Zaśmiała się w głębi serca, pewna, że na jej twarzy nie było tego widać.
– To dobrze – powiedział niemal do siebie i zamyślił się na chwilę. Po czym jakby sam się tego zamyślenia przestraszył.
Patrzyła na niego kątem oka i widziała, jak się otrząsnął. Adwokat z reguły popycha sprawy do przodu, a on przecież chciał, żeby stały w miejscu.
– Słyszałem też, że spotkała się pani z księdzem. Dobra rozmowa? – zapytał, zmieniając temat.
Wzruszyła ramionami.
– Taka sobie – bąknęła pod nosem i odwróciła się.
– Znowu pani pisze. Mogę zobaczyć? – zapytał i bez pozwolenia przekręcił laptop w swoją stronę.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran.
– „Nędza nam z głodu oczka w rosole zamyka” – przeczytał i spojrzał raz jeszcze.
Nie odezwała się. I nie zamierzała niczego wyjaśniać.
– Czy nie dzieje się coś... – próbował zapytać.
– Nie... – szybko odparła Joanna. – Ale proponowałabym zwiększyć dawkę moich leków... – dodała, patrząc mu prosto w oczy.
* * *
Czy on... ten Bartłomiej psychiatra... myślał, że dam mu przeczytać to, co tutaj piszę?
Nie! To nie dla niego! Przecież.
Zresztą nie ucieszyłby się, gdyby przeczytał to, co o nim napisałam. No, raczej nie. Usiłuje ukrywać, że życie doskwiera mu nie mniej niż jego pacjentom.
Zresztą iluż to lekarzy trafia do psychiatryka po tym, jak zaprzyjaźnili się bardziej niż zawodowo z tramalem, dolarganem, niektórzy najodważniejsi nawet z fentanylem. Może, Bartłomieju, też jesteś na tej drodze, tylko jeszcze nie wiesz... Leczysz się wódą zamiast lekami. Słabo. Ja potrafię więcej.
Ale nic mu nie powiem, bo nie może poznać moich planów. Nie może poznać moich lęków. Bo nafaszeruje mnie lekami przeciwlękowymi. A to uśpi mnie i moją czujność. A ja muszę być ostrożna. I to bardzo!
Potrzebuję tylko większej ilości antydepresantów. Czuję już ich działanie i chcę poczuć jeszcze bardziej. Znowu!
Potrzebuję więcej tego leku. I to szybko. Niezwłocznie. Chcę... nie – muszę! Muszę pobudzić swoje neuroprzekaźniki. By znowu działały na podwyższonych obrotach i wysyłały poprawne informacje. By kodowały. By łączyły pozornie niepołączone niczym fakty. Muszę myśleć! Muszę słuchać. By w bełkocie kłamstw, które usłyszę, dostrzec prawdę. By zrozumieć, nie co ktoś mówi, tylko dlaczego akurat to. Już Talleyrand powiedział, że język wymyślono po to, by ludzie mogli ukrywać swoje myśli...
Zgadzam się z nim.
Dlatego muszę przyspieszyć, rozumieć więcej, by móc się obronić przed... do końca nie wiem czym. Ale się dowiem tylko wtedy, gdy mój mózg zacznie działać jak kiedyś.
Jak wtedy, gdy mnie tu nie było.
Przed ciężką depresją, która dopadła mnie po śmierci męża.
Anaesthesia dolorosa – tak to nazwali.
Znieczulenie bolesne. Poczucie obojętności wobec bliskich. Ogromne poczucie – mogłabym dodać. Brak emocji, i pozytywnych, i negatywnych. Ból psychiczny nie do opisania. Nic nie było we mnie. Człowieka nie było we mnie.
A jeśli w środku nie ma nic? To co może boleć? – na pewno chcesz zapytać.
Powiem ci! To „nic” boli najbardziej. Do niczego nie można tego porównać, bo „nic” nie ma, więc nie daje się porównywać!
Teraz już wiem, że to, co przyszło potem, to urojenia. Potworne urojenia.
Myślałam o sobie jak o grzesznicy, która popełniła karygodne uczynki. Myślałam, że zasługuję na potępienie. Na wszystko co najgorsze. Na skazanie. Na aresztowanie. Na więzienie. Wieczne. Do śmierci. Szukałam śmierci, by przestać czuć ten ból. Ból niczego...
Tak było przed elektrowstrząsami.
A teraz musiałam na chwilę oddać laptop. Lekarz Bartłomiej trochę zbyt się zainteresował wystukanym sto razy zdaniem. Nie oponowałam.
Babochłop powie mu, że powtarza to ciągle stara Zocha z wąsem, co patrzy na windę i myśli, że ta ją do nieba zabierze. Ta z pokoju numer 5. Ja mu ładnie potwierdzę, że zapisuję sobie zdania innych. Dlaczego sto razy? Na pamiątkę powtarzania. Poza tym tak się skupiam. Powiem mu to rzeczowo i logicznie.
Tak samo, jak rzeczowe i logiczne jest to zdanie: „Nędza nam z głodu oczka w rosole zamyka”. Może ma sens, a może nie. Zresztą po co szukać sensu, którego w niczym nie ma?
No po co?
Prawdziwy tekst ukryłam w pliku pod spodem. Wiedziałam, że będzie chciał mi zaglądać w ekran. To oczywiste. Chce poznać moje myśli, ale mu na to nie pozwolę! Tego tekstu też nigdy nie znajdzie. Nie dlatego, że umiem tak dobrze chować – a umiem – ale dlatego, że on nie będzie go szukał. Na tyle go poznałam, choć on nawet nie wiedział, że go uważnie obserwuję... I będę obserwować.
Tymczasem spotkam się z moim adwokatem. Kiedyś też przyjacielem. Musimy sobie coś wyjaśnić.
I jeszcze jedno – muszę stąd wyjść. Moja zupa miała dziś dziwny smak. Tym razem jej nie zjadłam.
Raz nie ambaras – jak powiedziała męskim głosem gruba pielęgniara.
Nie myśl, że się nie zastanawiam, czy to nie nawrót choroby. Czy to nie jakieś urojenia prześladowcze?
Może.
A jeśli nie?! Dlaczego właśnie teraz, gdy ukazała się ta powieść? Gdy przyniósł mi ją nie wiadomo kto... Z tym nie wiadomo kim też się spotkam!
Muszę to wszystko wyjaśnić.
Oddałam prawa do książki siedem lat temu. Na siedem lat. Byłam młoda, a ona była pierwsza. Cieszyłam się, że w ogóle ktoś chce ją wydać. Każdy by się cieszył, słysząc tyle zachwytów na swój temat. Po tym, jak żaden inny wydawca w ogóle się nie odezwał. Nie zaszczycił mnie nawet mejlem zwrotnym.
Podpisałam, co mi dali do podpisania. I to z uśmiechem od ucha do ucha!
Potem przyjaciel adwokat głośno się śmiał z mojej i ogólnie ludzkiej głupoty. Miał rację. Nic nie mogłam zrobić przez siedem lat. Kupili te prawa, nie wkładając w to pieniędzy, więc nic dziwnego, że potem nie zamierzali wydać. Niby stwierdzili, że nie rokuje. Raptem! Że trzeba poczekać na moment, w którym uznają, że się sprzeda. I to oni mają prawa do tego momentu – wyłącznie! Czekałam, wyjąc z bezsilności... A potem przestałam czekać i napisałam drugą. Umowę podpisywał za mnie adwokat. I ta się ukazała. Tak samo jak wszystkie kolejne.
Tamtą puściłam w niepamięć. Kolejne były lepsze. Tak myślałam.
Do teraz...
Kiedy trzymam ją w rękach i czytam o tych złotych baletkach, tak nasiąkniętych krwią, że można je było wyżymać... Myślę, że to całkiem niezłe...
Poza tym widziałam te baletki na własne oczy. Nigdy później nie byłam tak blisko opisywanych zdarzeń.
Do teraz.
No, może jeszcze raz.
Ale po kolei.
Tak przedstawiłam Michalinę i jej świat, o którym tyle wiedziałam...
* * *
Strona 27
Prokurator Michalina Donaj syknęła z bólu, gdy drzazga wbiła jej się w palec. Wiedziała, że nie powinna chwytać się futryny ani czegokolwiek w mieszkaniu, do którego weszła, ale zrobiła to odruchowo, potykając się w półmroku o jakiś żelazny rupieć leżący na podłodze w korytarzu. Nawet nie wiedziała, co to było, zachrzęściło tylko jakimiś zardzewiałymi sprężynami. Nie zamierzała się schylać i tego sprawdzać.
Zatrzymała się, patrząc na dzielnicowego, który szedł przed nią, i zaklęła w duchu.
Jeszcze chwila, a będę śmierdzieć na kilometr – pomyślała, stojąc niczym strach na wróble z lekko uniesionymi rękami, by się nie spocić.
W mieszkaniu panował nie tyle zaduch, ile smród – stęchlizny, wilgoci, starego moczu i... Znała ten zapach, ale nie potrafiła go zidentyfikować. Coś cuchnęło, ale inaczej. Nie pasowało do miejsca. Nie zamierzała w to wnikać.
– Długo jeszcze?! – zawołała w kierunku dzielnicowego, który też się potknął o przewrócony taboret i od tego momentu posuwał się już znacznie wolniej. – Bo nogi mi się spociły – burknęła pod nosem i zaczęła przebierać palcami w butach. Najpierw zwyczajnie, trąc palcem o palec, lecz po chwili uniosła całą stopę i odkryła, że to nie stopa się spociła, tylko płócienne złocone baletki stały się wilgotne.
W co ja wdepnęłam? – pomyślała, podnosząc to jedną, to drugą nogę. Przyklejały się do starego linoleum.
– Co to, kurwa... – nie dokończyła, gdy rozległ się krzyk dzielnicowego.
– O Boże! O Matko Przenajświętsza!
– Co tam się stało?! – Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku policjanta, któremu zacięła się taśma na wzywaniu Boga nadaremnie.
– O Boże! O Jezu...
– Czekamy, aż zstąpi na ziemię, czy co?! – wrzasnęła, człapiąc w przyklejających się do podłogi butach. Przy jednym kroku prawie zsunęły jej się ze stóp.
– Odsuń się pan! – powiedziała, gdy w końcu stanęła za plecami dzielnicowego, który się nie ruszał, tarasując przejście.
Chyba jej nie słyszał.
Nie czekała i z całej siły walnęła go w ramię. Spojrzał na nią. Miał otwarte oczy i usta. Odepchnęła go i weszła krok dalej. Tym razem poczuła, i to wyraźnie, że coś prawie mlasnęło pod jej stopami. Ale nie zdążyła się przyjrzeć, co to takiego. Zastygła.
W pokoju było pełno krwi, porozrzucanych przedmiotów i poprzewracanych mebli. I plecy dziewczyny z wbitą w nie siekierą. Rozkraczone, bezwładne nogi leżały na podłodze, zbroczony tułów na wyliniałym tapczanie, z rękami pod głową, dziwnie skulony. Że ofiara była młoda, Michalina wiedziała od pierwszej sekundy, gdy tylko na nią spojrzała. Kolorowe, kwiaciaste, okrwawione dżinsy naciągnięte na niemały tyłek. Zza wpijającej się w ciało gumki wystawały cienkie paski stringów. Rozsypane włosy upaćkane były krwią, mimo to dało się dostrzec dwukolorowe różowawe pasemka. I na ramieniu tatuaż jakiegoś stwora, być może motyla, ale był ledwie widoczny, bo w połowie rozcięty. W to miejsce też musiała uderzyć siekiera, nim wbiła się w plecy. A wbiła się tak mocno, że ciągle sterczała pochylonym w powietrzu trzonkiem.
Michalina opuściła głowę i na moment przymknęła powieki, by się skupić i zebrać myśli.
– Dobra, może uda się zawrócić karetkę. Bez sensu. Wszystko jedno, jaka przyjedzie. I tak utknęłam – mruczała pod nosem, patrząc na swoje buty. – Kurwa – zaklęła i otworzyła szerzej oczy.
Dopiero teraz zobaczyła, w co wdepnęła. Baletki całe przesiąkły krwią. Widać było tylko złote obwódki wokół stóp. Musiała stanąć dokładnie tam, gdzie zabójca zdzielił ofiarę pierwszy raz. Tu dziewczyna uciekała...
– Dzwonimy po ekipę! – zdecydowała prokurator, przywołując siebie i osłupiałego dzielnicowego do porządku.
– Nigdy... nigdy wcześniej... nie widziałem czegoś takiego... – zaczął dzielnicowy. Głos wiązł mu w gardle i zanikał jak u chłopca przechodzącego mutację.
– A ja widziałam wczoraj przy śniadaniu – warknęła.
Potrzebowała pomocy i nie chciała się rozczulać. Poza tym, patrząc na policjanta, zaczęła się bać, czy ten za chwilę nie zejdzie na zawał.
– Panie! Trzeba to ogarnąć, samo się nie zrobi – dodała, patrząc mu w oczy.
Dzielnicowy wlepiał w nią wzrok, jakby nie docierały do niego jej słowa.
– Ona nie żyje – stwierdziła na głos to, co było już oczywiste. Ostrze tkwiło w plecach wbite po sam trzonek. – Niczego nie doty... – Nie zdążyła dokończyć, bo rozległ się dziwny pisk, który mógł wydać z siebie kot albo...
Nie patrząc pod nogi, zrobiła krok do przodu i przechyliła się tak, by spojrzeć na dziewczynę z boku.
I wtedy dostrzegła gołą stópkę wystającą spod zaciśniętych ramion.
– O kurwa! Ona trzyma dziecko! – wrzasnęła i rzuciła się w kierunku ciała.
* * *
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.